27 grudnia – Szwedzi uciekają spod Jasnej Góry po nieudanym oblężeniu – 30% alb0 L

Podczas „potopu szwedzkiego” najeźdźcy aż sześć razy próbowali zająć zbrojnie duchową stolicę Polski – klasztor na Jasnej Górze. Za każdym razem spotkało ich niepowodzenie. Szczególny rozgłos zyskało oblężenie klasztoru w dniach od 18 listopada do 27 grudnia 1655 roku.

Pogromcy mitów i zabójcy prawdy

Wokół obrony Jasnej Góry wyrosło u nas mnóstwo nieporozumień, czy wręcz przekłamań. Jest faktem, że dawne kroniki zawierały sporo informacji wyolbrzymionych i niesprawdzonych, które wymagały weryfikacji. To nic nadzwyczajnego w historiografii; arcyważne wydarzenia nader często obrastają w mitologie, a zadaniem historyków jest oddzielić prawdę od legendy.

Niestety, szczególnie w XX wieku nie zabrakło autorów tendencyjnych, którzy w gorączce „odbrązawiania bohaterów” popadli w drugą skrajność. Kierując się niekiedy żądzą rozgłosu, a najczęściej niechęcią do katolicyzmu, na miejsce dawnych mitów tworzyli nowe. W publicystyce, a nawet w dziełach niektórych „poważnych” dziejopisów zaczęły pojawiać się zadziwiające (by nie rzec: absurdalne) tezy. Mogliśmy przeczytać, że obrona Jasnej Góry nie miała żadnego znaczenia militarnego… Że przeszła bez jakiegokolwiek echa… Że oblegających było jakoby mniej niż obrońców… Że podczas oblężenia „prawie” nie walczono… A nawet, że obrońcy byli zdrajcami, którzy weszli w konszachty z nieprzyjacielem…

Wszystkie te rewelacje musiały wzbudzać uzasadnione wątpliwości u dociekliwych czytelników. Bo jeśli rzecz tak właśnie się miała – to właściwie po co Szwedzi utrzymywali przez długie tygodnie pod murami klasztoru jedno ze swych większych zgrupowań wojska w południowej Polsce? W jakim celu tracili właśnie tutaj swój czas, energię i ludzi?

Potop

Szwedzka inwazja na Rzeczpospolitą rozpoczęła się latem 1655 roku. Armie króla Karola X Gustawa bezlitośnie wykorzystały kryzys militarny i polityczny zaatakowanego kraju. Ofiara najazdu – pokiereszowana w zeszłorocznej wojnie z Moskwą, osłabiona trwającą od siedmiu lat rebelią kozacką na Ukrainie, wyniszczana przez coroczne zagony tatarskie, dodatkowo rozdzierana przez wewnętrzne kłótnie polityczne, korupcję i prywatę – nie była w stanie stawić skutecznego oporu. Przedstawiciele elit politycznych i wojska masowo przechodzili do obozu wroga. Król Jan Kazimierz musiał ratować się ucieczką za granicę. Większość szlachty uznała zwierzchność szwedzkiego władcy.

Jeżeli ktokolwiek liczył na sielankę pod panowaniem przybyszów, to zawiódł się srogo. Na porządku dziennym były niezliczone akty przemocy dokonywane przez żołnierzy wojsk okupacyjnych. Szczególnie wzburzenie Sarmatów wzbudzały przypadki profanacji katolickich obiektów kultu oraz mordowania kleru przez protestanckich najeźdźców.

Tym niemniej powszechna wiara w niezwyciężoną moc zastępów Carolusa paraliżowała wolę oporu. Z początkiem listopada walkę ze Szwedami prowadziły już tylko niewielkie oddziałki partyzanckie. Wkrótce jednak wyrósł nowy punkt oporu. Stała się nią duchowa stolica Polski – Jasna Góra.

Twierdza Maryjna

Klasztor ojców paulinów, wzniesiony w 1382 roku, zaczęto fortyfikować jeszcze za panowania Zygmunta III Wazy. Prace te kontynuowano w okresie rządów Władysława IV, a ostatecznie ukończono za Jana Kazimierza, na kilka lat przed szwedzkim „potopem”. Potrzebę utrzymywania warowni uzasadniała bliskość granicy ze Śląskiem oraz ochrona tamtejszych szlaków komunikacyjnych.

Forteca (Fortalitium Marianum – Twierdza Maryjna) miała opinię nowoczesnej, choć niezbyt wielkiej. Umiejscowienie jej na skale utrudniało ewentualnym napastnikom prace minerskie, choć stosunkowo mała powierzchnia warowni stawiała pod znakiem zapytania jej odporność na skoncentrowany ogień artyleryjski.

W 1655 roku obowiązki komendanta pełnił przeor klasztoru, o. Augustyn Kordecki. Wspierali go w tym dziele między innymi miecznik sieradzki Stefan Zamojski oraz Piotr Czarniecki (brat Stefana). W fortecy stacjonował oddział piechoty i artylerzystów (od 160 do 210 żołnierzy). Uwzględniając jeszcze 70 zakonników oraz szlachtę wraz pocztami, która znalazła schronienie w sanktuarium, stan załogi wynosił ogółem od 250 do 300 ludzi. Były to nader skromne siły.

Przewidując najgorsze, w nocy z 7 na 8 listopada wywieziono w tajemnicy z sanktuarium Cudowny Obraz Matki Bożej. Trafił on na Śląsk, do Głogówka (gdzie w owym czasie przebywał na wygnaniu król Jan Kazimierz), bądź jak chcą inni, do klasztoru w Mochowie. Tam przeczekał bezpiecznie niepewny czas.

Zaprawa

Dosłownie nazajutrz, 8 listopada 1655 roku w godzinach wieczornych, u stóp klasztoru załomotały setki kopyt końskich. Dwustu, a może trzystu rajtarów z oddziału hrabiego Jana Wejharda Wrzesowicza (właśc. Jana Vekarta z Vresovic), czeskiego awanturnika na szwedzkim żołdzie zażądało otwarcia bram, wydania im całego uzbrojenia i wyrażenia zgody na osadzenie w klasztorze garnizonu szwedzkiego.

Zakonnicy odmówili. Rajtarzy z zemsty podpalili zabudowania przy kościele św. Barbary, a na pożegnanie kilkakrotnie wypalili z dział w stronę klasztornych murów, nie czyniąc im większej szkody.

Cztery dni później żołnierze Wrzesowicza pojawili się znowu w okolicy. Tym razem zaatakowali posiadłości klasztorne, porwali z nich 400 sztuk bydła i trzody.

18 listopada przeor Kordecki odprawił Mszę św. dla załogi klasztornej, a następnie urządził procesję eucharystyczną po wałach, w trakcie której pobłogosławił armaty i pozostały oręż. Owa duchowa zaprawa odbyła się w samą porę. Jeszcze tego samego dnia nadciągnęła silna kolumna wojsk szwedzkich pod wodzą jenerała Burcharda Müllera.

Jenerał i jego zastępy

Generał porucznik Burchard Müller von der Lühnen z zabijania katolików uczynił swój zawód. Był doświadczonym weteranem wojny trzydziestoletniej; zasłużył się między innymi w sławnych bojach pod Lützen i Nördlingen. Podczas inwazji na Polskę bił się pod Wojniczem. Teraz chciał zmusić do uległości niepokornych jasnogórców.

Oceny staropolskich kronikarzy szacujących liczebność korpusu oblężniczego na 9000 żołnierzy okazały się mocno przesadzone. Tym niemniej najeźdźcy przewyższali obrońców liczbą początkowo kilkakrotnie, potem zaś kilkanaście razy (nawet jeśli uznamy zmobilizowanych zakonników i służbę szlachecką za pełnoprawnych żołnierzy – co również może wzbudzać wątpliwości).

Szeregi zastępów Müllera stale rosły, by 10 grudnia osiągnąć stan 3200 żołnierzy (w tym 1800 jazdy oraz 1400 piechurów, dragonów i artylerzystów). Jak widać większość podkomendnych jenerała była kawalerzystami. Nie oznacza to wszakże, że podczas oblężenia twierdzy okazali się oni bezużyteczni. Formacje jazdy odegrały swoją rolę w blokadzie fortecy oraz zabezpieczeniu tyłów wojsk oblężniczych przed spodziewanymi atakami partyzantki. W razie szturmu generalnego (do którego na szczęście nie doszło) można było użyć spieszonych kawalerzystów jako wsparcia oddziałów piechoty.

Żołnierska międzynarodówka

Sporym nieporozumieniem jest nagłaśniane raz po raz „odkrycie”, że pod Jasną Górą nie było „prawdziwych” oddziałów szwedzkich. Istotnie, większość żołnierzy Müllera, podobnie jak on sam, była Niemcami. Tyle, że germańscy podkomendni jenerała pochodzili przede wszystkim z okolic Szczecina i Bremy, to jest obszarów stanowiących wówczas prowincje szwedzkie.

Pod rozkazy Müllera trafiła również niemiecka piechota najemna z dawnego regimentu gwardii królewskiej Jana Kazimierza, znęcona obiecanym sutym żołdem. Nietuzinkową postacią był pułkownik Fryderyk Getkant, pochodzący z Nadrenii – dawny oficer wojsk Rzeczypospolitej, wybitny inżynier wojskowy, który zmienił front i pod Jasną Górą kierował działaniami oblężniczymi (co nie przeszkodziło mu po jakimś czasie powrócić na służbę polską). Getkant zastąpił pod Jasną Górą poległego pułkownika-inżyniera Almanna de Fossisa, pochodzącego z holenderskiej rodziny osiadłej we Włoszech.

Wśród oblegających znalazła się grupa co najmniej kilkuset Polaków. Wedle powszechnej opinii służyli oni niechętnie Szwedom, mieli wręcz odmówić udziału w atakowaniu twierdzy. Müller rzeczywiście nie ufał tym sojusznikom i używał ich przede wszystkim do wykonywania zadań pomocniczych. Z drugiej strony trudno tu generalizować – nie brakło bowiem Polaków służących z oddaniem najeźdźcy. Pewien rozgłos zdobyli górnicy („kamieniarze”) sprowadzeni z Olkusza, z uporem drążący chodnik minowy, aż do swego smutnego końca. Obecne pod Jasną Górą chorągwie jazdy pułkowników Jana Zbrożka i Seweryna Kalińskiego oddawały usługi Szwedom jeszcze przez długie miesiące, w tym czasie nieraz zbrojnie ścierając się z rodakami.

Wielonarodowy skład korpusu Müllera nie dziwił wówczas nikogo. Przecież w słynnej bitwie pod Kircholmem (1605) pod rozkazami hetmana Jana Karola Chodkiewicza stanęli, obok Polaków, Litwinów i Rusinów także Inflantczycy, Niemcy i Tatarzy – którzy za przeciwników mieli, poza Szwedami, również Finów, Estończyków, Inflantczyków, Niemców, Szkotów, Walonów, Węgrów i… Polaków (!).

Podobnie w morskiej batalii pod Oliwą (1627) autor polskiego zwycięstwa, admirał Arendt Dickman był z pochodzenia Holendrem. Załogi naszych okrętów tworzyli oczywiście Polacy, ale również i rodacy admirała, także Lubeczanie, Duńczycy, Anglicy i Szkoci; zaś we wrogiej flocie szwedzkiej służyli jako kadra oficerska i podoficerska liczni Szkoci, Duńczycy, Francuzi, Niemcy i Holendrzy.

W armii Karola Gustawa w okresie „potopu” udział cudzoziemców był olbrzymi. A nawet, gdy weźmiemy pod lupę „prawdziwych Szwedów pochodzących ze Skandynawii”, to okaże się, że znaczna część z nich była w istocie Finami. Nie zmienia to faktu, że uważali się oni za wierne sługi króla Szwecji, gotowe przelewać za niego krew. Dlatego nie mają większego sensu próby kwestionowania szwedzkiego charakteru korpusu oblężniczego pod Jasną Górą na podstawie jego składu etnicznego.

Wrogowie prawdziwej wiary

Starcie pod Jasną Górą nie było więc jedynie walką przedstawicieli dwóch skłóconych narodów, czy też poddanych dwóch zwaśnionych monarchów. Istotę nadchodzącej batalii najlepiej wyłożył przeor Augustyn Kordecki: „Przewrotny naród Szwedzki błędami obrzydłego kalwinizmu okryty, najzaciętszy nieprzyjaciel prawdziwej wiary, dzikim okiem spoglądając na rozchodzące się na wsze strony z Jasnej Góry światło, chciał takowe wszelkimi sposobami stłumić.”

Komendant twierdzy zapewne miał w pamięci postępowanie wojska szwedzkiego w niedawno zakończonej wojnie trzydziestoletniej, gdy odegrało ono rolę tarana Rewolucji Protestanckiej, krusząc katolickie królestwa i orząc ówczesny świat krwawymi bruzdami.

Wojska jenerała Müllera, które nastąpiły pod klasztor w dniu 18 listopada 1655 roku natychmiast rozświetliły okolice pożarami podpalonych wiosek. Obrońcy odpowiedzieli na to gwałtownym ogniem działowym. Stropieni najeźdźcy zaproponowali układy. Odtąd codziennością stały się przewlekłe pertraktacje, przerywane od czasu do czasu gwałtowną palbą artyleryjską.

Twarzą w twarz

Podczas oblężenia nie doszło do szturmu generalnego. Nie było Szwedów wdzierających się na szańce – wszakże wcale nie z powodu opieszałości.

Szturm miałby sens wówczas, gdyby wcześniej artylerzyści lub minerzy zdołali dokonać dużego wyłomu w murach, przez który mogłyby wedrzeć się oddziały piechoty. Tego jednak oblegającym nie udało się osiągnąć, mimo iż włożyli w swą pracę wiele wysiłku.

Wprawdzie Szwedzi czynili również przygotowania do tradycyjnego szturmu z wykorzystaniem drabin oraz „machin oblężniczych do murów” (zapewne wież na kołach lub może mobilnych taranów?). Jeżeli ostatecznie nie zdecydowali się na taką formę ataku, to zapewne z obawy przed jego niepewnym wynikiem, a za to pewnymi dużymi stratami własnymi. Przekonali się wcześniej na własnej skórze, że jasnogórscy dysponują dużą siłą ognia oraz wybitnymi umiejętnościami strzeleckimi. Gdy w zasięgu ognia obrońców pojawiła się machina oblężnicza ustawiona na kołach, została natychmiast zdruzgotana pociskami.

Kilka razy doszło natomiast do walki wręcz przy okazji „wycieczek”, to jest wypadów zbrojnych zorganizowanych przez obrońców. Między innymi w nocy z 24 na 25 listopada pan Piotr Czarniecki na czele 60 żołnierzy wyruszył przeciw bateriom wroga. Pod osłoną ciemności zlikwidowano straże nieprzyjaciela, a następnie zagwożdżono dwa działa i dokonano rzezi ich obsługi oraz piechoty; wśród zabitych znaleźli się kierujący pracami oblężniczymi pułkownicy Horn i de Fossis. Następnie jasnogórscy wycofali się bezpiecznie, poza jednym, w chaosie walki omyłkowo zastrzelonym przez towarzyszy.

Jeszcze donioślejsza w skutkach była wycieczka z 20 grudnia. Zaskakujący, dokonany w biały dzień atak 30 jasnogórców prowadzonych przez Stefana Zamojskiego doprowadził do przerwania wrogich prac minerskich. Wycięto w pień górników kopiących korytarz minowy (ocalało tylko dwóch), zniszczono ich narzędzia, rozproszono osłaniający ich oddział piechoty, a na koniec zajęto pobliską redutę szwedzką, gdzie zagwożdżono dwa działa. Straty obrońców znów ograniczyły się do jednego zabitego.

Groza murołomów

Poza „wycieczkami” główny ciężar batalii spadł po obu stronach na barki artylerzystów.

Müller przywiódł ze sobą początkowo 10 lekkich armat polowych i regimentarzowych, zdolnych wyrzucać kule o wagoniarze od 3 do 6 funtów. Poczyniły one pewne szkody w systemie umocnienień, ale ich główna rola sprowadziła się do nękania oblężonych.

Obrońcy posiadali tuzin ciężkich dział 12-funtowych, nie licząc kilkunastu (od ośmiu do osiemnastu) lżejszych armatek. Przewaga w sile ognia była po ich stronie, i nie zmieniło tego wzmocnienie artylerii szwedzkiej o kolejne działa polowe przybyłe wraz z nowymi oddziałami.

Całkowicie nowa sytuacja powstała w dniu 10 grudnia, po nadesłaniu z Krakowa sześciu ciężkich dział oblężniczych – owych słynnych sienkiewiczowskich „piekielnych kolubryn”. Wprawdzie cztery z nich były tylko 12-funtówkami (zatem jedynie dorównywały one największym armatom obrońców). Prawdziwy problem stanowiły dwa pozostałe działa.

W ostatnim stuleciu wylano morze atramentu udowadniając, że największa armata szwedzka wcale nie była kolubryną zdolną wyrzucać 26-funtowe pociski. Istotnie, najgroźniejsze  monstra w puszkarskim bestiariuszu Müllera strzelały nieco mniejszymi, bo 24-funtowymi pociskami – za to tych armat było aż dwie. Zaliczano je do klasy półkartaun, zaś o ich możliwościach świadczyła ich potoczna nazwa – murołomy.

Już nazajutrz po przybyciu „kolubryn” na klasztor spadła prawdziwa nawała ognia. Naliczono 340 większych i mniejszych kul armatnich, jakie w tym dniu uderzyły w sanktuarium. Jak na tamte czasy i jak na tak niewielki obiekt było to znaczne natężenie ostrzału. Klasztorne mury dzielnie zniosły zadane im ciosy, choć wyrządzone szkody były znaczne. Pojawiły się pierwsze znaczące wyłomy. Jeszcze gorszy był potężny wstrząs psychologiczny, jakiemu zostali poddani obrońcy. Szokujące wrażenie wywarła na nich zwłaszcza śmierć trzech towarzyszy, którym kula armatnia oderwała głowy.

Obrońcy odpowiedzieli na ostrzał całą mocą ognia, jakim dysponowali. W tym dniu udało im się rozbić jedno mniejsze działo szwedzkie i ubić sześciu wrogich puszkarzy.

„Piekielne kolubryny” i moc Bożego Narodzenia

Bombardowanie podjęto w następnych dniach. Obie strony nie żałowały prochu. Wyrwy w szańcach obrony powiększały się. Jasnogórcy strzelali z równą zawziętością i wreszcie, w dniu 14 grudnia odnieśli piękny sukces. Pocisk z 12-funtówki dosięgnął jednego z murołomów, strzaskał jego lawetę i uszkodził lufę.

Wymiana ognia trwała również w następnych dniach, choć możliwości oblegających znacząco obniżyły się. Ostatnie duże bombardowanie przeprowadzili w dniu Bożego Narodzenia. Obustronna kanonada trwała do godzin wieczornych, kiedy to półkartauna szwedzka eksplodowała z hukiem, „z taką siłą, iż kawałki drzewa na parę stajań rozrzuciło”. (Kordecki). Wbrew temu, co napisał Henryk Sienkiewicz, nie było w tym udziału jasnogórskiego sabotażysty. Wolno uznać owo zdarzenie za przypadek, choć obrońcy nie mieli wątpliwości, że był to kolejny cud – jakich wiele doświadczyli w owych trudnych tygodniach.

W tym momencie Szwedzi dysponowali jeszcze 17 armatami (wcześniej cztery zagwoździli im obrońcy, a kilka uległo zniszczeniu podczas pojedynków artyleryjskich bądź pękło w wyniku zużycia). Jednak po utracie obu ciężkich murołomów oraz po wybiciu zespołu minerskiego Müller nie mógł wiele zaszkodzić jasnogórskim szańcom.

W trakcie walk Szwedzi wystrzelili na klasztor setki pocisków, ale solidne mury i – jak powszechnie wierzono – opieka Boska pozwoliły na zminimalizowanie strat. Ogółem w wyniku ostrzału artyleryjskiego poległo tylko czterech obrońców. Kolejnych dwóch padło w trakcie „wycieczek”.

Zamach na polską duszę

27 grudnia Szwedzi zwinęli oblężenie. W pierwszym kwartale następnego roku jeszcze czterokrotnie zjawili się pod murami klasztoru, za każdym razem doznając sromotnej porażki.

Przez wiele dziesięcioleci nikt nie miał wątpliwości, że znaczenie skutecznej obrony jasnogórskiej fortecy wykracza daleko poza zwykły militarny sukces mierzony liczbą poległych nieprzyjaciół. Że jasnogórcy zburzyli mit niezwyciężoności Szwedów, a świętokradcza napaść na sanktuarium poderwała katolickie masy do walki z najeźdźcą.

W XX stuleciu pojawiła się teoria, wedle której obrona Jasnej Góry nie miała żadnego poważnego znaczenia w ówczesnej sytuacji. Rzekomo batalia miała być wydarzeniem lokalnym, nie dostrzeżonym przez niemal nikogo, a dopiero po latach rozdmuchanym przez polską propagandę. Owo zadziwiające twierdzenie było usilnie podtrzymywane w okresie PRL przez komunistyczne czynniki oficjalne, a i dziś znajduje ono swych wyznawców.

To nic, że hrabia Wrzesowicz za plecami Müllera pisał obłudne listy do szwedzkiego króla, ubolewając nad niewłaściwym sposobem prowadzenie oblężenia, będącego „porywaniem się na polską duszę”, skutkiem czego „rujnują się zupełnie pułki, kwatery, kraj”.

To nic, że sam Karol Gustaw nakazał Müllerowi przerwać akcję, argumentując to wzburzeniem Polaków.

To nic, że na wiadomość o oblężeniu starosta babimojski Krzysztof Żegocki poderwał do walki zbrojną partię w spacyfikowanej już Wielkopolsce i ruszył klasztorowi z odsieczą. Że to samo uczynili powstańcy z Podkarpacia pod wodzą księdza Stanisława Kaszkowica, rotmistrza Jana Karwackiego i Jana Grzegorza Torysińskiego, i jeszcze ich towarzysze broni z wieluńskiego, gdzie odsiecz zorganizował rotmistrz Stanisław Kulesza, i z księstwa siewierskiego, gdzie ludzi poderwał do czynu paulin Marceli Tomicki. Że już z początkiem stycznia 1656 roku pod Jasną Górą stanęło 6000 zbrojnego ludu, „Najświętszej Panience na ratunek”.

To nic, że uczestnicy zawiązanej w grudniu 1655 r. konfederacji tyszowieckiej jako powód wystąpienia przeciw Szwedowi wymieniali między innymi właśnie napaść na klasztor.

To nic, że polski król-wygnaniec, widząc poruszenie w kraju, postanowił wracać na ojczystą ziemię, a uczyniwszy to, złożył w lwowskiej katedrze uroczyste śluby, ogłaszając Matkę Bożą Częstochowską – Patronką i Królową Polski.

To nic wreszcie, że skuteczna obrona klasztoru stała się głośna w krajach Europy Zachodniej, że dostrzegła ją największa gazeta francuska „Gazette de France”. Jakimś niepojętym trafem – tak przynajmniej uważają malkontenci – jedynie ówcześni Polacy mieli nie zauważyć tego fenomenu

Tęsknota za piękną klęską

Podsumujmy: co najwyżej trzystu polskich katolików przez ponad miesiąc stawiało opór kilku tysiącom najeźdźców, w czasie kiedy niemal cały kraj oporu zaniechał. Przez kilka długich tygodni jedno z największych w tej części Polski zgrupowań wojsk nieprzyjaciela, dotąd kroczącego w aurze niezwyciężoności, teraz okazywało podbitemu narodowi swą bezradność.

Wydawać by się mogło, że to powód do dumy dla każdego Polaka. Tymczasem jakże często na obrońców Jasnej Góry wylewano kubły pomyj, pod pretekstem walki z prawdziwymi i rzekomymi mitami. Szczególnie intensywną nawałę „demitologizujących” ataków mieliśmy w czasach PRL, gdy „odbrązawianie” zasłużonych katolików stało się intratnym zajęciem wśród historyków, publicystów i pisarzy. Doszło nawet do kuriozalnych oskarżeń przeora Augustyna Kordeckiego o… zdradę.

Komendant twierdzy łączył militarny kunszt z umiejętnościami dyplomatycznymi. Swą misję ratowania cudownego sanktuarium wykonał wzorowo. Jeszcze przed oblężeniem, po ucieczce z kraju króla Jana Kazimierza, przeor Kordecki nie zrywając z nim kontaktów równocześnie oficjalnie uznał zwierzchność szwedzkiego monarchy (tak samo uczyniła większość polskiej szlachty), w zamian otrzymując gwarancję bezpieczeństwa („salwę gwardię”) od feldmarszałka Wittenberga. Nigdy jednak nie zgodził się na wpuszczenie w klasztorne mury załogi szwedzkiej, czego żądał najeźdźca. To zaś w efekcie doprowadziło do akcji korpusu Müllera.

Wówczas przeor zagrzewał do walki, zwalczał stronnictwo „pacyfistów”, z żelazną konsekwencją podtrzymywał wolę oporu. Miał jednak świadomość szczupłości własnych sił i kiedy tylko mógł, chętnie podejmował rokowania z wrogiem, zgadzając się na zawieszenia broni. Paktowanie przeciągał w nieskończoność, zyskując na czasie, którym wróg nie dysponował. Na koniec Müller, pragnąc odejść z twarzą zażądał jedynie zapłacenia kontrybucji  w wysokości 60 000 talarów. Nie uzyskał nawet tego. Przeor okazał się zarówno lwem, jak i lisem.

Taki pragmatyzm nie mieści się w głowach niektórym komentatorom, którzy wprawdzie nigdy nie powąchali prochu, ale chętnie żądają absolutnej niezłomności od tych, którzy stawali ze śmiercią twarzą w twarz. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dla tych naszych rodaków zwycięski heros jest postacią… mniej ciekawą. Dla nich godne opiewania są tylko mogiły przegranych bohaterów. Zapewne woleliby oglądać ruiny i zgliszcza klasztoru, na których mogliby opłakiwać kolejną narodową klęskę, nazwaną dla potrzeb chwili „zwycięstwem moralnym”…

Tyrania heretyków

Nie brakło u nas autorów, którzy boleli również nad „obskurantyzmem” jasnogórskich zakonników, ponoć przeciwstawiających się „wielkiej, uniwersalnej idei protestanckiej”.

Być może tu właśnie znajduje się istota sporu. Chwała Jasnej Góry uwiera tych ludzi – i dobrze, że tak się dzieje. Niechaj ich uwiera. Gdy w trakcie oblężenia część obrońców jęła się wahać, kiedy pojawiły się nastroje paniki, wówczas ojciec Kordecki rzekł z prostotą;

 „Przeraża nas, nierycerskich ludzi, grożące niebezpieczeństwo, które chociaż bez wątpienia jest okropnym, nie jest przecież tak nadzwyczaj wielkim, ażeby miało zachwiać naszą stałość w obronie Wiary, Świętego Obrazu i własnego dobra. (…) My przynajmniej niektórzy mamy to stałe przedsięwzięcie unikać obcowania z heretyckim narodem, którego tyrańskim panowaniem wiecznie się brzydzimy.”

Andrzej Solak

Dodaj komentarz