W OBRONIE ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH PRZED PIOTREM ZYCHOWICZEM

CZĘŚĆ I

Historyk to dziennikarz zwrócony wstecz 

Karl Kraus

Pewnego mglistego wiosennego poranka na przystanku tramwajowym zobaczyłem sporej wielkości plakat reklamujący książkę Piotra Zychowicza Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych ( Rebis, Poznań 2018). Uległem tej reklamie i książkę zakupiłem. Dowiedziałem się z niej m.in., że historyk powinien być obiektywny, że opisując działania stron konfliktu powinien do obu przykładać te same miary, nie popadać ani w bezkrytyczną apologię strony własnej, ani w równie bezkrytyczne oczernianie strony przeciwnej itd. Zadumałem się nieco nad tą sytuacją, zasmucony, że takie oczywistości trzeba w ogóle komukolwiek przypominać; ale widocznie w takich czasach jak nasze – trzeba. Postulatowi Zychowicza, aby pisać historię, nie kierując się ani „etnicznym nepotyzmem”, ani polityczno-propagandowymi intencjami trudno nie przyklasnąć, wskazując jednocześnie, że jest tego typu pisanie historii przeznaczone wyłącznie dla wąskiego kręgu czytelników, których interesuje „prawda” („Jedynie prawda nie ma klientów” – Monteskiusz). Kiedy tylko historiografia opuszcza wyższe rejony intelektualne, natychmiast pojawia się „nasz” punkt widzenia przeciwko „ich” punktowi widzenia. Kiedy przesunie się jeszcze niżej, spadając do roli narzędzia umacniającego grupową tożsamość, służącego „Pamięci”, podtrzymującego uczucia patriotyczne i służącego różnym instancjom władzy w prowadzonej przez nie polityce historycznej, wówczas – czego bliżej wyjaśniać nie potrzeba – podział na „my dobrzy” i „oni źli” staje się zasadą organizującą historiograficzny dyskurs i budującą korzystną dla danej grupy „prawdę polityczną”, co zresztą odpowiada naturalnej i powszechnej skłonności, aby dla własnej strony być bardziej wyrozumiałym, zawsze szukać argumentów przemawiających na jej korzyść.

Książka Zychowicza – nota bene pierwsza i jedyna, jaką w ogóle przeczytałem na temat Żołnierzy Wyklętych, ponieważ nigdy mnie specjalnie nie interesowały spory, ile (niewinnych) ofiar miał na koncie „Bury”, „Szary” czy „Łupaszka”, kto zza jakiej stodoły do kogo strzelał, kto komu i jak podpalił chałupę albo „zarekwirował” świnię etc. – nie jest rezultatem „bezinteresownego dążenia do prawdy”, lecz w dużej mierze ma charakter polityczno-historycznej polemiki skierowanej przeciwko tym polskim autorom, którzy, jego zdaniem, są „gloryfikatorami” i „brązownikami” „lukrującymi” historię Żołnierzy Wyklętych. Przedstawiają ją wyłącznie w czarno-białych barwach, upowszechniają „białą legendę” Żołnierzy Wyklętych i uczestniczą w kreowaniu ich kultu. Z góry pragnę zadeklarować, że tego kultu nie wyznaję, a to z tego prostego powodu, że nie wyznaję żadnych politycznych kultów.

Pisał Zdzisław Krasnodębski: „Tusk jest przedstawicielem zupełnie innego obozu, innej tradycji, to człowiek pogranicza kulturowego, wychowany w całkiem innej narracji, niemającej z warszawską akowską historią nic wspólnego” (Krasnodębski „Republikanizm polski” [w:] „Kompendium patriotyzmu”, rozmawiał Dominik Zdort, Kraków 2012, s.31). Jeśli o mnie chodzi, to, podobnie jak Donald Tusk, niewiele mam wspólnego z „warszawską akowską historią” – w moich rodzinnych stronach, w południowej Wielkopolsce, jedyną żywą tradycją była tradycja powstania wielkopolskiego, obecna zarówno w rodzinnym przekazie, jak i w oficjalnej „polityce pamięci” – w 1978 roku, czyli pod rządami koalicji PZPR, ZSL i SD, w naszej miejscowości wzniesiono (także dzięki ofiarności mieszkańców regionu) „Pomnik powstańców wielkopolskich”. Ponieważ podobny – nacechowany lekko krytycznym dystansem – stosunek jak do „warszawskiej akowskiej historii” mam do tradycji „antykomunistycznego podziemia niepodległościowego”, dlatego mogę się swobodnie wypowiadać na temat, czy ówczesna walka zbrojna miała jakiś sens polityczny czy też było to wyłącznie heroiczne samobójstwo.

Patrząc z historycznej perspektywy można uznać, że w latach 1944–1946 podjęcie walki zbrojnej było czymś naturalnym i posiadającym pewien sens polityczny. Panował wówczas polityczny chaos, ostateczne rozstrzygnięcia na płaszczyźnie polityki międzynarodowej i wewnętrznej jeszcze nie zapadły. Ponieważ był to okres przejściowy, swoiste interregnum, kiedy stosunki władzy jeszcze się do końca nie ustaliły, to rachuby na zmianę sytuacji politycznej nie były wówczas całkiem bezpodstawne. Natomiast później walka zbrojna leśnych oddziałów i działalność innych organizacji konspiracyjnych przestała mieć jakikolwiek racjonalne, polityczne uzasadnienie.

Przypominają mi się w tym miejscu rozmowy z Mirosławem Dzielskim i jego artykuły z połowy lat 80. zeszłego wieku, w których dowodził, że istnienie radykalnego, antypezetpeerowskiego podziemia solidarnościowego zwiększało swobodę politycznego manewru dla Kościoła oraz dla umiarkowanej politycznie i ugodowej prawicowej opozycji. Analogicznie Żołnierze Wyklęci, wybierający najbardziej radykalne środki działania dawali, być może,  nieco więcej przestrzeni działania dla Kościoła oraz innych, nie-komunistycznych sił społecznych i politycznych próbujących znaleźć sobie miejsce w nowym układzie sił politycznych. Są też jednak publicyści, którzy uważają, że „destabilizacja wywołana działalnością podziemia, wpłynęła na zaostrzenie powojennego terroru i że mogło mieć to wpływ na stopień zależności Polski od Związku Sowieckiego, na co zwracali uwagę bezpartyjni polityczni realiści już w latach czterdziestych” (Ariel Orzełek).

Historyk z IPN, autor wielu artykułów i książek na temat antykomunistycznego podziemia niepodległościowego po II wojnie światowej Tomasz Łabuszewski uważa, że „jedynym celem tych, którzy nadal trwali w lasach, stało się przetrwanie – na własnych warunkach”. Według niego „stawką było po prostu przetrwanie kolejnego dnia”. Żołnierze Wyklęci „walczyli o każdy kolejny dzień własnej wolności, mając kulę w łeb jako alternatywę”. Innymi słowy mieli popełnić samobójstwo z obawy przed śmiercią. Jeśli jednak wyjdziemy z założenia, że celem było przetrwanie, aby mimo wszystko móc żyć i pracować dla Polski, to jest oczywiste, że zwarta grupa walcząc  z bronią w ręku, dokonując np. akcji na posterunek MO w powiecie, dawała tym samym wrogom znak, że istnieje i działa, przez co zmniejszała szanse przetrwania praktycznie do zera. Jedynym wyjściem dającym szansę przeżycia było pozbycie się broni (naoliwienie jej i ukrycie, aby mogła się przydać, kiedy „wybuchnie III wojna światowa”), rozdzielenie się, rozproszenie, zatarcie śladów, ukrycie się, ucieczka. Nie dawało to żadnej pewności przeżycia, ale zwiększało jego prawdopodobieństwo. Tak postąpił np. Romuald Rajs „Bury”, który – jak podaje jego oficjalny życiorys – w październiku 1946 roku rozwiązał swój oddział i wyjechał do Elbląga. W lutym 1947 roku przyjechał do Jeleniej Góry, od marca pracował w urzędzie gminy Karpacz, W październiku zwolnił się z pracy w gminie i odtąd wraz z żoną prowadził pralnię, którą kupił kilka miesięcy wcześniej. został aresztowany przez MBP a następnie w 1949 roku stracony. Nie udało mu się przeżyć, ale kalkulował prawidłowo. Rozumiał, że prawdopodobieństwo, iż przeżyje, będzie większe przy prowadzeniu pralni w Karpaczu niż gdyby kontynuował beznadziejną walkę z bronią w ręku w lesie, ponieważ wówczas prawdopodobieństwo uwięzienia lub śmierci z rąk organów bezpieczeństwa było praktycznie stuprocentowe.

Wielu Żołnierzy Wyklętych złożyło ofiarę z życia, jednak żadnego celu politycznego nie zrealizowali, nie zatrzymali procesu komunizacji i sowietyzacji Polska, nawet go nie opóźnili. Ich poświęcenie świadczy o głębokim patriotyzmie i wielkiej odwadze, jednak w sensie politycznym „antykomunistyczne powstanie 1944–1963” było tylko kolejnym z serii naszych przegranych narodowych powstań. Historyk Tomasz Łabuszewski stwierdził: „Większość dowódców podziemia antykomunistycznego, nie mówiąc już o szeregowych żołnierzach, to byli ludzie bardzo młodzi. Mający po dwadzieścia kilka, często nawet kilkanaście lat”. Szkoda, że ci kilkunastoletni chłopcy polegli w daremnej, choć heroicznej walce, nie doczekawszy przełomu 1956 roku i zmian politycznych, jakie potem nastąpiły. Mogliby zrobić wówczas coś pożytecznego dla Polski. Są sytuacje, do których dobrze pasuje sentencja: „lepszy jest żywy pies niż lew nieżywy” (Ks. Eklezjastesa 9,4).

Pozwolę tu sobie na drobną osobistą dygresję. Nieżyjący już, najbliższy przyjaciel mojego śp. Ojca ( przyjaźnili się przez prawie pół wieku ) należał do konspiracyjnej młodzieżowej Polskiej Podziemnej Organizacji Wojskowej działającej na naszym terenie w latach 1948-1949 (przybrał pseudonim „Zaremba”). Miał 19 lat, kiedy został aresztowany i skazany w grudniu 1949 roku na pięć lat więzienia. Najpierw przesiedział 2 lata w więzieniu Rawiczu, potem 8 miesięcy pracował w kamieniołomach w ośrodku pracy więźniów w Piechocinie, skąd przeniesiono go do ośrodka pracy więźniów w Jelczu, skąd zwolniono go na mocy amnestii w 1953 roku. Powrócił do rodzinnego miasteczka, pracował w miejscowych zakładach kolejowych, a po kilku latach został przewodniczącym zakładowego Związku Zawodowego Kolejarzy. Lubiany był przez załogę, gdyż z zaangażowaniem troszczył się o sprawy socjalne i bytowe robotników. Nigdy nie wstąpił do PZPR. Był typem społecznika; w latach 1956-57 roku razem z moim Ojcem brał udział w reaktywowaniu (zakładanej przez Ojca w latach 1946-47) drużyny harcerskiej, której był potem wieloletnim drużynowym i instruktorem, starając się w miarę możliwości zachować autentyczne tradycje harcerskie. Po latach napomykał czasami o swoich przeżyciach z okresu „walki z komunizmem”; jego zdaniem konspiracyjną organizację – której cele i metody działania były całkowicie „księżycowe” – od początku infiltrowała ubecja, stąd też raczej nie było się czym chwalić. Krajowi lepiej dziś służyłaby tradycja społecznikowskiej „pracy u podstaw” realizowana przez „Zarembę” po wyjściu z więzienia niż tradycja udziału w „antykomunistycznym powstaniu”.

Dla ludzi interesujących się realną historią wskazywanie – jak to czyni Piotr Zychowicz – na czarne karty „epopei Żołnierzy Wyklętych” jest trochę wyważaniem otwartych drzwi, wszak  od 1914 roku obserwujemy w Europie i na świecie stały wzrost poziomu przemocy, także wobec ludności cywilnej. Akcje zbrojne, których ofiarą padają cywile, nie są zjawiskami nadzwyczajnymi, krwawe starcia pomiędzy przedstawicielami grup politycznych, etnicznych czy religijnych w trakcie rewolucji, wojen domowych i partyzanckich, w czasie społecznego zamętu, politycznego chaosu i rewolucyjnych turbulencji, w sytuacjach, kiedy nie działają instytucje mające zapewnić ład publiczny, to rzecz najnormalniejsza w świecie. Ludność cywilna padała zawsze ofiarą masakr, rzezi, krwawych odwetów, zemst i porachunków, terroru i kontr-terroru ze strony sił stosujących zasadę odpowiedzialności zbiorowej np. podczas wojny w Wietnamie Amerykanie ustanawiali „strefy nieograniczonego ostrzału” (free fire zone), w których strzelano do każdej niezidentyfikowanej osoby uznając z góry, że należy do sił wroga. Znamy też wiele przykładów nerwowej, nadmiernej, nieadekwatnej do zagrożenia, reakcji jednostek wojskowych, partyzanckich i policyjnych, kiedy drobne incydenty zamieniają się w „orgie przemocy”.

Celem Zychowicza nie jest zbadanie czy przedstawienie sine ira et studio kilkunastu krwawych epizodów z naszej przeszłości, lecz przeciwstawienie się bezkrytycznym apologetom Żołnierzy Wyklętych kreującym ich na nieskazitelnych bohaterów oraz podważenie budowanego wokół nich kultu politycznego. Pragnie on skonfrontować Polaków z mroczną przeszłością i wstrząsnąć ich sumieniami. Ponieważ, jak wspomniałem, ani sama historia Żołnierzy Wyklętych, ani tym bardziej uczestniczenie w ich kulcie czy wyznawanie tej czy innej historycznej mitologii nigdy mnie nie interesowały, ten polemiczno-polityczny wymiar książki Zychowicza pominę, zajmując się jedynie metodami, jakie zastosował obalając ich „białą legendę”. Przy czym odgadnąć nie potrafię, czemu ma służyć opatrywanie fotografii przedstawiającej zorganizowaną w Gdańsku w 2016 roku II Krajową Defiladę Pamięci Żołnierzy Wyklętych podpisem „Patriotyczne w treści, sowieckie w formie” – to już nie polemika, lecz ostry atak polityczny z użyciem wyświechtanego chwytu „reductio ad Stalinum”.

Należy stale mieć na uwadze fakt, że opisywane przez Zychowicza wydarzenia to zbrodnie (morderstwa), za które ludzie oskarżeni o ich dokonanie dostawali kulę w głowę, trafiali na szubienicę lub szli na długie lata do więzienia. Dzisiaj nie są to już sprawy życia i śmierci, jednakże bohaterowie książki to konkretni ludzie, wymienieni z imienia i nazwiska. Oskarżenie ich o mordowanie niewinnych ludzi w Wierzchowinach czy Zaleszanach, czyli o zbrodnie najcięższego kalibru, godzi w ich honor, godność osobistą i dobre imię, a ponadto żyją przecież ich bliscy, rodziny, być może dzieci i wnuki. Oni także mają prawo domagać się maksymalnie bezstronnego zbadania czynów zarzucanych ich przodkom. Tu chodzi o zbrodnię, a nie o kłótnię między wójtem a plebanem w powiecie grójeckim w XVIII wieku. Dlatego historyk powinien być nadzwyczaj skrupulatny i ostrożny w ferowaniu wyroków, zachowywać zasadę domniemania niewinności i zasadę „audiatur et altera pars”, przedstawić niezbite dowody winy a w przypadku wątpliwości rozstrzygać na korzyść oskarżonych wedle zasady „in dubio pro reo”. Niestety, Zychowicz zbyt łatwo wchodzi w rolę politycznego prokuratora, który chce doprowadzić do szybkiego skazania konkretnych osób na śmierć cywilną, nie przejmując się zbytnio jakością dowodów mających świadczyć o ich winie.

Przypomnijmy więc kilka oczywistości: w przypadku morderstwa najważniejsze w hierarchii dowodów są dowody rzeczowe i materialne ślady zbrodni pozwalające zrekonstruować przebieg zdarzenia i wskazać na sprawcę. W tym celu niezbędne jest zabezpieczenie i oględziny miejsca zbrodni, zebranie, zabezpieczenie i utrwalenie śladów, dokumentacja fotograficzna – fotografie orientacyjne (położenie miejsca przestępstwa w terenie oraz sytuacyjne – ukazujące drogę dojścia i odejścia sprawcy lub sprawców, przeszkody, jakie pokonał sprawca, skutki działania sprawcy, usytuowanie śladów kryminalistycznych i dowodów rzeczowych względem siebie), fotografie szczegółowe przedstawiające przedmioty i ślady kryminalistyczne. Następne czynności to: zabezpieczenie ciał ofiary/ofiar, przewiezienie zwłok do laboratorium kryminalistycznego, sekcja zwłok, identyfikacja ofiary/ofiar, ustalenie czasu zgonu i przyczyny śmierci, analiza narzędzia zbrodni, przyporządkowanie narzędzia zbrodni konkretnym osobom, identyfikacja odcisków palców pozostawionych przez napastników oraz próbek krwi. Ze wszystkich tych czynności sporządza się dokumentację medyczną, raporty, notatki, protokoły, plany i szkice sytuacyjne, raporty i ekspertyzy biegłych np. z dziedziny pożarnictwa, gdy w grę wchodziły podpalenia.

W tym miejscu ktoś miałby prawo wykrzyknąć oburzony: „Niechże pan nie będzie śmieszny! Przecież w tamtych okolicznościach zebranie dowodów i przeprowadzenie tych wszystkich czynności było niemożliwe!”. Owszem, zgadza się, nie było możliwe lub bardzo utrudnione, w niczym jednak nie zmienia to faktu, że owa niemożliwość oznacza, iż podstawa źródłowa, na której historyk opiera opis tego, co dokładnie wydarzyło się w Wierzchowinach czy Zaleszanach, znacząco się zawęża, wiedza o zbrodni sprzed lat kurczy się, nie ma też możliwości, aby przy pomocy dowodów rzeczowych i zabezpieczonych śladów zweryfikować np. treść dokumentów czy relacje świadków. Zychowicz pisze np., że we wsi Zanie żołnierze Narodowego Zjednoczenia Wojskowego strzelali ludziom w tył głowy, czyli były to na zimno wykonane egzekucje. O tym, że w Katyniu strzelano polskim oficerom w tył głowy wiemy na pewno, ale skąd wie Zychowicz, że i w Zaniach strzelano w potylicę? Skoro nie posiadamy raportu z sekcji zwłok, możemy w to jedynie wierzyć. W innym miejscu czytamy: „Zdecydowana większość zgładzonych mieszkańców Wierzchowin zginęła więc od kul. Niekiedy jednak ukraińskich cywilów polscy oprawcy zarąbywali. Używali do tego przedmiotów codziennego użytku znalezionych na podwórkach i w budynkach: szpadli, łopat, siekier, motyk i pogrzebaczy”. Skąd wiemy, że „polscy oprawcy” zarąbywali ukraińskich cywilów? Ponieważ nie było autopsji, hipotezy tej nie można potwierdzić.

Nie dysponując wynikami czynności śledczych, medyczno-sądową rekonstrukcją zdarzenia, dowodami rzeczowymi , materialnymi śladami zbrodni i wnioskami wyciągniętymi na podstawie analizy kryminalistycznej, historyk w wielu kwestiach skazany jest na niepewność, nie jest w stanie odtworzyć dokładnego przebiegu wydarzeń, nie może ustalić, kto kogo, kiedy i jak zabił, jakie były przyczyny śmierci, nie ma też niezbitych dowodów winy podejrzanych o dokonanie zbrodni – z prawnego punktu widzenia „Bury”, „Łupaszka” czy „Szary” byliby nadal tylko podejrzanymi, ponieważ żaden niezawisły sąd nie uznał ich winnymi zarzucanych im czynów w procesie odbytym według procedur obowiązujących w państwie prawa.

Historyk pragnący zbudować obraz przeszłych wydarzeń układając jakby mozaikę z epizodów-kamyków, musi z bólem serca skonstatować, że wielu kamyków brakuje, że mozaika posiada wiele niewypełnionych pól. Po latach można jedynie częściowo uzupełnić luki poprzez ekshumację szczątków ofiar, co pozwoli ustalić dokładną ich liczbę, rodzaj śmierci, płeć i wiek a nawet tożsamość (badania DNA). Prawdą jest jednak, że nie zawsze da się ekshumację przeprowadzić. Polska nauczycielka Maria Rojek mówiąc o domniemanym zamordowaniu w listopadzie 1945 roku w Bolesławcu koło Wielunia dziewięciu osób przez oddział Franciszka Olszówki „Ottona”, podała następującą informację: „Nikt nie widział, co się stało później ze zwłokami nieszczęsnych ofiar, jest to tajemnica do tej pory. Nie ma grobów”. Skoro była zbrodnia, ale nie ma grobów i nie ma szczątków ofiar, to i georadary nic nie pomogą i ekshumacja jest niemożliwa. Wprawdzie ktoś bardziej rygorystyczny w kwestii dowodów mógłby powiedzieć: „nie ma ciała, nie ma zbrodni”, ale nie bądźmy tacy drobiazgowi. Niestety, Żołnierze Wyklęci mieli też, według relacji świadków, skłonność do wrzucania zwłok zabitych przez siebie ludzi do najbliższej rzeki, gdzie spłynęły z prądem, by ostatecznie, zaplątane w przybrzeżne krzaki, rozłożyć się w wodzie. Trudno w takich okolicznościach byłoby je odnaleźć i zbadać. Tak czy inaczej Zychowicz nie przedstawia żadnych dowodów rzeczowych, żadnych materialnych śladów zbrodni, o które oskarża Żołnierzy Wyklętych.

Drugie w hierarchii dowodów są dowody w postaci dokumentów wytworzonych tuż przed zbrodnią, w jej trakcie lub nieco później – raporty, protokoły, rozkazy, meldunki, memoranda, notatki, korespondencja, dzienniki, sprawozdania, fotografie, nagrania rozmów itd. Co oczywiste, do dokumentów tych należy podchodzić krytycznie, nie wolno zakładać z góry prawdziwości zawartych w nich stwierdzeń. Należy zbadać ich autentyczność, sprawdzić, czy osoba, która pisała dokument zajmowała pozycję czy punkt obserwacyjny pozwalający wiedzieć to, o czym pisała. Ważne są motywacje i cele ludzi sporządzających dany dokument, mające wpływ na jego treść i kształt. Jednakże w książce Zychowicza historyk niewiele znalazłby materiału, który mógłby przebadać stosując metody krytyki historycznej, ponieważ jej baza źródłowa w postaci dokumentów jest bardzo skąpa a te, które przytacza są niejednoznaczne, dopuszczają różne interpretacje, niektóre świadczą raczej na korzyść oskarżonych niż ich obciążają (pamiętajmy o zasadzie: „w razie wątpliwości na korzyść oskarżonego”). Aby wypełnić lukę w dokumentach Zychowicz spekuluje na temat „tajnych ustnych rozkazów”, o których właśnie dlatego, że były tajne i ustne, niczego nie wiemy; nawet tego, czy w ogóle zostały wydane ! Zdarza się, że autor cytuje strzęp jakiegoś dokumentu, np. fragment meldunku jednego z oddziałów NOW z Zasania: „zlikwidowano dwie rodziny volksdojczerskie Kellerów. Wyszczególnione zostały epizody ważniejsze, bo o poszczególnych Ukraińcach wysłanych do Sanu naprawdę trudno by było napisać. Czołem”. Szkoda, że autor meldunku nie wyszczególnił owych „mniej ważnych epizodów”, a przynajmniej mógł nas Zychowicz zapoznać z całością dokumentu.

Istnieje dokument – rozkaz, jaki dowódca okręgu Białystok NZW major Jan Szklarek „Kotwicz” wydał kapitanowi Rajsowi „Buremu” polecając mu „przeprowadzenie pacyfikacji terenu”, która obejmowała „odwet na wrogiej ludności”. Ten rozkaz odwołano, i wydano nowe instrukcje, mówiące o „egzekucji komunistycznych kolaborantów” oraz „odwecie na wrogiej ludności” polegającym na spaleniu jej zagród. Zychowicz twierdzi, że w Zaleszanach ofiar było ok. 50, nie przedstawia jednak ani dowodów rzeczowych i materialnych śladów zbrodni, których jakoby miał się tam dopuścić oddział „Burego”, ani dokumentów potwierdzających taki przebieg wydarzeń. Drugi rozkaz „Kotwicza” pozwala przypuszczać, że „Bury” działając na jego podstawie dokonał pewnej ilości podpaleń, a także wykonał egzekucje na iluś osobach uznanych za „komunistycznych kolaborantów”.

Zychowicz podaje, że w Zaleszanach „słychać było krzyk płonących żywcem dzieci”, a „jednej z dziewczynek próbujących ratować ojca polski oprawca wypalił w otwarte usta”. Ponieważ nie mamy żadnych raportów medycznych, nie wiemy czy dzieci spłonęły żywcem czy też nie, nie wiemy, czy kula utkwiła w czaszce dziewczynki czy też nie, nie wiemy, jak dzieci zginęły, jeśli zginęły; nie znamy liczby ofiar, ich wieku i płci; okoliczności i przyczyny ich śmierci nie zostały ustalone.

Nie mamy żadnych dowodów rzeczowych , żadnych materialnych śladów zbrodni, żadnych dokumentów dotyczących akcji „Burego” w Zaniach, Szpakach i Końcowiznie. Można więc przypuszczać, że wykonując rozkaz dowództwa (innych dokumentów brak) „Bury” rozkazał podpalić część zagród chłopskich i rozstrzelać ileś osób uznanych za „komunistycznych kolaborantów”. Na kilkanaście, opisywanych przez Zychowicza, domniemanych zbrodni dokonanych przez antykomunistyczne podziemie, jedynie w Puchałach Starych przeprowadzono ekshumację w ramach śledztwa prowadzonego przez IPN w 1997 roku. Wykazała ona, że oddział „Burego” rozstrzelał 30 mężczyzn narodowości białoruskiej – była to zwyczajna egzekucja dokonana z użyciem broni palnej, bez rozbijania czaszek i innych wymyślnych rodzajów zadawania śmierci, na temat których krążyły rozmaite pogłoski.

Zychowicz oskarża oddział NOW dowodzony przez Józefa Zadzierskigo „Wołyniaka”, że w Piskorowicach, ukraińskiej wsi w pobliżu Leżajska, wymordował około 100 osób, które pochowano w dwóch zbiorowych mogiłach. Dowodów rzeczowych i materialnych śladów tej zbrodni – brak. Dokumentów – brak. Zychowicz oskarża ludzi „Wołyniaka”, że w miejscowości Dobra zabili ponad 30 osób, w tym sześcioro dzieci poniżej dwunastego roku życia oraz 19 kobiet. Najmłodsza ofiara miała według Zychowicza roczek. Nie wiemy, czy tak rzeczywiście było, ponieważ nie ma raportów medyków sądowych, nie przeprowadzono ekshumacji. Dowodów rzeczowych i materialnych śladów zbrodni – brak. Dokumentów – brak. Nie znamy rozkazów czy instrukcji wydanych „Wołyniakowi” przez dowództwo rzeszowskiego okręgu NOW.

Oddział rotmistrza Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki” miał – w akcji odwetowej za zabicie przez Litwinów Polaków w Glinciszkach – zabić w miejscowości Dubinki 27 osób narodowości litewskiej w tym dziewięć kobiet i dwanaścioro dzieci, czyli 81 procent wszystkich (przypuszczalnie) zamordowanych. Dowodów rzeczowych i materialnych śladów zbrodni – brak. Nie przeprowadzono ekshumacji, stąd nie wiadomo, ile osób, jakiej płci, w jakim wieku , jaką śmiercią zginęło. Jeśli chodzi o dokumenty, to dysponujemy rozkazem komendanta okręgu wileńskiego AK podpułkownika Aleksandra Krzyżanowskiego „Wilka” mówiącym o dokonaniu odwetu „na oddziałach litewskich” i ukaraniu „sprawców mordu”. Taki rozkaz otrzymał „Łupaszka” i – dopóki nie udowodni się, że było inaczej – możemy hipotetycznie zakładać, że działał w jego ramach i nie kazał swoim ludziom zabijać kobiet i dzieci. Zychowicz przytacza opinię Arkadiusza Karbowiaka: „W Brygadzie dowodzonej przez majora Szendzielorza «Łupaszkę» nie mogło dojść do sytuacji, że dowódca pododdziału podejmował na własną rękę tak poważną decyzję. To było karne wojsko, które major trzymał krótko”. Wolno więc domniemywać, że karnością wykazywał się – dając żołnierzom osobisty przykład – także sam „Łupaszka” i w związku z tym trzymał się rozkazów wydanych przez dowódcę Aleksandra Krzyżanowskiego „Wilka”.

Inny dokument przytaczany przez Zychowicza to list „Łupaszki” wystosowany przezeń do proboszczów litewskich, w którym obiecywał im, że „nie będzie stosował żadnych dalszych represjio ile go Litwini do tego nie sprowokują”. List brzmi jak okrutna drwina, jak cyniczne naśmiewanie się z ofiar; wszak proboszczowie musieli wiedzieć, że owe „represje” w Dubinkach i w okolicznych wsiach polegały – jak nas zapewnia Zychowicz – na bestialskim mordowaniu litewskich kobiet i dzieci. Logiczniejsze jest więc inne wyjaśnienie: „Łupaszka” pisząc o „represjach” nie miał na myśli mordowania kobiet i dzieci.

3 marca 1945 r. oddział Armii Krajowej pod dowództwem Józefa Bissa „Wacława” miał, według Zychowicza, zabić w Pawłokomie od 150 do 366 osób, które następnie miano pochować w trzech zbiorowych grobach . Brak dowodów rzeczowych i materialnych śladów zbrodni, nie było prawidłowo przeprowadzonej, pełnej ekshumacji. W 1952 rozkopano jedną z masowych mogił o wymiarach sześć na osiem metrów, ale nie wydobyto szczątków, nie policzono ich i nie przebadano. Nie wiemy, ile było ofiar, jakiej były płci i w jakim były wieku, jakim rodzajem śmierci zginęły. Zychowicz podaje np., że popa Pawłokomy zabito cepami, młócąc go jak snopek zboża, a jedna z kobiet miała „rozłupaną czaszkę”. Nie można tych informacji w żaden sposób zweryfikować bez profesjonalnego zbadania szczątków ofiar. Z dokumentów wynika, że zaplanowano rozstrzelanie w Pawłokomie mężczyzn-członków podziemia ukraińskiego, zaś kobiety i dzieci miały być przekazane UPA. Ponieważ innych dokumentów brak, można postawić hipotezę, że tak właśnie się stało.

Zychowicz oskarża o okrutne zbrodnie nie tylko Żołnierzy Wyklętych, lecz także żołnierzy 34 budziszyńskiego pułku piechoty Ludowego Wojska Polskiego, którzy 25 stycznia a następnie 28 marca 1946 roku we wsi Zawadka Morochowska, mieli zamordować w sumie siedemdziesięciu trzech ukraińskich cywilów. Zanim zabili swoje ofiary, bestialsko się nad nimi pastwili – twierdzi Zychowicz. Dowodów rzeczowych i materialnych śladów zbrodni oraz bestialskiego pastwienia się – brak, ciał ofiar – brak, dokumentów – brak.

Interesujący przypadek stanowi opisana przez Zychowicza masakra, jakiej 6 czerwca 1945 roku – w zamieszkałych głównie przez Ukraińców, Wierzchowinach (powiat Krasnystaw) – miał dokonać oddział Narodowych Sił Zbrojnych dowodzony przez kapitana Mieczysława Pazderskiego „Szarego”. W tydzień po wydarzeniach w Wierzchowinach ówczesne władze wysłały tam nadzorowaną przez UB „komisję”, która dokonała oględzin miejsca zbrodni; w protokole stwierdzono, że „prawie w każdym mieszkaniu wszystko ­– od podłogi po sufit – było zbryzgane krwią. Na podwórzach stały kałuże krwi”. Nie zabezpieczono narzędzi zbrodni, którymi, według komisji, oprócz broni palnej były także siekiery, łopaty i motyki. Bez przeprowadzenia ekshumacji liczbę ofiar ustalono na 197 i podano, że 45 ofiar to mężczyźni a reszta to kobiety i dzieci do 11 roku życia. Rozkopano jeden grób z dwoma ciałami. Jeśli, jak przyjmuje Zychowicz, ofiar było około 200, to ekshumacja objęła 1% zwłok, czyli rzeczywiście była „bardzo częściowa”. Nie wiadomo, co to był za grób z dwoma ciałami, skoro zamordowani mieli zostać pochowani w jednym wielkim masowym grobie. Można przyjąć, że udokumentowano jak na razie fakt zastrzelenia w Wierzchowinach dwóch osób.

Na wyjaśnienie czeka też oskarżenie oddziału „Szarego” o rabunek. Zychowicz nie podaje, czy sporządzono inwentarz mienia zamordowanych, zrabowanego przez partyzantów NSZ i załadowanego na furmanki. Zychowicz dokładnie wie, co zrabowano, mimo iż nie ma na to żadnych dowodów, ani dokumentów. Co partyzanci zrobili ze skradzionymi krowami i końmi, które uwiązali do wozów i zabrali ze sobą? Musieli się posuwać w żółwim tempie – tymczasem oddział pościgowy, który wkroczył do Wierzchowin, zdołał jeszcze otworzyć ogień do ostatniej furmanki wyjeżdżającej ze wsi z łupami. Pościg depcze im po piętach, a oni wloką się ze „skonfiskowanymi” krowami!

Kwestię liczby ofiar akcji „Szarego”, ich płci i wieku, ewentualnie przyczyn śmierci wyjaśniłaby profesjonalna ekshumacja . Jest to bardzo istotne, ponieważ według Zychowicza żołnierze z NSZ z jakimś niezwykłym sadystycznym upodobaniem zabijali w Wierzchowinach dzieci. Zamordowali ich podobno aż 65 – z przytoczonej przez Zychowicza relacji świadka grzebiącego zwłoki wynika, że było „dużo dzieci, nawet bardzo malutkich” – ekshumacja pomogłaby to zweryfikować. Zychowicz jest innego zdania:

„Ekshumacja taka na pewno nie zweryfikuje jednak – na co liczy część sympatyków Narodowych Sił Zbrojnych – liczby pomordowanych Ukraińców. Jak bowiem wynika z przytoczonej relacji Polaka zmuszonego do pogrzebania ofiar, nim ciała przykryto ziemią, zasypano je niegaszonym wapnem. Niegaszone wapno zaś rozpuszcza zwłoki. Jeżeli dodać do tego naturalne procesy rozkładowe – nie ma najmniejszych szans, aby zachowały się wszystkie ciała ofiar. Od mordu minęły w końcu już siedemdziesiąt trzy lata. Nie można też wykluczyć, że nie wszyscy zamordowani spoczęli we wspólnych mogiłach. Część ciał mogli pochować bliscy w rodzinnych grobach”.

Jest to bardzo dziwne stwierdzenie, ponieważ o tym, co zweryfikuje ekshumacja, a czego nie zweryfikuje, przekonamy się dopiero wówczas, kiedy już zostanie przeprowadzona. Na co liczą „sympatycy NSZ” i czy wyniki ekshumacji ich zadowolą czy też nie, nie ma najmniejszego znaczenia. Zychowicz przypuszcza, że liczby ofiar możemy nigdy nie poznać, gdyż część z nich spoczęła w rodzinnych grobach. Skąd to przypuszczenie, skoro od świadka uczestniczącego w zakopywaniu ofiar (jego relację Zychowicz przytacza bez komentarza trzy strony wcześniej) dowiadujemy się, iż wszystkie ofiary w liczbie ok. 200 zmieściły się w jednym, głębokim na 3-4 metry, szerokim na 7 metrów grobie. Inny świadek, cytowany przez autora, relacjonuje, że „trupy niesiono do wspólnego, olbrzymiego grobu w środku wsi”. Zatem wiemy dokładnie, gdzie znajduje się masowy grób, i że pogrzebano w nim wszystkie ofiary.

Niech się więc Zychowicz na zapas nie martwi – będzie profesjonalna ekshumacja, to niektóre sprawy się wyjaśnią. Co się zaś tyczy „niegaszonego wapna”, które „rozpuszcza zwłoki”, to tę informację chyba wziął Zychowicz z jakiegoś marnego kryminału albo uwierzył jakiejś „miejskiej legendzie”. Wszystkie kości, czaszki, uzębienie z pewnością zachowały się nawet po 80 latach. Ekshumacje mogą wiele wyjaśnić np. nawet niepełne oględziny masowego grobu w Jedwabnem wykazały, że główny naoczny świadek prawie dziesięciokrotnie zawyżył liczbę ofiar. Zychowicz przyjmuje, że w Wierzchowinach ofiar było ponad 190, a w rzeczywistości mogło ich być 19, czyli tyle, o ilu mówiły rozkazy wydane „Szaremu”. Jak było naprawdę, nie dowiemy się dopóty, dopóki nie przeprowadzi się ekshumacji.

Zychowicz zamieszcza dwie fotografie zrobione w Wierzchowinach przed pogrzebaniem ofiar w masowym grobie, dokumentujące popełnioną tam zbrodnię. Nie podaje, kto je zrobił, ale musiał to być albo fotograf ze wspomnianej „komunistycznej grupy pościgowej”, która przybyła do wioski tuż po odejściu oddziału „Szarego”, albo też fotograf z jednostki NKWD, biorącej udział w obławie na oddział NSZ-tu – na jednej z fotografii widać czterech żołnierzy Armii Czerwonej – czy są z NKWD, niechaj rozsądzą specjaliści. Ze zdjęcia, na którym widać ciała ofiar, można wywnioskować, że zbierają oni relacje świadków na temat tego co się stało – jeden z żołnierzy notuje w „kapowniku” to, co mówi stojąca obok niego kobieta. Na drugim zdjęciu widzimy ułożone obok siebie 7 ciał. Jeśli oba zdjęcia są autentyczną dokumentacją fotograficzną pokazującą skutki akcji „Szarego”, to możemy prowizorycznie przyjąć, że w Wierzchowinach zginęło ok. 20 osób.

Rozkaz majora Zygmunta Roguskiego „Feliksa” z 20 maja 1945 roku, którego konsekwencją była akcja na Wierzchowiny, mówił jedynie o „likwidowaniu band ukraińskich”, a nie ludności cywilnej. Zgodnie z ustaleniami pomiędzy NSZ a DSZ-AK w Wierzchowinach miało zginąć tylko 19 współpracowników władz komunistycznych – siedemnastu Ukraińców i dwóch Polaków. Rozkazy instancji wyższych są jasne. Komendant Okręgu Lublin major Tadeusz Zieliński „Wujek” w rozkazie z 30 kwietnia 1945 roku informował podlegających mu dowódców, że oddział, który „nie podporządkuje się wydanym rozkazom zostanie potraktowany jako banda, a jej dowódca będzie oddany pod sąd”. Dowódca okręgu nakazywał też bezwzględnie tępić wszelką samowolną akcję rabunkową – nawet na Ukraińcach. Bandytów natychmiast likwidować”. Sam „Szary”, który w meldunku z 27 kwietnia rabunki piętnuje jako „nieżołnierskie” i „niepolskie”, w Wierzchowinach miałby postępować dokładnie na odwrót – jak „nie-żołnierz” i „nie-Polak”. Nie podporządkowując się rozkazom i przeprowadzając samowolną akcją rabunkową „Szary” byłby więc – w świetle instrukcji majora Zielińskiego – „dowódcą bandy”, „bandytą”, którego należałoby „postawić przed sądem” lub od razu „zlikwidować”. Ponieważ nikt nie chciałby być tak potraktowany, to i „Szary” – jak wolno przypuszczać – trzymał się rozkazów i przestrzegał zaleceń dowództwa. Jest bardzo prawdopodobne, że postępował tak, jak nakazywał major Zieliński i jak on sam deklarował – po żołniersku i po polsku.

Jako źródło historyczne Zychowicz traktuje artykuł opublikowany w organie NSZ „Szczerbiec” w dwa tygodnie po wydarzeniach: „Do Wierzchowin się nie tylko przyznajemy, ale zapowiadamy jeszcze niejedno Psie Pole hajdamaczyzny”. O zakresie i przebiegu akcji, o liczbie ofiar, o okrutnym zadawaniu śmierci nie ma w artykule ani słowa, czyli niczego on do sprawy nie wnosi. Gdyby w „Szczerbcu” napisano np. „przyznajemy się do likwidacji 194 komunistów w Wierzchowinach”, to byłaby to ważna wskazówka, ale tak nie napisano. Zychowicz cytuje ponadto kapitana Zdzisława Brońskiego „Uskoka”, który pisał o „dość bezwzględnej, ale zasłużonej akcji dokonanej przez NSZ na ukraińskiej wsi Wierzchowiny”. W jakim celu Zychowicz przytacza słowa „Uskoka”, skoro samej akcji nikt nie kwestionuje i wynikała ona z rozkazów wydanych oddziałom NSZ? Gdyby „Uskok” napisał coś o jej zakresie i przebiegu, o liczbie ofiar, to byłaby to cenna wskazówka, a tak jego wypowiedź jest jako dokument bezwartościowa.

Zychowicz powołuje się na dwa inne dokumenty: raport „Szarego” sporządzony po zakończeniu akcji w Wierzchowinach oraz meldunek biorącego w niej udział porucznika Romana Jaroszyńskiego „Romana”. „Szary” raportował: „w drodze postanowiono zlikwidować kilka ukraińskich wsi”. Informuje przełożonych, że otoczył wieś Wierzchowiny i „wyciął” 194 osoby narodowości ukraińskiej. Rozkaz pułkownika Roguskiego mówił wyraźnie o „likwidowaniu band ukraińskich”, a nie o likwidowaniu całych wsi, tymczasem „Szary” raportował przełożonym, że „zlikwidował” kilka wsi, i że „wyciął” 194 osoby narodowości ukraińskiej”, innymi słowy nie tylko – jak podejrzewa Zychowicz – nie zastosował się do rozkazów dowództwa , ale jeszcze (z dumą?) poinformował przełożonych, że nic sobie z tych rozkazów nie robi. Toż to jakiś absurd!

Meldunek Romana Jaroszyńskiego „Romana” także budzi poważne wątpliwości. W meldunku znajduje się informacja, że na akcję na ukraińską wieś Wierzchowiny udały się „oddziały NSZ”? Przełożeni chyba wiedzieli, że to ich oddziały się tam udały? Czyżby Jaroszyński informował dowództwo Narodowych Sił Zbrojnych, że „dowództwo Narodowych Sił Zbrojnych (…) wydało rozkaz, aby mieszkańców wsi co do jednego wymordować”? I dlaczego melduje dowództwu, że wydało takie rozkazy, skoro ich nie wydało – rozkaz dotyczył wszak „likwidacji band ukraińskich”? Skąd Jaroszyński znał dokładną liczbę ofiar – 194? Od ”Szarego”? Czy może sam je policzył? Jak to możliwe, żeby bojownik NSZ używał w meldunku sformułowania, że dowództwo kazało mieszkańców „co do jednego wymordować”? Jak w meldunku do własnych przełożonych można pisać, że „młodych męczono celem wydobycia broni”? Takiego języka używają ci, którzy już formułują oskarżenie wobec „Szarego” i jego oddziału. Dlatego w meldunku „Romana” musiała się znaleźć informacja o tym, że to dowództwo NSZ wydało rozkaz wymordowania mieszkańców Wierzchowin, aby nikt nie miał wątpliwości, kto jest winny zbrodni. Meldunek „Romana” brzmi jakby był skierowany do UB, a nie jak meldunek adresowany do przełożonych z NSZ. Zarówno raport „Szarego”, jak i meldunek „Romana” są tak skonstruowane, żeby dawały się łatwo wykorzystać przeciwko NSZ. Jeśli dodać do tego, że oba meldunki nie zostały napisane ręką nadawców, lecz są „odpisami”, to wypada zgodzić się z tymi badaczami, którzy uważają je sfabrykowane przez UB. Zychowicz natomiast obstaje przy ich autentyczności i powołuje się na historyka Mariusza Zajączkowskiego, który odnosząc się do meldunków „Szarego” i „Romana” stwierdził, że „treść dokumentów z UB jest autentyczna”. Cóż za dziwaczne sformułowanie? Przecież chodzi o to, czy dokument jest autentyczny, a nie o to, czy jego „treść jest autentyczna”. Poza tym skąd Zajączkowski wie, że jego „treść jest autentyczna”? Zapewne „skądinąd”? Ale skąd? Może z raportu komisji nadzorowanej przez UB? A może z raportu głównego sowieckiego „doradcy” przy MBP gen. Nikołaja Sieliwanowskiego?

Zauważmy: „komisja” z ramienia UB, która nie policzyła ofiar, podała, że było ich 197, „Szary”, który też ich nie liczył, bo trudno zakładać, że zanim w pośpiechu opuścił Wierzchowiny tuż przed przybyciem „komunistycznej grupy pościgowej”, zdążył zrobić „body count”, podał liczbę 194, czyli prawie dokładnie tyle co „komisja”, „Roman”, który nie policzył ciał, podał tyle co „Szary”, generał Sieliwanowski też nie policzył, ale podał, że było ich 202. Cóż za zadziwiająca zbieżność danych o ofiarach, których nikt nie policzył! Sfabrykowany przez UB dokument Szarego potwierdza raport „komisji” powołanej przez UB, raport „komisji” znajduje potwierdzenie w sfabrykowanym przez UB meldunku „Romana”, który potwierdza sfabrykowany raport „Szarego”, który z kolei potwierdza sporządzony kilka dni po akcji w Wierzchowinach raport  dorady UB Sieliwanowskiego. Innymi słowy „treść” dokumentów wytworzonych przez UB jest „autentyczna”, ponieważ potwierdzają to inne dokumenty pochodzące z UB!

Przywołany przez Zychowicza Arkadiusz Karbowiak kwestionowanie autentyczności meldunków „Szarego” i „Romana” porównuje do „opinii Lecha Wałęsy dotyczących dokumentów zgromadzonych w teczce TW Bolka”. Zychowicz pisze: „Chodzi oczywiście o znane retoryczne pytanie: «Czy to możliwe, żeby bezpieka sama się oszukiwała»”. Jest to pomieszanie różnych zjawisk. Rzecz jasna, żadna instytucja nie może oszukiwać samej siebie fabrykując dokumenty mające jej służyć, gdyż zakłóciłoby to jej funkcjonowanie i groziło jej paraliżem. W sensie systemowym policja polityczna nigdy sama siebie nie oszukuje, nie może bowiem sama siebie wprowadzać w błąd, zbiera wszak materiały, służące jako podstawa do działania jej samej lub instancjom politycznym, którym przekazuje zdobyte informacje. Jednak argument, że „bezpieka sama siebie nie oszukuje”, nie ma zastosowania przy rozpatrywaniu kwestii autentyczności meldunków „Szarego” i „Romana”. Zychowicz podaje, że dziennik Józefa Kurasia „Ognia” został – zapewne przez bezpiekę – sfałszowany, co zresztą powinno być oczywiste dla każdego, kto przeczytał choćby kilka jego fragmentów. Czy preparując ten „dokument” „bezpieka oszukiwała ona samą siebie”? Oczywiście nie, celem fabrykowania takich „dokumentów” jest bowiem zawsze oszukiwanie innych. Chodziło o skompromitowanie „Ognia” i wykorzystanie „dziennika” – na procesie czy w propagandzie – jako „dowodu” jego przestępczej działalności. Mieści się to całkowicie w metodzie działania policji politycznej. Dokładnie to samo odnosi się do spreparowanych przez nią meldunków „Szarego” i „Romana” mających świadczyć o morderczych inklinacjach „leśnych braci” i służących tym samym celom co „dziennik” „Ognia”.

W przypadku akcji w Wierzchowinach oprócz dwóch ekshumowanych ciał mężczyzn nie ma ani dowodów rzeczowych, ani materialnych śladów zbrodni. Jedyne zachowane i autentyczne dokumenty mówią o akcji, której celem była fizyczna likwidacja 19, a nie ponad 190 osób. Jeśli chodzi o inne, wymienione wyżej, akcje Żołnierzy Wyklętych, to oprócz wyników rzetelnie przeprowadzonej przez IPN ekshumacji w Puchałach Starych, także nie ma ani dowodów rzeczowych, ani materialnych śladów zbrodni. Zychowicz nie przedstawił też praktycznie ani jednego dokumentu, który w stu procentach potwierdzałby jego wersję wydarzeń. Na czym więc oparł oskarżenia „Szarego”, „Burego”, „Wołyniaka”, „Łupaszki”, „Wacława”? Między innymi na zeznaniach złożonych w śledztwach i na procesach przez podejrzanych i oskarżonych. Zeznania te są dla historyka – jeśli uwzględnić ówczesną sytuację polityczną– praktycznie bezużyteczne. Toczyła się wówczas „wojna domowa” i „walka klasowa”, trwała „rewolucja”, instalował się przemocą nowy reżim wsparty siłami wojskowo-policyjnymi zewnętrznego mocarstwa. Celem UB, milicji, prokuratury, sądów nie było dążenie do „stwierdzenia stanu faktycznego”, ustalenie i osądzenie winnych, lecz eliminacja wrogów politycznych. Skład „komisji” mającej „zbadać” masakrę w Wierzchowinach wskazuje jednoznacznie, w jakim kierunku pójdzie polityczne i propagandowe wykorzystanie akcji „Szarego”. Policja polityczna od początku do końca nadzoruje i kontroluje przebieg działań, mających w całości charakter polityczny i to polityczny w najwyższym stopniu. Tu nie ustala się winy ani tym bardziej prawdy, tu się eliminuje wrogów politycznych, poprzez stracenie, uwięzienie lub zepchnięcie na społeczny margines, organizuje się pokazowe procesy polityczne, aby zastraszyć ludność i „przekonać” ją do nowej władzy.

Od pierwszego meldunku o wydarzeniach poprzez kolejne etapy wszystko jest konstruowane pod tym kątem. Tworzy się materiał procesowy jak również dossier, przekazywane aparatowi propagandowemu, który może powoływać się na ustalenia śledztwa, na zeznania podejrzanych, na zeznania świadków, uwiarygodniające przyjętą wersję wydarzeń. Propaganda instalującego się nowego reżimu wykorzystywała na szeroką skalę akcję „Szarego” w Wierzchowinach, przedstawiając ją jako przykład „zdziczenia faszystowskich niedobitków” i czyniąc z niej jeden z najważniejszych argumentów na rzecz konieczności zwalczania podziemia antykomunistycznego. Prasa pisała o „karze śmierci dla bratobójców”, wkrótce o Wierzchowinach „miał usłyszeć każdy obywatel Polski”. Do tego potrzebne były odpowiednie materiały.

Przypomnijmy kilka oczywistych faktów: w pokazowych procesach politycznych odbywających się często w atmosferze polityczno-propagandowej histerii nie ustala się winy ( niewinności) oskarżonego tak jak ma to miejsce w procesach karnych – „wina” („prawda”) została ustalona, zanim jeszcze te procesy się zaczęły. We wszystkich pokazowych procesach politycznych wyroki ustalane są w zależności od potrzeb i okoliczności politycznych, a nie od stopnia winy czy niewinności oskarżonych, których jedynym motywem działania jest chęć uniknięcia kary lub otrzymania jak najmniejszego wyroku. Temu celowi podporządkowane jest wszystko inne. Dla oskarżonego „kłamstwo” i „prawda” są wyłącznie posunięciami w ramach taktyki walki o przeżycie. Przed sobą ma śledczego, sędziego czy prokuratora, a na końcu ciemnego tunelu kulę, stryczek lub więzienie. Liczy się tylko to, aby ocalić własną skórę. Stąd też albo się nie przyznaje do niczego, albo też stara się „współpracować” z policją i prokuraturą, przyznawać się do wszystkiego, co mu się, najczęściej fałszywie, zarzuca lub obciążać innych, aby uzyskać łagodniejszy wyrok. Niekiedy śledczy, oskarżyciele, czy organizatorzy procesu, składają mu rozmaite obietnice np. lepsze warunki w więzieniu, zawieszenie lub złagodzenie kary, ułaskawienie w zamian za przyznanie się do winy i potwierdzenie prawdziwości zarzutów czy też obciążenie innych osób.

Pamiętać należy, iż fakt przyznania się oskarżonego do winy nie oznacza wcale, że mówi on prawdę. Historia kryminalna zna niezliczoną ilość przypadków, kiedy ludzie przyznają się do winy za czyny, których nie popełnili. Oczywiście w pokazowych procesach politycznych sąd bez wahania akceptuje samooskarżenia i przyznania się do winy, gdyż o nie właśnie chodzi. Historykowi jednak tak czynić nie wolno. Jego obowiązkiem jest podejrzliwość także wobec przyznania się do winy. Wie doskonale, że pożądane zeznania mogą być uzyskiwane poprzez zastosowanie „odpowiednich” metod śledztwa: tortury, bicie, wielogodzinne, ciągnące się całymi dniami i tygodniami przesłuchania, pozbawienie snu, bezustanne powtarzanie różnych zarzutów i oskarżeń, szantaż, formy nacisku psychicznego, emocjonalne tortury.

Jednak dla Zychowicza, jeśli jakiś członek NSZ przyznał się do popełnienia zbrodni, to znaczy że ją popełnił. Równie dobrze można by jako źródła historyczne traktować przyznania się do winy oskarżonych w procesach czarownic, oskarżonych w procesach moskiewskich i innych. Dokładnie to samo odnieść można do pokazowych procesów politycznych Żołnierzy Wyklętych. Zychowicz podaje np., że wśród oskarżonych w sprawie Wierzchowin byli żołnierze NSZ, którzy w ogóle nie uczestniczyli w akcji. Nie byłoby niczym dziwnym, gdyby w śledztwie „przyznali się” do mordowania ludności cywilnej w Wierzchowinach.

Zychowicz sam pisze, że bojownicy podziemia antykomunistycznego wiedzieli , iż jeśli zostaną schwytani: „zacznie się horror – konwejer, zrywanie paznokci, odbijanie nerek, przycinanie jąder w szufladzie biurka. Łamanie rąk i łamanie sumienia. A na koniec kula w potylicę” . Niemniej jednak zeznania złożone w takich warunkach, zaprotokołowane i zredagowane przez funkcjonariuszy UB, a może wręcz sporządzone przez nich i dane aresztowanemu do podpisu, Zychowicz uznaje za źródła historyczne, co więcej, obszernie niekiedy je cytuje.

Eugeniusz Dudek „Sikorka” zeznał podczas przesłuchaniu przez UB: „Mieliśmy rozkaz ustnie powiedziany, że mamy zlikwidować ludność ukraińską i zabrać dobytek oprócz krów; co do zabijania ludności, to rozkaz był: bez wyjątku duże i małe dzieci”; „Nie wiem, ilu nasz oddział zabił ludzi, ale widziałem, że tam, gdzie był «Kostek», Wacław Rybak, to na jednym podwórzu leżało dwadzieścia parę trupów przeważnie ludzi dorosłych, a „Biały” oprawiał się przeważnie z dziećmi. «Kostek» strzelał tylko z visa, a «Biały» z pepeszy”. Marian Lipczak „Doniec” powiedział śledczym z bezpieki: „Przeważnie strzelano bez wyboru od najmniejszych dzieci do starców – taki był rozkaz Szarego. Byłem przy taborze w momencie, gdy jakiś mężczyzna w średnim wieku uciekł żytem; strzeliłem do niego z karabinu i zabiłem, poza tym nikogo więcej nie zabiłem. Na naszym odcinku zostało zabitych do 80 ludzi, najwięcej ludzi zlikwidował oddział Szarego”. To, co „komunistyczni oficerowie śledczy” zapisali jako słowa Eugeniusza Dudka „Sikorki” i Mariana Lipczaka „Dońca” jest dla ustalenia tego, co się wydarzyło w Wierzchowinach, całkowicie bezwartościowe.

Podsumowując: Piotr Zychowicz oskarża o ciężkie zbrodnie konkretnych ludzi wymienionych z imienia i nazwiska, nie przedstawiając ani dowodów rzeczowych, ani materialnych śladów zbrodni (oprócz egzekucji w Puchałach Wielkich), ani dokumentów – dokumenty w postaci zeznań złożonych przez aresztowanych Żołnierzy Wyklętych w śledztwie, na politycznych procesach pokazowych mogą być co najwyżej dokumentami mówiącymi o metodach ówczesnego aparatu władzy, ale nie o tym, co się naprawdę wydarzyło. Na czym więc oparł on swoje oskarżenia? Prawie wyłącznie na relacjach świadków, w większości należących do społeczności, które padły ofiarą akcji represyjnych i odwetowych ze strony oddziałów podziemia antykomunistycznego. Relacje tego typu stanowią szeroki i bardzo złożony problem, dlatego zajmę się nimi w następnym odcinku Notatek.

CZĘŚĆ II

Pamięć to zdolność przypominania sobie tego, co się nie wydarzyło, i zapominania tego, co się wydarzyło 

Thomas Szasz

Relacje naocznych świadków mogą przydać się w rekonstrukcji przebiegu wydarzeń, ale tylko jako środki pomocnicze, tymczasem Piotr Zychowicz (pisałem o tym w poprzednim odcinku Notatek), nie dysponując materialnymi śladami zbrodni, dowodami rzeczowymi i dokumentami, w praktyce gros swoich oskarżeń oparł właśnie na relacjach świadków. Gdyby je pominął, objętość jego książki Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych byłaby co najmniej o połowę mniejsza.

Relacje świadków, które są dopiero trzecie w hierarchii dowodów, po dowodach rzeczowych i dokumentach, należy zawsze, a zwłaszcza gdy są – jak to jest w przypadku książki Zychowicza – w gruncie rzeczy jedyną bazą źródłową (czy raczej quasi-źródłową), krytycznie i dokładnie przeanalizować, zinterpretować i zweryfikować zgodnie z metodą historyczno-krytyczną: wykryć nielogiczności, wewnętrzne sprzeczności, niezgodności z zewnętrznymi okolicznościami, sytuacjami i faktami, niemożliwości z punktu widzenia praw natury, sprzeczności ze ściśle określonymi warunkami technicznymi etc. Należy ustalić skąd świadkowie wiedzieli to, o czym opowiadają i czy zajmowali punkt obserwacyjny pozwalający im widzieć (wiedzieć) to, o czym opowiadają.

Historyk musi relacje i zeznania naocznych świadków traktować w sposób „bezlitosny”, zakładając m.in., że jeśli kogoś obciążają, mogą mieć swoje źródło choćby w pragnieniu zemsty. Pod żadnym pozorem i w żadnych okolicznościach nie wolno mu przyjmować z góry prawdziwości stwierdzeń na temat wydarzeń z przeszłości zawartych w relacjach świadków. Jego celem jest ustalenie prawdy przy pomocy procedur krytyki historycznej. W obliczu relacji, które mówią że coś się wydarzyło, zadaniem historyka jest ustalenie, czy to, co mówią te relacje naprawdę się wydarzyło, a jeśli się wydarzyło, to czy wydarzyło się w taki sposób, jak mówi o tym relacja. Historyk musi dążyć do tego, aby ustalić, czy to, o czym relacje mówią jako o „wydarzeniu” rzeczywiście miało miejsce, czy też narrator, który opowiada, tylko sądzi i wierzy, że miało miejsce. Procedury, jakimi posługuje się historyk, muszą być z konieczności krytyczne wobec do relacji świadków.

Historycy wiedzą doskonale, że relacje, świadectwa i zeznania świadków zależne są od wielu, wpływających na ich treść, czynników. Można tu wymienić takie czynniki jak: ograniczona zdolność zapamiętywania, ograniczona zdolność trafnej obserwacji wydarzeń, ograniczona zdolność oddania słowami zaobserwowanych zjawisk, kierowanie się emocjami i osobistymi odczuciami, subiektywizm w postrzeganiu i opisywaniu wydarzeń, wpływ jednych świadków na innych, skłonność do przesady, nadawanie nadmiernego znaczenia swojej własnej osobie, uzupełnianie własnych przeżyć cudzymi, podawanie niesprawdzonych plotek, pogłosek i informacji z drugiej ręki jako własnych naocznych obserwacji, brak całościowego oglądu sytuacji, prowadzący do błędnej interpretacji wydarzeń, podatność na sugestię, łatwowierność, brak krytycyzmu, nieodróżnianie tego, co jest prawdą od tego, co zmyślone, niewiarygodna skłonność ludzka do ulegania iluzjom, nadzwyczajna zdolność przekręcania faktów, selektywność pamięci, pomijanie istotnych faktów, wiązanie ze sobą odrębnych, niezależnych od siebie faktów, przypisywanie innym osobom cech, których nie posiadają, wkładanie im w usta słów, których nigdy nie wypowiedzieli, mylenie chronologii, niemożność dokładnego umiejscowienia wydarzeń w czasie, fantazjowanie, urojenia, skłonność do konfabulacji i dramatyzowania przeżyć własnych oraz innych ludzi, pomyłki co do podstawowych faktów i okoliczności.

Żydowski historyk Samuel Gringauz napisał w 1950 roku (zob. Gringauz „Some Methodological Problems in the Study of the Ghetto” „Jewish Social Studies”, styczeń 1950, str. 65), że relacje i wspomnienia świadków z okresu II wojny światowej cechuje skrajny egocentryzm, grafomańska przesada, chęć uzyskania dramatycznych efektów, pełne niedorzeczności wielosłowie, dyletanckie filozofowanie, kierowanie się uprzedzeniami, pseudo-liryczność.

Relacje świadków zawierają tylko niewielką część prawdy i roi się w nich od przekłamań, rzeczywistość miesza się tu z fikcją, pomyłkom towarzyszą świadome zmyślenia motywowane względami osobistymi lub politycznymi. Dlatego ocena wiarygodności tych, którzy „byli przy tym!” oraz prawdziwości ich relacji jest poważnym problemem zarówno w wymiarze sprawiedliwości, jak i w historiografii, zwłaszcza tej zajmującej się pojedynczymi lub masowymi zbrodniami. Adwokaci, prokuratorzy, policjanci, sędziowie wiedzą, jak często błędne i odbiegające od prawdy mogą być zeznania i relacje naocznych świadków („naoczni świadkowie bardzo precyzyjnie opisują to, co tylko niejasno sobie przypominają”). Nawet przesłuchiwani bezpośrednio po zdarzeniu naoczni świadkowie mylą się i podają szczegóły niezgodne z rzeczywistością. To błędne rozpoznanie sprawcy/sprawców i nieprawdziwe zeznania świadków są główną przyczyną niesłusznych skazań. W USA przebadano kiedyś 86 niesłusznych wyroków sądowych, w tym 14 wyroków kary śmierci, i stwierdzono, że trzy czwarte z nich opierało się na zeznaniach naocznych świadków. Ocenia się, że ok. 33% zeznań naocznych świadków jest fałszywe, choć są oni święcie przekonani, że mówią prawdę.

Ponieważ na zeznaniach świadków w gruncie rzeczy nie można  polegać, niektórzy specjaliści od prawa karnego uważają, że w ogóle nie powinno się  traktować ich jako dowodów, ale tylko jako poszlaki. Mogą być przydatne dla sądu czy dla historyka, ale dopiero wówczas, kiedy posiadamy inne dowody i źródła pozwalające je zweryfikować i ewentualnie potwierdzić. Ekspertyza lekarza sądowego, mówiąca, że dany przedmiot nie mógł być narzędziem zbrodni, waży więcej niż zeznania stu świadków, którzy „na własne oczy” widzieli, jak przy pomocy tego przedmiotu dokonano zbrodni.

Zważyć trzeba, że świadkowie występujący w książce Zychowicza nie są starającymi się o obiektywizm, neutralnymi, niezaangażowanymi obserwatorami, rejestrującymi możliwie dokładnie to, co się wokół nich dzieje, lecz należą do poszkodowanej grupy politycznej, etnicznej czy religijnej; są lub uważają się za ofiary. Ich relacje i wspomnienia są często bardziej wyrazem gniewu, oburzenia, nienawiści, niechęci, rozpaczy lub pragnienia zemsty niż opisem rzeczywistości. Widać w nich dążność do upiększania własnej przeszłości i oczerniania przeszłości wrogów. Prawie zawsze są to świadkowie oskarżenia – oskarżają ludzi odpowiedzialnych w ich oczach za prześladowania, śmierć i cierpienia bliskich, które mogły zresztą mieć miejsce gdzie indziej i kiedy indziej –  przed wydarzeniami, o których opowiadają lub już po nich. Identyfikują się z własną grupą, cechuje ich, często bardzo silna, stronniczość narodowa, religijna czy polityczna rzutująca na kształt i zabarwienie ich opowieści. Jako należący do grup poszkodowanych są w sposób naturalny, często nawet nieuświadamiany, zainteresowani pogrążeniem swoich prześladowców. W tym sensie ich relacje nie są wiarygodnymi dokumentami historycznymi, nie są obiektywnymi relacjami o wydarzeniach, lecz składnikiem stronniczej propagandy.

Pewna część świadków, których relacje przytacza Zychowicz, składała zeznania w ramach przygotowań do, montowanych przez Urząd Bezpieczeństwa, politycznych procesów pokazowych. Ich relacje były ponadto włączane do materiałów zbieranych przez UB dla celów propagandowych. Tacy świadkowie – niezależnie od swojej naturalnej stronniczości – mogą być poddani presji politycznej i policyjnej, a poza tym dobrze wiedzą, czego oczekują od nich śledczy, prokuratorzy i sędziowie. Powołując się na nich Zychowicz ucieka się do dość dziwacznych założeń: „Protokoły z rozmów ze świadkami masakry w Wierzchowinach przeprowadzonych przez członków komisji są autentyczne. Były to bowiem dokumenty wewnętrzne przeznaczone do archiwum, a nie do wykorzystania propagandowego. Spisywane na gorąco, zaledwie kilka dni po pogromie, stanowią niezwykle ważne źródło”. Ważne źródło? Przeznaczone do archiwum? Materiały z Wierzchowin zgromadzone przez nadzorowaną przez UB komisję są tak samo wiarygodne jak te zgromadzone przez komisję Nikołaja Burdenki. Policja polityczna nie jest od archiwizowania czegokolwiek, ale od zwalczania i unieszkodliwiania wrogów politycznych, zgromadzone (lub sfabrykowane) materiały umieszcza się w policyjnym archiwum dopiero po zamknięciu sprawy.

Czynnikiem, który należy uwzględnić przy ocenie wiarygodności relacji świadków, jest oczywiście czas, jaki upłynął od momentu wydarzeń do momentu zanotowania relacji. U Zychowicza większość relacji świadków, którzy, zauważmy, nadal są emocjonalnie czy politycznie zaangażowani „po swojej własnej stronie” i utożsamiają się ze swoją grupą etniczną, zapisana została po wielu latach. Upływ czasu, co oczywiste, zaciera wspomnienia, z każdym upływającym rokiem  kontury przeszłych wydarzeń się zamazują . Jest to ogólniejszy problem dotyczący tzw. świadków historii z różnych krajów i narodów. W ciągu wielu lat rozmawiają oni z innymi ludźmi o tym, co się wydarzyło, słuchają i czytają relacje innych, oglądają filmy dokumentalne, także te dotyczące podobnych wydarzeń z innych czasów i miejsc. Na ich własne wspomnienia nakłada się propaganda wojenna i polityczna. Nie pamiętają już jakie jest rzeczywiste źródło ich wspomnień. Im częściej są odpytywani na temat wydarzeń z przeszłości, im częściej relacjonują swoje przeżycia, tym większa jest standaryzacja wspomnień, tym łatwiej powstają pewne, reprodukowane potem, „formaty pamięci”.

Rzeczywistość dramatycznych, często przebiegających bardzo szybko, sekwencji zdarzeń jest chaotyczna, niejasna i nieprzejrzysta, widzi się tylko jej wycinki, dostrzega strzępy sytuacji ze skróconej perspektywy, natomiast pamięć lubi historie linearne, stąd też dawne przeżycia i obserwacje zamieniają się w „story”, w fabułę opowiadaną nawet po wielu latach z wielkim przejęciem. Dodajmy tu, że prawdziwości opowiadanej historii nie gwarantuje ani to, że wspomnienie jest jak „żywe” i ciągle budzi u wspominającego emocje, ani to, iż głęboko wierzy on, że opowiada o tym, co się naprawdę wydarzyło.

Świadkowie historii, którzy odgrywali i nadal odgrywają zasadniczą rolę w licznych „boomach memorialnych” ostatnich kilkudziesięciu lat, zostali niejako wyniesieni na piedestał dzięki, bujnie się  rozwijającej, tak zwanej „historii ustnej” (oral history). Ich opowieści o udziale w historycznych wydarzeniach i o własnych przeżyciach uznaje się za wiarygodne, istotne dla historiografii, źródła historyczne. Nastąpiła tak daleko posunięta „demokratyzacja” i „egalitaryzacja” tworzenia narracji historycznych, że według niektórych teoretyków pamięci świadkowie historii stali się wręcz „wrogami historyków”, a „Pamięć zwyciężyła historię”. Ma to także związek z rozwojem masowych mediów, który wywołał istny zalew wywiadów, relacji, rozmów, filmów dokumentalnych, programów telewizyjnych i audycji z udziałem świadków opowiadających o swoich jednostkowych cierpieniach i traumatycznych przeżyciach. Ich świadectwa, jak się uważa, nie potrzebują żadnego dalszego uzasadnienia lub legitymizacji, gdyż „w sobie noszą swoją wartość”.

Ponieważ w erze „Pamięci” dominują wielkie narracje martyrologiczne, trudno wątpić w opowieści świadków należących do grupy ofiar, ponieważ dostarczają oni materiału, z którego narracje te są konstruowane. Świadkowie mordów, cierpień i prześladowań niejako automatycznie zyskują wyższy status moralny, dlatego z góry zakłada się ich prawdomówność i wiarygodność, wysłuchuje z szacunkiem a nawet ze czcią. Mało kto kwestionuje prawdziwość ich opowieści i rzadko poddaje się je krytycznej analizie. Przeżyli koszmar, z czego wyciąga się wniosek, że opowieść o przeżytym koszmarze musi być prawdziwa. Krytyczne podejście i zachowanie chłodnego dystansu wobec relacji świadków z grupy ofiar budziłoby podejrzenie, że wątpiący ma „nieczułe serce”, że brak mu empatii.

Współczucie dla ofiar powoduje, że u współczującego powstaje psychologiczny opór, zakazujący mu podważania ich świadectw. Zwrócić tu trzeba uwagę na fakt, że o ile w procesie karnym naoczni świadkowie (oskarżenia) wzięci są w krzyżowy ogień pytań a celem obrony jest podważenie ich wiarygodności i prawdziwości ich zeznań, o tyle historycy, publicyści i dziennikarze historyczni, najczęściej nie kwestionują relacji „martyrologicznych” świadków, nie zadają im podchwytliwych pytań mających na celu zweryfikowanie prawdziwości opowiadanej historii; po prostu notują, zapisują czy nagrywają ich wypowiedzi– utrwalają to, co słyszą, uczestnicząc tym samym w procesie produkowania własnych źródeł.

Tymczasem na relacje świadków, przede wszystkim tych, którzy opowiadają swoje historie po latach, należałoby spojrzeć także z perspektywy badań nad ludzką pamięcią.  Ich pionierką była amerykańska badaczka Elizabeth Loftus analizująca zeznania naocznych świadków, które doprowadziły do – w wielu przypadkach niesłusznego – skazania oskarżonych. Ona i inni badacze zajęli się też syndromem fałszywych wspomnień, wspomnień rzekomo „odzyskanych”, wspomnień wzbudzanych, wywoływanych i wykreowanych. Eksperymenty dowiodły, że możliwe jest wszczepienie ludziom fałszywych wspomnień i stworzenie pełnego wspomnienia o traumatycznym przeżyciu, które nigdy się wydarzyło. Uczestnicy eksperymentów coraz dokładniej przypominali sobie coś, co nigdy im się nie przytrafiło, przyznawali się nawet do niepopełnionych przestępstw.

Z badań nad ludzką pamięcią wynika nie tylko to, że można nią świadomie manipulować i celowo wywoływać „fałszywe wspomnienia”. Pozwalają one też na wyciągniecie bardziej ogólnego wniosku: kwestią nie jest, czy nasze wspomnienia są prawdziwe, lecz w jakim stopniu są fałszywe. Wszystkie wspomnienia, oczywiście przede wszystkim te odnoszące się do odleglejszej przeszłości, są „fałszywe”, nie tylko w tym sensie, że „zapominamy” o czymś co się wydarzyło, ale też „dopamiętujemy” coś, co w ogóle się nie wydarzyło albo wydarzyło inaczej niż w rzeczywistości.

Jak podkreślają badacze pamięci, wspomnienie nie jest wideokopią przeszłości, ale zawsze jej rekonstrukcją. Pamięć to nie rodzaj filmowego archiwum, gdzie sobie spokojnie leżą rolki zmagazynowanych wspomnień, po które sięgamy w razie potrzeby. Nasze wspomnienia zmieniają się pod wpływem tego, co dzieje się z nami później, nasza teraźniejszość jest rzutowana wstecz. Wspomnienie przypomina obraz, który stale zamalowują na nowo niezbyt utalentowani malarze, jedne fragmenty znikają, inne powstają w nowych barwach. Za każdym razem, kiedy cofamy się pamięcią do tych samych wydarzeń, obieramy inną drogę, aby do nich dotrzeć i powracamy z mniej lub bardziej zmienioną historią. Nasz umysł nigdy nie wspomina dwa razy tak samo, przy każdym odwołaniu się do pamięci wspomnienie rodzi się na nowo, za każdym razem jest nieco inne, ponieważ, jak twierdzą neuropsycholodzy i kognitywiści, za każdym razem używamy innych połączeń neuronowych w mózgu. Nic zatem dziwnego, że kiedy amerykańscy weterani wojny nad Zatoką Perską wypełniali kwestionariusze dotyczące ich przeżyć wojennych, prawie 90 % z nich za drugim razem (po kilku latach) zmieniło odpowiedzi.

Nasza pamięć jest plastyczna i krucha, nasze wspomnienia chwiejne i niestabilne, selektywne i wartościujące. Umysł cały czas przerabia wspomnienia, każde przypominanie je modyfikuje. Nasza pamięć jest kreatywna, uzupełnia luki zmyśleniami, nie tylko przekształca i zniekształca wspomnienia, dokonując zmiany szczegółów, ale potrafi je całkowicie przekonstruować. To co uważamy za nasze wspomnienia jest częstokroć tylko iluzją przeszłych wydarzeń, zapamiętana przez nas przeszłość jest w dużej mierze fikcją. Mogą istnieć wspomnienia jedynie wyobrażone, wspomnienia, będące szczegółowo opowiedzianymi złudzeniami. Podkreślmy, że nie chodzi tu o intencjonalne zmyślenia, o kłamstwa na temat własnej przeszłości, o fałszywe autobiografie, ani nawet o przejawy pseudologia fantastica, lecz o wspomnienia, w które wspominający szczerze wierzy. Granica pomiędzy wyobrażeniem, fantazją, złudzeniem a wspomnieniem okazuje się płynna. Bez niezależnego potwierdzenia nigdy nie możemy być pewni czy wspomnienia są fałszywe czy prawdziwe.

Rozróżnienie pomiędzy zmyśleniem a fałszywym wspomnieniem bywa rzeczą bardzo trudną. W 2008 roku ówczesna senator Hillary Clinton opowiadała o tym, jak 12 lat wcześniej po wylądowaniu jej samolotu w Bośni biegła razem z córką Chelsea przez pas startowy do samochodu pod ciągłym ognia snajpera. W rzeczywistości nie było żadnego ostrzału, a tylko dziewczynki wręczające jej kwiaty i recytujące wierszyki. Czy Hillary Clinton kłamała, by udramatyzować własną biografię? Być może tak, jednak wcale nie jest wykluczone, że  – mając w pamięci ostrzał lotnisk w trakcie wojny na Bałkanach, informacje o snajperach itp. – wierzyła,  iż naprawdę jej się to przytrafiło.

Tygodnik „Sieci” (2018 nr 17-18) opublikował rozmowę Jacka Karnowskiego z Radosławem Jóźwiakiem, lokalnym historykiem badającym dzieje Węgrowa, miejscowości leżącej na pograniczu Mazowsza i Podlasia. Jednym z naocznych świadków deportacji Żydów z Węgrowa i towarzyszących temu wydarzeń był Fajwel Bielawski. Jóźwiak odkrył, że we wczesnej, tużpowojennej relacji Bielawski podaje, iż był przechowywany w piwnicy, natomiast w relacji spisanej po latach – na strychu. Ta zmiana miejsca musiała nastąpić, ponieważ z piwnicy nic by nie widział. Ze względów, by tak rzec, narracyjnych przeniósł się na strych, gdzie wprawdzie łatwiej było go zauważyć, ale za to mógł stamtąd obserwować, co się dzieje ( mimo iż jak twierdzi Jóźwiak, inny budynek i tak zasłaniałby mu widok), aby potem móc o tym opowiedzieć. Nie oznacza to jednak, iż Bielawski kłamie – widział wszak filmy dokumentalne, oglądał fotografie, czytał i słuchał relacji innych ludzi, aż w końcu stało się to częścią jego własnych wspomnień.

Tak czy inaczej żadne świadectwo i żadna relacja świadków nie mogą być z góry uznane przez historyka za prawdziwe. Musi je weryfikować i analizować krytycznie, musi zachować wobec nich sceptycyzm, podchodzić do nich z należytą ostrożnością, zaufanie do nich powinno być znacznie ograniczone, zwłaszcza, kiedy nie mają potwierdzenie z innych źródeł.

Należy jasno powiedzieć, że Piotr Zychowicz do większości relacji świadków pochodzi bezkrytycznie, można wręcz odnieść wrażenie, że przyswoił sobie zasadę sformułowaną przez Jana Tomasza Grossa na temat „nowego podejścia do źródeł”: „Nasza postawa wyjściowa do każdego przekazu pochodzącego od niedoszłych ofiar (…) powinna się zmienić z wątpiącej na afirmującą. Po prostu dlatego, że przyjmując do wiadomości, iż to, co podane w tekście takiego przekazu, rzeczywiście się wydarzyło i że gotowi jesteśmy uznać błąd takiej oceny dopiero wtedy, kiedy znajdziemy po temu przekonujące dowody – oszczędzimy sobie znacznie więcej błędów niż te, które popełniliśmy zajmując postawę odwrotną” (por. Gross, Sąsiedzi. Historia zagłady żydowskiego miasteczka, Sejny 2000, str.100). Zychowicz zdaje się kierować tym „imperatywem metodologicznym”, zamiast trzymać się zasady dokładnie odwrotnej: nigdy nie ufać świadkom historii, choćby opowiadali o swoich cierpieniach i krzywdach jak najbardziej przekonująco, zajmować postawę wątpiącą a nie afirmującą. Powinien zawsze mieć w pamięci pannę Murple, która, kiedy ktoś mówił jej, że „X robił to i to”, doprecyzowywała: „Nie, X nie robił tego, on mówił, że to robił”.

Zychowicz krytykując „nacjonalistyczne zacietrzewienie” polskich autorów piszących o Żołnierzach Wyklętych, nie dostrzega, że jego bezkrytyczną akceptację składanych po wielu latach i nie mających niezależnego potwierdzenia w dowodach rzeczowych i dokumentach, relacji świadków, można by potraktować  jako przejaw „zacietrzewienia antynacjonalistycznego”. Zaś z drugiej strony można mu zarzucić, że ganiąc, całkiem słusznie, „polską stronniczość” przy pisaniu historii, popada zarazem w „stronniczość białoruską, ukraińską czy litewską”.

Za mistrza patronującego jego pisarstwu uważa Zychowicz Józefa Mackiewicza. Przytoczmy więc fragment listu autora Kontry do redaktora londyńskich „Wiadomości” Mieczysława Grydzewskiego z 11 sierpnia 1955 roku: „Po ostatniej wojnie, którą przebyłem w kraju pod okupacją i widziałem wszystko własnymi oczyma, a teraz mogę przed własnym sumieniem i Bogiem stwierdzić, że 85% wydrukowanych relacji stanowi jakieś hypnotyczne, masowe łgarstwo, z którym walczyć jest fizycznym niepodobieństwem, gdyż 1.000 świadków przysięgnie w każdej chwili, że było tak, jak – nie było… – nie wierzę w żadne źródła polskie!” Gdyby Zychowicz rzeczywiście chciał postępować zgodnie z zaleceniami Mackiewicza , to powinien odnieść jego ocenę polskich świadków do świadków, których relacje przytacza w swojej książce: „85% wydrukowanych relacji ukraińskich, litewskich i białoruskich stanowi jakieś hypnotyczne, masowe łgarstwo, z którym walczyć jest fizycznym niepodobieństwem, gdyż 1.000 świadków przysięgnie w każdej chwili, że było tak, jak – nie było… – nie wierzę w żadne źródła ukraińskie, litewskie, białoruskie!”

Skłonność Zychowicza do dawania wiary relacjom świadków zdaje się nie mieć granic, o czym świadczy przytoczenie przezeń relacji „cudem ocalałego” chłopca, który po latach opowiada: „Matkę wygnali w mroźny ranek styczniowy ze mną na rękach (tylko w kaftaniku) i siostrą 7-letnią przed dom, gdzie dokonali straszliwego mordu. Siostrze połamali nogi i rozcięli brzuch. Matce wycięli język, połamali prawą rękę i rozcięli brzuch czterema pchnięciami bagnetu. Pocięli nogi. Ja, cudem ocalały, żyłem pod zwłokami matki. Po tej masakrze wrócili z lasu mój 13-letni brat z wujkiem. Wujkowi zamordowali całą rodzinę”. Świadek pamięta nawet , że odmroził sobie kończyny i pośladki. Miał wówczas – uwaga!– osiem miesięcy. Z tego okresu (do trzech lat), rzecz prosta, dorosły człowiek nie ma żadnych wspomnień. Nadmienić należy, że u Zychowicza, pomijając dziewięciomiesięcznego chłopczyka, występuje wielu świadków,  wspominających  to, co przytrafiło im się i co widzieli gdy byli  dziećmi. Na przykład dorosła kobieta przypomina sobie czas, kiedy była czteroletnią dziewczynką, opowiada o rozmowie duchownego z pewną kobietą, przytacza zapamiętane słowa jednego z polskich „bandytów” („Zostaw ją, i tak się stąd nie ruszy, nie da rady. Przyjdziemy po nią nad ranem, zabierzemy do lasu”), pamięta, że matka modliła się przed ikoną, że powiedziała jej, aby zdjęła buciki, i że sama zdjęła buty itd. itp.

Od czasu do czasu Zychowicz ostrożnie wyraża pewne wątpliwości, pisząc na przykład, że dana wersja wydarzeń jest „przerysowana”. Niestety nie wyjaśnia, dlaczego ta akurat wersja jest „przerysowana”, skoro niczym nie różni się ona od wersji „nieprzerysowanych” służących mu jako źródła. Po masakrze Polaków w Gliniciszkach  „do polskich partyzantów dotarła bardzo przerysowana wersja wydarzeń”: litewscy oprawcy „rozstrzeliwali mężczyzn z miejsca, ale kobiety zabijano kolbami, dzieci rozbijano głową o mur i wrzucano do rowu przydrożnego” – pisał porucznik Wiktor Wiącek „Rakoczy”. „Jeszcze bardziej makabryczną opowieść usłyszał Edward Pisarczyk »Wołodyjowski«. Jemu z kolei powiedziano, że gdy litewscy policjanci wrzucali do rowu ciała polskich dzieci, te jeszcze trzęsły się w przedśmiertelnych drgawkach”.   Dlaczego ta wersja wydarzeń jest „bardzo przerysowana”, a nie ta traktowana przez Zychowicza jako całkowicie wiarygodna: „Świadek widział polskiego oprawcę, który wziął niemowlę za nogi, wyrzucił przez zamknięte okno na jezdnię. Dziecko, brocząc we krwi, wiło się z bólu i tak zakończyło życie”. Albo inna relacja o akcji oddziału Narodowej Organizacji Wojskowej w Piskorowicach: „niemowlęta zabijano na miejscu. Brano je za nóżki i rozbijano główki o ścianę budynków lub koła u wozów, które stały na podwórzu. Wszystko to działo się na oczach ojców i matek”. Przerysowana wersja, czy nie przerysowana?

Zdaniem Zychowicza „bardzo wątpliwa” wydaje się również wzmianka w raporcie komisji przybyłej do Wierzchowin o „wypadkach przypalania rozpalonym żelazem i wydłubywania oczu”, ponieważ, jego zdaniem, oddział „Szarego” nie miałby czasu na tak wyrafinowane tortury. Dlaczego ta wzmianka jest wątpliwa, a już relacja Hanny Harasiuk z Piskorowic, która była naocznym świadkiem, jak polscy oprawcy siedemnastoletniemu chłopcu „wyłamali ręce i widłami wykłuli oczy” oraz  „widłami wyjęli wszystko z brzucha”, nie jest?

Zychowicz cytuje naocznego świadka: „Zobaczywszy w kołysce trzymiesięczne dziecko, jeden z żołnierzy przebił je bagnetem i ostentacyjnie podniósłszy w górę, nosił po pokoju, dopóki dzieciątko nie przestało machać rączkami i nóżkami”. I tak komentuje: „Ten ostatni opis zapewne jest przesadzony”. Ten opis jest „przesadzony”, ale inny, przytaczany przez autora, już nie: „Mamę z siedmiomiesięcznym bratem i siedmioletnią siostrzyczką dogonili na podwórzu. Mamie podcięli język, całe ciało pokłuli bagnetami. Siostrę też zakłuli bagnetem (…). Ciężko ranna Kateryna Tomasz — na jej oczach żołnierze zakłuli trójkę jej dzieci”. Przesadzony byłby zapewne dopiero wtedy, gdyby żołnierze tryumfalnie nosili dzieci nabite na bagnety.

W Pawłokomie prawosławnego duchownego nie dość, że – jak opowiadają świadkowie – okręcono drutem kolczastym, to na dodatek przywiązano do konia, którego następnie puszczono galopem wokół cerkwi. Ta ostatnia wersja wydaje się Zychowiczowi „przesadzona”. Dlaczego relacja o duchownym przywiązanym do konia jest „przesadzona”, a nie są przesadzone inne relacje świadków przytaczane przez autora: „Niektórych z nich dobijano kołkami, innych wrzucano i zakopywano jeszcze żywych”, „Wielka banda Polaków otoczyła wieś i zapaliła ją pochodniami i pociskami zapalającymi (…). Gdy znaleźli ukrytych w jamie lub lochu, to wrzucali płonącą słomę i dymem dusili ludzi”; „było osiem osób, w tym jedna kobieta w ciąży. Kiedy innych z tej rodziny pomordowano, sama ta kobieta wciąż jeszcze się długo rzucała. Doły były już wykopane, nie czekano na nią, zakopano żywcem”.

Pisząc o akcji „Szarego” w Wierzchowinach Zychowicz podaje, że niektórzy historycy bezkrytycznie traktują wzmiankę w raporcie komisji o „odrąbanej głowie” jednej z ofiar, mimo iż zachował się protokół pobieżnej ekshumacji i oględzin dwóch wykopanych ciał, zgodnie z którym śmierć obu osób nastąpiła wskutek strzału w głowę. Co ciekawe, całkowicie bezkrytycznie przytacza relację świadka o akcji Armii Krajowej w Sahryniu: „Była we wsi ośmioosobowa rodzina Michajła Segeły. Podczas pogromu bandyci zabili wszystkich, odrąbali głowy i poukładali przy jamie, z której wcześniej wywlekli ofiary”. Czyli bestialscy akowcy odrąbali głowy całej rodzinie, w tym jak wolno sądzić, kilkorgu dzieci. Jedynie ekshumacja mogłaby to potwierdzić, ale w tym przypadku Zychowicz żadnych dowodów nie potrzebuje, po prostu bez zastrzeżeń wierzy świadkowi, który na własne oczy widział osiem odrąbanych głów.

W większości przypadków autor Skaz na pancerzach traktuje relacje świadków niczym jakieś święte teksty, nie chcąc dostrzec oczywistych sprzeczności i niemożliwości, jakie zawierają. Na przykład świadek, wówczas mała dziewczynka, opowiada po wielu latach, że polscy sprawcy przestrzelili jej szyję. Po ich odejściu schowała się w stodole. Po pewnym czasie na miejsce przybył kapłan katolicki, który – pisze Zychowicz – „uratował przed wykrwawieniem ranną w szyję pięcioletnią Teresę”. Ksiądz relacjonował: „Idę do Gylisa. Tam już cały stos trupów. Na ławce siedzi dziewczynka z przestrzelonym ramieniem, taka jakby zdrętwiała, rzuciła mi się w objęcia”. To co w końcu jej przestrzelono, szyję czy ramię? Niech się autor zdecyduje.

Zychowicz aż na sześciu stronach przytacza („ze względu na jej olbrzymią wagę”) relację wspomnianej wyżej Hanny Harasiuk, która miała 15 lat, kiedy do Piskorowic przybył oddział NOW pod dowództwem Józefa Zadzierskiego „Wołyniaka”. Harasiuk mówi, że jej rodzina nie poszła do szkoły, w której następnie miało dojść do masakry, po czym spokojnie opowiada, co tam się wydarzyło. Jako narratorka a zarazem bohaterka opowieści przebywa w wielu różnych miejscach, szybko się przemieszcza, spotyka wielu ludzi, którzy jej opowiadają, co widzieli, słyszy (i zapamiętuje) słowa, wypowiedzi i rozmowy, jest uczestnikiem i obserwatorem najrozmaitszych scen np. w pewnym momencie znalazła się „na jednym podwórzu”, na którym leżała ciężko ranna kobieta. Hanna Harasiuk widziała, że kobieta „męczyła się podwójnie, bo właśnie rodziła dziecko”. Kiedy tak przypatrywała się rodzącej kobiecie, usłyszała, że prosi ona „katów”, aby ją dobili. Przysłuchuje się rozmowie „katów”, z których jeden chce dobić kobietę, a drugi nie. Potem Harasiuk najwidoczniej oddaliła się, gdyż mówi: „I nie wiem, czy zmarła sama, czy kaci ją dobili”. Po jakimś czasie wróciła i na własne oczy zobaczyła, że kobieta „była martwa i dziecko też martwe leżało koło niej”. Czyli przed śmiercią zdążyła sama urodzić; nie wiemy tylko, czy urodziła martwe dziecko, czy też od razu zabili je „kaci”. Z Chałupek, gdzie była świadkiem tego niecodziennego porodu, Harasiuk poszła razem z bratem do Piskorowic. Schowali się w piwnicy, podczas gdy „kaci poszli do innego domu”. Po czym, mimo że siedzi w piwnicy, opowiada, co działo się w tym domu, w którym oprawcy znaleźli dwóch siedemnastoletnich chłopców, widzi jak ich męczyli (jednemu „widłami wykłuli oczy i wyjęli wszystko z brzucha”). Zajmując punkt obserwacyjny w piwnicy jest w stanie dostrzec, że „poprowadzili jednego w jedną a drugiego w drugą stronę i wrzucili do rzeki na skraju wsi”. Opuszcza z braciszkiem piwnicę, ale jeden z katów go łapie , Harasiuk wyrywa ręka brata z ręki kata, i ucieka z nim w pole, nikt ich nie goni. Tymczasem nadbiega chłopiec, jej kolega ze szkoły, nazwiskiem Wasylko Wołos – najwidoczniej Harasiuk wróciła z pola, bo relacjonuje: „Zatrzymawszy nas, bandyci spytali go, kim jest”. Wasylko odpowiedział, że Ukraińcem, więc go zastrzelili. Harasiuk udaje Polkę, więc darowują jej życie. „Poszłam dalej i spotkałam katów, jak prowadzili jakiegoś mężczyznę. Kazali mu stanąć na czworaka, jeden siadł na nim, dwóch założyło mu sznurki na szyję. Jeden szarpał w jedną, a drugi w drugą stronę, a trzeci jechał. Kazali mężczyźnie szczekać jak pies, reszta biła go i kopała. Twarz miał tak zbitą, że z trudem poznałam naszego dobrego sąsiada Mychajła Pucyłę. I tam go dobili”. Pod koniec relacji pojawia się motyw „literacki”: „Nad mogiłami krążyły kruki”. Całość to dość typowa relacja quasi-„naocznego świadka”.

Stasys Lisauskas „po wojnie w taki sposób przedstawił tę mrożącą krew w żyłach scenę”: „ A ja umknąłem do kąta między łóżkiem i ścianą i przykryłem się wilczym futrem. Tymczasem Polacy wpadli do środka. Znalazłszy śpiącą rodzinę strażnika Rinkevićiusa i goszczącego u nich brata żony, zastrzelili mężczyzn. Potem puścili serię do leżącej na innym łóżku żony z dzieckiem w wieku jakichś dwóch lat. Kule zniosły kobiecie połowę głowy. Potem ją i dziecko ze złością kłuli bagnetami. Na ciele kobiety znaleziono siedem ran kłutych. Zobaczywszy w kołysce trzymiesięczne dziecko, jeden z żołnierzy przebił je bagnetem i ostentacyjnie podniósłszy w górę, nosił po pokoju, dopóki dzieciątko nie przestało machać rączkami i nóżkami”. Jak Stasys Lisauskas mógł to wszystko widzieć, jeśli był razem z głową nakryty wilczym futrem? Swoją drogą musiało to być ogromne futro, skoro oprawcy Lisauskasa nie zauważyli.

Świadek opowiada: „Ksiądz polski w Dylągowej, gdyby chciał, mógłby to wszystko powstrzymać, ale z tego co wiem, to on błogosławił ludzi, którzy szli mordować”. Skąd świadek wie, że katolicki ksiądz błogosławił morderców? Był przy tym? Czy też jest to „literacka” wstawka ? Ksiądz z Dylągowej błogosławił morderców a „ksiądz w Tarnawcu podczas spowiedzi powiedział, że za Ukraińca nie ma grzechu”. Skąd świadek wie, co komu ksiądz powiedział na spowiedzi?  To nie jest ważne, ważny jest efekt: obaj duchowni stają się złowrogimi  indywiduami podżegającymi do mordowania.

Zychowicza nie zastanawia, dlaczego akowcy z oddziału porucznika Józefa Bissa „Wacława”, czyli Polacy-katolicy mieliby – jak twierdzą świadkowie –, wycinać mieszkańcowi Pawłokomy krzyż na piersi. Logiczne byłoby, gdyby wycięli mu tryzuba, czyli naznaczyli symbolem jego własnej grupy. Przypomnijmy tu, że propaganda nowego reżimu rozpowszechniała informację, iż żołnierze Narodowych Sił Zbrojnych chłopom biorącym „pańską” ziemię z reformy rolnej, czyli „komunistom”, wycinali nożem sowiecką gwiazdę na piersiach. Widać, że komunistyczni propagandyści mieli więcej wyczucia polityczno-symbolicznych zależności niż zwykły mieszkaniec Pawłokomy.

Gdyby Zychowicz był bardziej skrupulatny i chciał zweryfikować niektóre relacje , to powinien zwrócić się do lekarza sądowego , który oceniłby, jak długo może przeżyć pięcioletnia dziewczynka trafiona kulą w szyję. Czy może z przestrzeloną szyją dobiec do stodoły, a potem, po pewnym czasie, wrócić na ławkę przed domem i czekać na ratunek. Co powiedziałby lekarz sądowy na taki opis: „Strzał i kula przeszyła moje ubranie, lekko zadrapując lewą pierś. Upadłem, udając trupa. Zaraz potem dostałem kulę w gębę. Przebijając usta, utkwiła pod skórą, wryta częściowo w kość, jakieś dwa centymetry nad skronią.(…) Mnie widocznie nie posądzili, że żyję, bo z ust i gęby leciała krew”. Szkoda też, że się dowiedzieliśmy, kto i jak wydobył temu świadkowi kulę z czaszki.

Inny ciekawy przypadek medyczny: „W głowę postrzelony został starszy mężczyzna na nazwisko Papa. Nie dostrzelili go, powiedzieli, że szkoda na niego kuli, i tak już zdechnie. Leżał nad Sanem dwa tygodnie. Prosił, żeby go zastrzelić, nie chciał się dłużej męczyć. Wreszcie umarł i został pochowany na cmentarzu”. Ile czasu przeżyje ktoś postrzelony w głowę? Czy na pewno aż dwa tygodnie?

Zychowicz cytuje naocznego świadka: „Słyszałam, że któryś z nich mówił, że trzeba go zabić, słyszałam, jak inni oświadczyli, że nie mają z czego. Natomiast jeden z nich powiedział: – A ja mam. Wyjął pistolet i strzelił z boku w skroń. Nie zabił męża, bo kula przeszła przez oczy, wybijając je. Mąż przeżył”. I nie tylko przeżył: „Mimo przerażającego bólu ciężko ranny Białorusin przysłuchiwał się, jak stojący nad nim polscy partyzanci dyskutują, co z nim zrobić. W końcu jeden z nich powiedział: – Szkoda naboju, sam dojdzie”. Kula „wybijająca oczy” po strzale w skroń to chyba dość rzadki przypadek w medycynie sądowej, podobnie jak człowiek, który z przestrzeloną głową i „wybitymi oczami” jeszcze przysłuchuje się dyskusji i potrafi zapamiętać, kto co mówił.

W kolejnej relacji czytamy: „Nasza siostra Marysia chciała podnosić ojca z ulicy, po strzale. Wtedy jeden z bandytów podbiegł i strzelił jej w usta, z bliska. Siostra, wyjąc z bólu, zdołała przebiec ulicę i upadła przy wierzbie. W strasznym bólu gryzła sobie paznokcie, wygrzebała nogami doły przy brzozie. Kolejny bandyta podbiegł i dobił siostrę”.

Pytania do lekarza sądowego: jak daleko przebiegnie człowiek trafiony kulą w usta? Czy człowiek trafiony kulą w usta może krzyczeć z bólu? Czy człowiek trafiony kulą w usta może gryźć paznokcie? Czy człowiek trafiony kulą w usta, może wygrzebać nogami doły?

Inny przykład: „Ktoś niewysoki podszedł do nas i strzelił z bliska do brata w skroń. Kula wyleciała mu przez oko”. Brat przeżył. Jak zareagowałby medyk sądowy na tego typu stwierdzenie? Jakie szanse przeżycia ma człowiek, któremu strzelono w skroń? Czy kula wystrzelona w skroń może wylecieć okiem?

Albo taka relacja naocznego świadka: „Tych bitych brali na ukraiński cmentarz, położyli w dołach, a gdy zasypali, to mogiła do góry się podnosiła, jakby te trupy na sam koniec jeszcze życia dostały”. Czy trupy mogą „dostać życia na sam koniec”? Co na to medycyna? Czyżby chodziło o „życie po życiu”?

Naoczny świadek relacjonuje: „Kat wystrzelił tej kobiecie prosto w serce. Marusię, schowaną za plecami mamy, dobiegła ta sama kula. Trafiła prosto w głowę. Obie upadły”. Kula przebija więc na wylot ciało matki i trafia dziewczynkę w głowę. Następnie dzieją się różne rzeczy, świadek słyszy rozmowę chłopczyka imieniem Mychaś z polskimi oprawcami, którzy strzelają do niego i zabijają. Potem znowu następuje sekwencja zdarzeń i po jakimś czasie świadek wraca na miejsce zbrodni. Okazuje się, że Marusia z kulą w głowie i zabity Mychaś ciągle żyją i „jeszcze ruszają nogami”. Dopiero polski kat musiał ich dobić.

Dowiadujemy się od Zychowicza, że w Puchałach Starych krążyła wersja, iż partyzanci „Burego” w sadystycznym szale zatłukli wozaków na śmierć. Wersję tę wsparł jeden z ocalałych furmanów Prokop Iwacik: „Iwacik opowiadał sąsiadom i znajomym niestworzone historie. Twierdził między innymi, że egzekucja odbyła się na jego oczach. Żołnierze rzucili się na furmanów, ściągnęli z nich ubrania, razem z bielizną. Zaczęli mordować furmanów, bijąc ich obuchami siekier i kłonicami wziętymi z furmanek po głowach. Po egzekucji »Bury« rzekomo rozkazał »zmasakrować twarze furmanów, tak aby rodzona matka ich nie rozpoznała«”. Przez wiele lat obowiązywała ta wersja wydarzeń. Obaliła ją dopiero pełna ekshumacja, dokonana w roku 1997, oraz zakończone w 2005 roku śledztwo Instytutu Pamięci Narodowej. Ustaliło ono ponad wszelką wątpliwość, że w egzekucji użyto wyłącznie broni palnej, zaś Iwacik wraz z kilkoma innymi furmanami uciekł, zanim doszło do masakry. Nie mógł więc być naocznym świadkiem egzekucji.

Zatem gdyby nie dokonano ekshumacji i nie przeprowadzono śledztwa „niestworzone historie” Iwacika mogłyby nadal służyć jako źródło historyczne, ponieważ niczym szczególnym  nie różnią się od historii opowiadanych przez innych świadków. Pytania, jakie  powinien zadać sobie Zychowicz brzmią: ilu jeszcze takich Prokopów Iwacików jest w grupie świadków, których relacje wykorzystał? Jak często skonfrontowanie relacji świadków z dowodami rzeczowymi i materialnymi śladami zbrodni, wykazałoby, że nie odpowiadają one prawdzie?

Z relacji świadków wynika, że przedmiotem jakiejś wręcz szatańskiej  nienawiści Żołnierzy Wyklętych były dzieci: niemowlę wyrzucone przez zamknięte okno na jezdnię, wije się z bólu i umiera brocząc we krwi, zastrzelone kilkuletnie dzieci, zastrzelona dwuletnia dziewczynka, rozstrzelana trójka dzieci, pięcioro dzieci zastrzelonych, jedno miało dwa latka, siedmioletnia dziewczynka zakłuta bagnetem, dzieci zakłute bagnetem na oczach matki, dziecko nabite na bagnet, jedenaścioro dzieci zabitych, między innymi dwie trzyletnie dziewczynki, pięcioletni chłopiec i pięcioletnia dziewczynka, zastrzeleni dwaj chłopcy ( pierwszy dwa latka, drugi – roczek), trzyletnie dziecko zastrzelone i wrzucone do ognia, zastrzelona sześcioletnia dziewczynka trzymana przez matkę na rękach ( dostała dwie kule w klatkę piersiową), dzieci w wieku przedszkolnym i szkolnym (najmłodsza ofiara miała dwa tygodnie) zastrzelone lub spalone, dzieci żywcem wrzucane do ognia, kilkumiesięczna dziewczynka, której nie nadano jeszcze imienia, zabita w kołysce, żywcem spalony siedmiodniowy noworodek, zastrzelone kilkumiesięczne niemowlę trzymane przez matkę na rękach, dzieci z odrąbanymi główkami, nienarodzone dziecko zabite w łonie matki serią z karabinu.

Opowiada świadek: „Zabici ludzie leżeli jak snopy. W jednym sadzie było tak gęsto, że aż się przestraszyłam. Na drodze przed sadem leżało jeszcze dwoje ludzi. Znałam ich. To było małżeństwo Prytułów. Między nimi leżało dwutygodniowe niemowlę. Nagusieńkie. I dla niego nie pożałował bandyta kuli. Pośrodku czoła widać było malutką dziurkę”. Polski bandyta nie pożałował kuli (malutkiego kalibru) dla dwutygodniowego niemowlęcia. To co wyprawiali Żołnierze Wyklęci, żołnierze Armii Krajowej czy żołnierze LWP było prawdziwą dziecięcą hekatombą, polscy Herodzi dokonywali dosłownie rzezi niewiniątek. Bestialstwo polskich oprawców nie znało granic np. w Sahryniu „maleństwa brali za nóżki i rozbijali główki o drzewa, a innych żywcem wrzucali do ognia”, zaś w Piskorowicach „niemowlęta zabijano na miejscu. Brano je za nóżki i rozbijano główki o ścianę budynków lub koła u wozów, które stały na podwórzu”. Przypomnijmy tu, że już w czasie pierwszej wojny światowej w propagandzie wojennej pojawił się motyw rozbijania główek dziecięcych o mur przez żołnierzy niemieckich – mieli to podobno już robić dawni Germanie. Być może topos ten ma swoje źródło w Psalmach Salomona (Psalm 137):

Córo Babilonu, niszczycielko,

szczęśliwy, kto ci odpłaci

za zło, jakie nam wyrządziłaś!

Szczęśliwy, kto schwyci i rozbije

o skałę twoje dzieci.

W Pawłokomie polscy oprawcy rozstrzeliwali dzieci metodą katyńską – pojedynczymi strzałami w głowę nad dołami śmierci:

„A część rozstrzelano razem z dorosłymi na greckokatolickim cmentarzu. Jedno z nich – Włodzimierz Fedak – cudem przeżyło bestialską egzekucję i po latach o niej opowiedziało: »Kiedy skończyli już ze starymi, wzięli się za nas, za dzieci. Brali pojedynczo. Kiedy dziecko miało ładne ubranko albo buty, kazali wszystko zrzucić z siebie. Potem stawiali takie dziecko na brzegu jamy, po obu bokach której stało dwóch bandytów z automatami – pepeszami. I oni po kolei, raz jeden, raz drugi, pojedynczymi strzałami posyłali kolejną ofiarę do tej jamy. Wszystko to działo się na naszych oczach. Słyszeliśmy i widzieliśmy, jak po każdym strzale kolejna ofiara wpadała do jamy« ”. Zarówno ta egzekucja,  jak i inne zbrodnie okrutne „polskich bandytów” popełnione na dzieciach są wyłącznie makabrycznym składnikiem opowieści świadków, nie mają żadnego potwierdzenia ani w dowodach rzeczowych, ani w materialnych śladach zbrodni, ani w dokumentach. Można w nie jedynie wierzyć.

Opis dziecięcego Katynia, urządzonego przez polskich sprawców w Pawłokomie powinien skłonić Zychowicza do zastanowienia się nad problemem punktu obserwacyjnego, jaki musiał zajmować dziecięcy świadek – musiał być blisko egzekucji dzieci, a nawet znajdować się w grupie zabijanych strzałem w potylicę, aby wszystko dokładnie widzieć i słyszeć a jednocześnie musi pozostać niezauważony przez katów i „cudem” przeżyć, aby móc nam wszystko dokładnie opowiedzieć. Dotyczy to wielu innych relacji przytaczanych przez Zychowicza, który traktuje je z pewną naiwnością jako przezroczyste opowieści o rzeczywistości, nie zauważając, że posiadają one pewną narracyjną strukturę, którą najpierw należy rozpoznać.

Łatwowierność autora Skaz…, brak systemowego sceptycyzmu wobec relacji świadków wynika zapewne z jego przemożnej chęci podważenia kultu Żołnierzy Wyklętych i zakwestionowania ich „białej legendy”. To relacje świadków opisujące niesłychaną brutalność, bestialstwo i sadyzm Żołnierzy Wyklętych budują ładunek negatywnych emocji mający czytelników przerazić i wstrząsnąć ich sumieniami. Gdzie tylko można, Zychowicz maksymalizuje grozę przytaczając np. opis „żołnierza wyklętego” o pseudonimie „Twardy”, zamieszczony we wspomnieniach żołnierza AK Stefana Dąmbskiego zatytułowanych Egzekutor:

„Szczególnie »Twardy«, który miał własne, osobiste porachunki z Ukraińcami, przechodził samego siebie. Gdy wchodziliśmy do ukraińskiego domu, nasz »Wilusko« dostawał dosłownie szału. Zbudowany jak dobrze rozwinięty goryl, gdy tylko zobaczył Ukraińców, oczy wychodziły mu na wierzch, z otwartych ust zaczynała mu kapać ślina i robił wrażenie człowieka, który dostał obłędu. »Twardy« rzucał się na skamieniałych ze strachu Ukraińców i krajał ich na kawałki. Z niesłychaną wprawą rozpruwał im brzuchy lub podrzynał gardła, aż krew tryskała po ścianach. Silny niesamowicie, często zamiast noża używał zwykłej ławy stołowej, którą gruchotał czaszki, jakby to były makówki”.

Na marginesie nadmieńmy, że we wspomnieniach Dąmbskiego, mających zresztą w dużej mierze charakter fikcji literackiej, pojawia się też znany topos: „niemowlęta brali za nóżki i rąbali ich małymi główkami o ścianę”. Jednak tym razem niemowlęta są polskie, a oprawcami – Ukraińcy.

Zapytajmy na koniec, czy świadkowie mogą wnieść coś do wiedzy o tamtych wydarzeniach, ustalonej na podstawie ekshumacji, umożliwiających ewentualne zidentyfikowanie ofiar, określenie ich rzeczywistej liczby, wieku, płci i rodzaju śmierci oraz na podstawie stuprocentowo autentycznych i właściwie interpretowanych dokumentów. Mogą, ale pod warunkiem, że wykluczy się spośród nich świadków typu Prokop Iwacik, którzy „byli przy tym”, ale w zupełnie innym miejscu. Trzeba wykryć i odrzucić wszystkie występujące w relacjach świadków niemożliwości, nieprawdopodobieństwa, wewnętrzne sprzeczności, ewidentne zmyślenia, wielokrotnie przesadzone obrazy. Wyeliminować należy wszystko co jest „Greuelpropagandą”, czyli pozbawić relacje świadków horrorystycznego naddatku, oczyścić je z makabrycznych scen, na które nie ma żadnych, nawet najmniejszych, dowodów. Co ciekawe, taką metodę  przyjął nie kto inny, jak….Piotr Zychowicz. Niestety, tylko na samym początku, kiedy pisze, że po masakrze Polaków przez Litwinów w Glinciszkach zaczęły krążyć na ten temat „fantastyczne plotki”: „historia gehenny Polaków przekazywana z ust do ust stawała się coraz bardziej przerażająca, coraz bardziej okrutna. Każdy kolejny opowiadający dodawał kolejne – wyssane z palca – szczegóły”. Dokładnie tą samą metodę zastosować należy w odniesieniu do relacji świadków o wydarzeniach w Wierzchowinach, Zaleszanach, Piskorowicach, Pawłokomie itd. To znaczy usunąć z nich „fantastyczne plotki”, „coraz bardziej przerażające i coraz bardziej okrutne” opowieści oraz „wyssane z palca szczegóły”.

Kiedy zbierzemy w całość wszystkie elementy pozwalające zrekonstruować „czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych”, odsłoni się wówczas zarys ówczesnych wydarzeń, do których należały akcje prewencyjne, odwetowe i represyjne, egzekucje, pacyfikacje, jak również akty czysto kryminalne czy na poły kryminalne. W ich rezultacie śmierć poniosła pewna, na razie nieokreślona, liczba ludzi – zarówno winnych (w oczach żołnierzy podziemia antykomunistycznego), jak i całkiem niewinnych, czasami przypadkowych. Zdarzały się przypadki bezwzględnego, brutalnego a niekiedy okrutnego traktowania ludności cywilnej. To jest realne historyczne jądro tamtych wydarzeń, jednakże uzyskany obraz historii pozostanie bez wyrazistych konturów, będzie chaotyczny, niepełny, pełen dziur, luk i niejasności. Nie jest to obraz historii przydatny dla emocjonalno-moralno-politycznej strategii przyjętej przez Piotra Zychowicza w książce Skazy na pancerzach. Ani czyjejkolwiek innej.

Tomasz Gabiś

źródło: tomaszgabis.pl

Dodaj komentarz