Spotkać Boga w Kościele???

naj­więk­szym wy­da­rze­niem
w ży­ciu czło­wie­ka
są na­ro­dzi­ny i śmierć
Boga

oj­cze Oj­cze nasz
cze­mu
jak zły oj­ciec
nocą

bez zna­ku bez śla­du
bez sło­wa

cze­muś mnie opu­ścił
cze­mu ja opu­ści­łem Cie­bie

ży­cie bez boga jest moż­li­we
ży­cie bez boga jest nie­moż­li­we

prze­cież jako dziec­ko kar­mi­łem się
Tobą
ja­dłem cia­ło
pi­łem krew

może opu­ści­łeś mnie
kie­dy pró­bo­wa­łem otwo­rzyć
ra­mio­na
ob­jąć ży­cie

lek­ko­myśl­ny
roz­war­łem ra­mio­na
i wy­pu­ści­łem Cie­bie

a może ucie­kłeś
nie mo­gąc słu­chać
mo­je­go śmie­chu

Ty się nie śmie­jesz

a może po­ka­ra­łeś mnie
ma­łe­go ciem­ne­go za upór
za py­chę
za to
że pró­bo­wa­łem stwo­rzyć
no­we­go czło­wie­ka
nowy ję­zyk

opu­ści­łeś mnie bez szu­mu
skrzy­deł bez bły­ska­wic
jak po­lna mysz­ka
jak woda co wsią­kła w piach
za­ję­ty roz­tar­gnio­ny
nie za­uwa­ży­łem two­jej uciecz­ki
two­jej nie­obec­no­ści
w moim ży­ciu

ży­cie bez boga jest moż­li­we
ży­cie bez boga jest nie­moż­li­we

(Tadeusz Różewicz)

W bieg życia ludzkiego wypełnionego szeregiem zdarzeń, wpisany jest wybór drogi życia, wybór swego losu. Zaraz, zaraz, czy mój los to ciąg przewidzianych zdarzeń, skutek moich decyzji, wyborów? A może zwykły traf, przypadek, szczęśliwy przypadek a może nieszczęśliwe zdarzenie. Czy powinienem powiedzieć, że wygrałem bilet na loterii, szczęśliwy numerek? Mogłem wybrać inaczej, czy wybrałem dobrze? Losów miałem ponoć wiele, ale w końcowym efekcie wyboru został mi jeden, ten, który przeżywam. Chcąc nie chcąc pomyślałem, że warto się kogoś poradzić. Na myśl przychodziły mi rozmaite wyrocznie w Tybecie, Chinach, Grecji, prawo reinkarnacji, samsara Hindusów, tj. o nieustającym biegu życia od narodzin do śmierci, o astrologii i horoskopach. Wśród różnych skojarzeń pojawiła się też myśl o Opatrzności i Bożym planie. Wyruszyłem więc na poszukiwanie woli Bożej.

„Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść; ujarzmiłeś mnie i przemogłeś. Stałem się codziennym pośmiewiskiem, wszyscy mi urągają” Jr 20,7.

Powołanie Boże podobne jest do ognia przenikającego ciało i wprawiającego je w drżenie, do niepowstrzymanej rozżarzonej lawy. Moc Bożego powołania usuwa obiekcje i przemienia życie człowieka, do którego jest skierowane. Czytałem z wypiekami na twarzy słowa, które Bóg powiedział Jeremiaszowi, wahającemu się:

“Ja czynię cię dzisiaj twierdzą warowną, kolumną żelaza i murem ze spiżu przeciw całej ziemi […]. Będą walczyć przeciw tobie, ale nie zdołają cię zwyciężyć, gdyż Ja jestem z tobą […], by cię ochraniać” (1, 18-19).

Pragnąłem, żeby Bóg do mnie przyszedł, z otwartością bym Go przyjął i dałbym Mu się nasycić? Gdybym Go odczuł, serce moje doznałoby ulgi, ciężar, który je ugniata, spłynąłby, a ja odnalazłbym rzeczy niewypowiedziane…

Chciałabym wierzyć w Boga… Jaką okrutną zabawkę wymyślił sobie Ten, kto nas stworzył!… A ponad wszystkim ta paląca tęsknota za Niepojętym, Nienazwanym i niepojętą a przeczuwaną – Wiecznością. Tylko przez wejście w milczącą ciemność pustyni, gdzie Bóg Ojciec wypowiada swoje Słowo, raz na zawsze mogłem znaleźć spokój. Słyszę w głębi serca słowa: Opuść miejsce, opuść czas. Unikaj nawet obrazów. Idź naprzód poza drogą na wąskiej ścieżce, wtedy znajdziesz pustynny szlak, który zaprowadzi cię w ramiona Obecnego. „Posłuchaj, rzekł Bóg, oto moja tajemnica. Jestem tym, który Jest z tobą, w tobie, dla ciebie. Jestem tajemnicą twojego serca.”

Człowiek potrzebuje obecności innego, który będzie go miłością obdarowywał. Potrzebuje relacji, w której odkryje, że jest bezinteresownie kochany, dla niego samego, w której usłyszy: jesteś dla mnie wszystkim! Miałem więc już plan. W poszukiwaniu Boga, wyszedłem na pustynię, a tu spory tłum ludzi na codziennej drodze; chciałem stanąć gdzieś na końcu, by mnie nikt nie widział, by nie przeoczyć, gdy On będzie przechodził, a tu zajmuję najbardziej zaszczytne miejsce przy ołtarzu; chciałem słuchać mądrości i nauk samych mistrzów duchowych, znawców Boga, a sam muszę o Nim mówić, o Nim, wielkim Nieznajomym, który w ciszy serca czekał cierpliwie na spotkanie za mną, zbyt zajętym kolejną akcją, kolejnymi spotkaniami, rekolekcjami, kolejnym mówieniem o Nim. Wydawało mi się, że już wiem wszystko o Tobie, że „złapałem” kontakt z Tobą, no bo codzienne kapłańskie pacierze, czytanie Twojej świętej Księgi, zachwyt przy ołtarzu, że przychodzisz. To tylko rozum, chłodna kalkulacja wzmocniona teologicznymi studiami, dogmaty, doktryny, które trzeba było przyjąć, wszak księdzu nie wypada inaczej. I tylko gdzieś zapodziało się czucie, poryw serca, radość ze spotkania z Przyjacielem.

Szukałem tych, którzy mnie poprowadzą do Ciebie. Pokażą mi Ciebie swoim życiem. W Twoim domu wiele mówiono o Tobie, lecz nie było Ciebie w ich postawie. Tak jakbyś nie istniał dla tych, co u steru Twojego Kościoła. Bez świadomości Twojego istnienia, dogmaty wiary stawały się coraz bardziej tylko martwą literą. Zmiana dla zamiany kolejnych parafii i coraz bardziej stawałem się tylko sprawnym szafarzem, coraz bardziej martwego kultu. Coraz większa bezduszność przełożonych, traktujących mnie jak niewolnika na targu niewolników, zabijała pragnienie trwania przy Tobie. A przecież najważniejszym aktem trwania jest życie modlitwy, czyli stałe przebywanie w obecności trzykroć świętego Boga i komunia z Nim.

Często patrzyłem na posąg Buddy i krzyż Chrystusa. Co za szalona różnica. Chciałbym tak jak Budda być panem życia, umierać z uśmiechem na ustach, w stanie nirwany, całkowicie zanurzony w sobie. Ale wtedy Chrystus jawił mi się jako jedyny prawdziwy Pan Życia i Śmierci i zapraszał na najlepszą drogę. Drogę całkowitej ofiary z siebie, ekstazy – wyjścia z siebie, z własnego egoizmu i odnalezienie siebie w Bogu, w Łonie Ojca. Tylko to cierpienie… Tylko ta pustka… Chciałem żyć. Ale czy żyć nie znaczy pogrzebać nadzieję? Historia moja, ale i myślę, że po trochu każdego, jest jednym wielkim cmentarzem, pełnym nagrobków umarłych marzeń o szczęśliwej przyszłości. Przecież życie pozbawione nadziej kończy się agonią zwątpienia. Kiedy zaczynałem żyć bez przyszłości, bez nadziei, stawałem się coraz bardziej żywym trupem dnia dzisiejszego. Powtarzałem sobie, że dziś jest pierwszy dzień reszty mojego życia, że wieczność z Bogiem jest przyszłością pełną nadziei. Wszystko zmieniło się i ożyło, gdy zupełnie przypadkiem trafiła do moich rąk mała i niepozorna książeczka autorstwa ojca Freemana: „Medytacja chrześcijańska” oraz „Drogocenna perła”. Tak – pomyślałem –  To jest to, czego tak długo szukałem. Drogocenna perła. Poczułem się jak rolnik siejący swoje pole. Wychodziłem w pole (ambona, sala katechetyczna) w odpowiednią porę roku i siałem. Myślałem sobie, jaki plon obfity zagarnę. Ale jak to w pracy na roli, albo pada za dużo, albo wcale, słońce grzeje jak wściekłe albo go nie ma. No i po zarobku. Czyż nie można się wnerwić, w Boga zwątpić i w sens pracy na Jego niwie? Mając  za sobą lekturę tych dwóch książek, pomyślałem: teraz już wiem, jak siać by plon zebrać obfity. I usiadłem do medytacji. Przetarłem od siedzenia spodnie i poduszkę, wciąż niecierpliwie czekając, aż wyda to moje siedzenie plon. Może – myślałem –  osiągnę oświecenie, może otworzy mi się trzecie oko, może poznam tajemnicę Królestwa Bożego, a może nawet istotę Boga samego. Wkrótce jednak zrozumiałem, że trzeba mi zgodzić się na wyrzeczenie, na trud, a może nawet i na brak zaplanowanych przeze mnie plonów. Oto droga przede mną, jak w tej przypowieści o drogocennym skarbie i perle. Muszę sprzedać swoje myśli, swoje koncepcje, swoje troski i oczekiwania. Swoją aktywność i zaangażowanie w wielość zadań. Rozdać, co można. Zrozumieć jak roztrwonić swój majątek wyuczonej modlitwy, swoje obrazy Boga i moje wydeptane przez lata ścieżki, mające prowadzić wg moich koncepcji do Niego. Poczułem się bezsilny. Wiedziałem, że już nic albo niewiele ode mnie zależy. Stałem teraz przed Panem Żniwa ubogi i ofiarowałem Mu moje „nic”, moją tęsknotę, moją pustkę. W ciszy medytacji, w milczeniu, w trwaniu bez pośpiechu i oczekiwań plonów, zanurzyłem się w Jego obecności. Byłem w domu. Znalazłem moją perłę. To zagubienie w aktywizmie uniemożliwiło mi pierwszeństwo modlitwy, zatwardziło serce, stało się cierpieniem ducha spragnionego Boga, zagubieniem umysłu, rozproszeniem łaski. Dziś siedzę w Jego obecności, w milczeniu powtarzając słowa bez słów, wraz z oddechem Maranatha. Jest On i ja. Ja i On i wszystko staje się Jedno. Problemy się spłoszyły, tylko zachwyt został. Skończyło się moje pragnienie poznania. Zaczęły się ciemności. Ale właśnie w tych ciemnościach Bóg jaśnieje.

Wiem teraz jeszcze dobitniej, aby zostać świętym, nie ominie mnie droga Chrystusa. Jest to wielki przywilej – mieć udział w Jego cierpieniu, żeby mieć też udział w Jego chwale (por. Rz 8,17). Mogę cierpieć w rozpaczy lub w nadziei, wybór należy do mnie. Nie ma innej możliwości. Święta Księga opisując losy powołanych przez Boga ludzi, nie tuszuje ich trudności, walki i zmagania się z Bogiem.

Czy można spotkać Boga w Kościele? I tak i nie. Wszystko zależy od tego jak patrzysz.

Na rogu jednej z ulic Waszyngtonu stał zwykle ślepy Murzyn. Potrząsając puszką z użebranymi monetami, śpiewał coś w rodzaju bluesa, ale tak, jak to tylko czarnoskóry potrafi, wydobywając ze swej ciemności ten jedyny w swoim rodzaju odcień smutku. Najczęściej śpiewał tylko jedno zdanie: „Przechodniu, widzę ludzi jak drzewa chodzące. Ja widzę, choć nie ma słońca dla moich oczu. Tak, ja widzę!” w środku i u kresu dnia przychodził tam inny Murzyn, by wziąć pieniądze, które użebrał ślepiec i odprowadzić go do domu przed nocą, a rano przyprowadzić go tam z powrotem. Któregoś dnia upał zmusił ich, aby schronili się w cieniu drzew. I wtedy zaczęli śpiewać obaj. Zaczął ślepiec: „Hej, widzący człowieku, gdy patrzysz na perłę, to co widzisz?” Odpowiedział tamten: „Widzę klejnocik, co ozdobi szyję mojej dziewczyny. Widzę pieniądze, jakie mógłbym za nią dostać, gdyby była duża. Widzę zazdrość w oczach innych, gdybym zdobył perłę naprawdę cenną. A co ty, ślepcze, możesz powiedzieć o perle?” I wtedy odśpiewał ślepiec: „Widzę w niej ból perłopławu, jak ból stopy z wbitym cierniem. Widzę ciemność oceanu, która rodzi w perle światło. Widzę cień śmierci w oczach poławiacza pereł, gdy spotka go rekin”. Zapadła cisza, w której wybrzmiewały słowa. Potem znów zaczął ślepiec: „Hej, widzący, a gdy patrzysz na drzewo, to co widzisz?” Odpowiedział tamten: „Widzę pień, konary i liście. Widzę szczapy, na które je porąbię. Widzę ogień, który rozpalę… A ty, ślepcze? Ślepiec śpiewał: „Widzę, jak drzewo przemienia światło i wodę w kwiat i w owoc. Widzę jego drżenie, gdy zbliżasz się doń z siekierą. Widzę płacz ziemi, której zabrano kwiat…” Po dłuższej ciszy, ślepiec ciągnął dalej: „A gdy patrzysz na dziewczynę, to co widzisz, widzący?” Na to tamten: „Widzę jej zmysłowe usta i linię bioder. Widzę nasz pocałunek gorący jak tropik, jej pełne szału oddanie… A ty, ślepcze?” Ślepiec śpiewał: „Widzę jej tęsknotę za miłością, której ty nie znasz. Widzę jej serce, które depczesz jak ogród. Widzę owoc, który się z niej nie narodził…” I znów pytał tamtego: „A gdy patrzysz na Boga?…” Tamten wtedy przerwał: „Nie, nie ma Boga. Nie mów mi o Nim! Nie widzę Go i widzieć nie chcę!” ślepiec zakończył wtedy: „A ja widzę Boga, jak światło w mojej ciemności, które rzadko zachodzi. Dlatego wciąż widzę więcej niż ty, widzący!”

Kaziutek


Dodaj komentarz