Znaleźć drogę do domu. „Nasze plany i nadzieje coś niweczy raz po raz” – Kaziutek

Staraj się dostać do skarbca, który znajduje się w twym wnętrzu, a ujrzysz skarbiec niebiański.
św. Izaak z Niniwy

Wszystkim znana jest ewangeliczna przypowieść o synu marnotrawnym. Warto zwrócić uwagę na jeden istotny szczegół. Otóż bohater tej przypowieści doświadczywszy upokorzenia i bycia na obczyźnie „wszedł w siebie” (Łk 15,17). Ów zwrot do wewnątrz jest nie tylko informacją, że syn marnotrawny nie tylko podjął refleksję na temat swego żałosnego stanu, ale podjął decyzję co do powrotu do porzuconego, własnego serca. Nowe spotkanie z własną tajemnicą. Uleczenie rozdarcia, które zabija, rozszarpując człowieka na części. 

Człowiek ma taką zdolność, że może opuścić samego siebie, przez co oddala się w „dalekie strony” (Łk 15,13). Tam z czasem staje się poniżonym przybyszem, imigrantem, wygnańcem, duchowym bankrutem. Banicja poza własne serce to największa tragedia, którą każdy z nas może sobie zgotować.

Czym jest serce, co o nim możemy powiedzieć? Czy serce to tylko kawałek mięśnia, organ, który pozwala nam żyć? Serce w wymiarze duchowym żyje oddechem wciąż poszukiwanego światła prawdy i odpowiedzialnej miłości. To przestrzeń stawiania zasadniczych pytań o sens i cel życia. Pulsujące, gorące centrum człowieka. Miejsce otwarte na spotkanie: z Bogiem, samym sobą, drugim człowiekiem. To źródło łez i śmiechu — delikatne struny gotowe zrodzić muzykę zachwytu, bólu, skruchy, wdzięczności i współczucia. To kraina, której obca jest nieczułość i obojętność. Serce jest łonem narodzin miłości, nadziei i wiary. Jego biblijny obraz to Przybytek Świątyni zakryty zasłoną. W nim spoczywały tablice przymierza. Tylko w sercu człowiek potrafi usłyszeć i przyjąć wezwanie do więzi z Bogiem, która staje się zaproszeniem na całe życie; przymierzem wiecznym i wiernym.                                     

Jeśli serce zostaje porzucone dla pożądliwości świata: „oczu, ciała i pychy tego życia” (1 J 2,16), człowiek zamienia się w byt pozbawiony sensu. Życie bez serca zamienia się w sumę przypadkowych zdarzeń kierowanych tępym rytuałem i falą zachcianek. Nawet religijność staje się taka, jak o niej pisał Izajasz: „Ten lud czci Mnie wargami, lecz sercem swym daleko jest ode Mnie” (Iz 29,13). Wiara bez serca zamienia się w rytualizm. Zamiera instynkt miłosnego szukania Boga, Jego słów, spojrzenia, dotyku i tchnienia Pańskiego Ducha.                                                        

Jeśli oddzielenie ciała od duszy oznacza fizyczną śmierć, to oddalenie się człowieka od swego duchowego centrum wiąże się z jeszcze straszliwszą — duchową agonią.                                                                                                      

Czy możliwym staje się „wejście w siebie” — powrót do domu własnego serca? Czy nie jest to największym cudem — niezasłużonym darem? Powtarzającym się tak przecież często — zmartwychwstaniem?!                

Kto wskazuje drogę wygnanym na własne życzenie do ziemi obcej? Kto pozwala odnaleźć azymut tej najtrudniejszej podróży i umożliwia martwemu, podążanie do utraconego życia? Jak dojmująca musi być tęsknota za utraconym domem, by podjąć trud drogi powrotnej do Ziemi Obiecanej, do domu Ojca?                                                                             

Jakie tęsknoty wypełniały serca Żydów za proroka Izajasza? Wypędzeni z Palestyny i podbici przez Babilończyków trwali gdzieś nad rzekami Mezopotamii, pędzili żywot niewolników, pasterzy, rolników, drobnych rzemieślników, kupców. Pod cudzym jarzmem, z dala od zniszczonej świątyni w Jeruzalem. Za czym mogli tęsknić? Za własną ziemią, za krętymi, górzystymi drogami Judei, do których nie mogło być teraz wstępu, za grobami ojców, za Świątynią. A w życiu osobistym? Młodzi małżonkowie tęsknili za narodzeniem się dziecka, dzieci marzyły o coraz większej możliwości zabaw, młodzież za przekroczeniem wieku dorosłości, wdowcy i wdowy o spotkaniu z utraconą osobą, a starcy o zdrowiu…                                                                                        

Tęsknoty pokolenia Jezusa nie były inne. W swych politycznych tęsknotach Żydzi byli podzieleni; saduceuszom nie przeszkadzała bardzo obecność Rzymian w Jerozolimie, jako grupa władzy potrafili się oni dobrze ustawić w kolejce po rozdawane przez Rzym zaszczyty i urzędy. Faryzeusze nie cierpieli obecności obcego cesarstwa, z dumą podkreślali swą religijną wyższość. Skrajnie wrodzy Rzymianom Zeloci skrytobójczo nękali okupantów. W tęsknotach społecznych wszyscy marzyli o sprawiedliwości, pokoju. Był jeszcze inny rodzaj tęsknot, który budzili w sercach prorocy: zbawienie. Wiara w doczesne powodzenie uzależniona była od wierności Bożemu przymierzu. Ludzie wiedzieli jednak, że doczesność nie zamyka pragnień człowieka. Wierzyli, że to, czego nie osiągną na ziemi, zostanie im ofiarowane przez Boga po śmierci. „Pan sam obdarzy szczęściem, a nasza ziemia wyda swój owoc. Przed Nim będzie kroczyć sprawiedliwość, a śladami Jego kroków zbawienie” (Ps 85, 13-14).                                                                                                                                                                                                       Pojawił się prorok Jan. Słowem i świadectwem życia nawoływał do przemiany życia. W świecie codziennych trosk i doczesnych spraw Prorok znad Jordanu przypomniał o drogach Boga. „Głosił chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów” (Mk 1, 4). Czynił znak zanurzenia w wodzie, by symbolicznie wyrazić pragnienie obmycia starego brudu, którym okrył się człowiek przez grzech. Mówił, że trzeba odwrócić się od wszystkiego, co nie jest Boże i zwrócić się do Boga. Żałować tego, co było krzywdą, złem, a radować się z powrotu na drogę prawdy. To tak jak radość dziecka, które wraca sercem do tych chwil dzieciństwa, gdy w domu było bezpiecznie i ciepło, a słowo mamy i taty było jedynym zrozumiałym wyjaśnieniem świata. Tęsknoty wszystkich pokoleń wydają się być takie same: dom, gdzie marzenia dzieciństwa stają się życiem. Dom zbudowany przez Boga.                                                                                                                   

Znaleźć drogę do domu. Słowo „dom” ma korzenie łacińskie; w słowniku można znaleźć wiele znaczeń: „dom, mieszkanie; ojczyzna; rodzina, ród, potomkowie, naród”. Dom to miejsce miłości, pokoju, bezpieczeństwa, zaufania, sprawiedliwości i miłosierdzia. Dom to szczęście dziecięcych lat, poszukiwanie prawdy i oczyszczanie złudzeń wieku dojrzewania, odkrycie miłości i mądrości rodziny, zakładanie własnej wspólnoty… Dom to wspólny trudny los przyjmowany z ufnością albo zaklinany ucieczką od trudu w świat szybkich rozkoszy… Dom to więzi, a nie więzy…                                                                           

Tak łatwo zamienić dom w wygodny hotel, w niezłą jadłodajnię, w magazyn z odzieżą. Tak łatwo ograniczyć dom do nocnej ciszy drogiej porcelany i wspólnego stołu. Tak łatwo pomylić dom z jakąś ulicą z określnym piętrem w bloku, jednym z wielu. Nie trzeba stawiać ścian, żeby był dom. Wystarczy miłość

Siddhartha Gautama, czyli Budda (ok. 563-483 p. n. e.), formułując Cztery Szlachetne Prawdy, zwrócił uwagę na fakt, że rozłąka z kimś przez nas miłowanym lub niezaspokojenie jakiegoś pragnienia, które wiążą się z tęsknotą, zaliczają się do jednych z głównych przyczyn cierpienia. Choć tęsknotę określa się dziś najczęściej jako uczucie braku czegoś lub kogoś istotnego dla danej osoby, czemu towarzyszą niepokój, smutek i zamyślenie, przy czym im ten brak jest silniejszy, tym większe okazuje się cierpienie psychiczne, to jednak w związku z tym, że jesteśmy istotami społecznymi najtrudniejsza jest tęsknota za drugim człowiekiem. Tęsknimy, wszakże głównie za innymi ludźmi. Choć w pewnym sensie możemy tęsknić za „dawnym sobą”, tym sprzed dawnych lat, który inaczej wyglądał i pozostawał w odmiennym nastroju, to jednak specyficzne uczucia wzbudzają w nas osoby drugie. Kiedy ktoś fizycznie nas pociąga, lecz nie możemy go z jakichś względów posiąść, to oczywiście też może wzbudzić to tęsknotę. Nie będzie to jednak tęsknota tak silna, jak ta, która rodzi się wtedy, gdy miłujemy kogoś pełną miłością osobową, ogarniając w niej dzięki intelektowi całą osobę wraz z jej rozumieniami i decyzjami, pragnąc jej dobra i tego wszystkiego, czego ona chce, a zarazem nie mogąc z nią przebywać. Jej nieobecność wywołuje w nas tęsknotę powiązaną z ogromnym cierpieniem psychicznym. Jest to przy tym najbardziej typowa dla człowieka odmiana miłości. Miłość z domieszką cierpienia, bo o nią właśnie chodzi, jest także miłością, z jaką osoby ludzkie odnoszą się do Boga. Pragnąc zjednoczenia z Nim, lecz nie będąc w stanie osiągnąć tego na tym świecie, odczuwamy ciągle niepokój i nienasycenie. Czasami nie uświadamiamy sobie owego pragnienia i uganiamy się za rzeczami czy czynnościami, które okazują się dla nas niewłaściwe.                                                                                                                            

Niezmiernie często z tęsknotą borykamy się, gdy stajemy w obliczu śmierci bliskiej nam osoby. Gdy umiera ktoś, kogo kochamy, stajemy u bram nicości, częściowo umieramy również my sami. Zaczynamy obwiniać tego kogoś za to, że umarł i nas opuścił. Świat rysuje się nam odtąd w ciemnych barwach, a miejsca, które odwiedzamy – w szczególności zaś te, które jakoś kojarzą nam się ze zmarłym bliskim – stają się dla nas nienawistne. Nigdzie nie czujemy się dobrze, w żadnej przestrzeni nie jesteśmy w stanie być tak naprawdę u siebie.       

Trzydniowa podróż Syna Bożego przez mękę, śmierć ku zmartwychwstaniu to droga ku odzyskaniu zagubionego i przerażonego w samotności ludzkiego serca. Na swoich barkach przynosi umarłego — zwłoki bez serca — by pojednać ze sobą „obie części” (Ef 2,17). Przekracza barierę śmierci, przepaść wykopaną przez grzech (Iz 59,2). W sobie stwarza „nową, świętą drogę”, którą pójdą odkupieni, powracając na „Syjon z radosnym śpiewem, ze szczęściem wiecznym na twarzach” (Iz 35,8–10).

Każde więzienie, które trzyma istotę ludzką z dala od niej samej — a tym samym od zdolności dania odpowiedzi Bogu — On sam nawiedza i otwiera. Na swoim ciele nosi rany każdego spotkania ze światem widm, zaślepionych istot bez serca. Wobec ich rozpaczy rodzącej nieczułość woła: „Ojcze, wybacz, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23,34).                                                                                                  

Człowiek oddalony od własnego serca „ma imię, że żyje”, podczas gdy jest trupem (Ap 3,1). Jest jak drzewo nierodzące owoców, jałowa ziemia, „źródło bez wody i obłoki wichrem pędzone, które czeka mrok ciemności” (2 P 2,17). Syn Boży brnie zatem przez wszelkie pustynie; nawiedza „dziurawe cysterny, które nie utrzymują wody” (Jer 2,13). Przechodzi przez spustoszone miasta i zniszczone winnice (Jl 1,10; Iz 49,8). Schodzi do Doliny Jozafata wypełnionej suchymi kośćmi, by oblec je ciałem i tchnąć w nie Ducha (Ez 37,1–14).                                       

Droga powrotna do siebie — cud powrotu do życia — okazuje się możliwa dzięki Temu, który w ludzką śmierć zanurza własne, bijące Boską mocą serce. Wchłania ono wszelką śmierć i ciemność. Wprowadza doń umarłych, których groby otwiera i wyprowadza z nich ku swemu sercu (Ez 37,12). Tu odnajdą zagubionych i porzuconych siebie. Serce Jezusa przechowuje w sobie porzucone domostwa. W głębinach Jego wiernej miłości czekały na swych mieszkańców, którzy udali się w „dalekie strony”. Powstając z martwych, Pan wyprowadza.

„Staraj się dostać do skarbca, który znajduje się w twym wnętrzu, a ujrzysz skarbiec niebiański”. Podejmując drogę ku własnemu sercu, ujrzysz wierność Boga, który Cię nie opuścił. Ujrzysz Pasterza, który choć o tym nie myślałeś — sam uzdolnił Cię do wejścia w siebie. Zobaczysz pełnię życia, której On niestrudzenie dla Ciebie pragnie i którą dla Ciebie zachowuje. Ujrzysz „światło po udrękach swej duszy i nim się nasycisz” (Iz 53,11).

Siedzi w niebie siwy anioł, 
ostry ma scyzoryk. 
I tak sobie w ciszy struga, 
struga łódki z kory. 
I sam nie pamięta, 
ile to już lat, 
wystrugane z kory łódki, 
puszcza anioł w świat. 

W łódce miejsca nie za wiele,
ot, dla jednej duszy, 
co ją z ziemi do anioła 
łódka przywieźć musi. 

Lecz gdy miłość wielka 
trudno rozstać się, 
w jednej łódce hen do nieba 
płyną dusze dwie. 

I nam może też już anioł 
takie łódki struga. 
Gdy je puści 
niech ich droga do nas
będzie długa. 
I niech błądzą w chmurach, 
cieszy każdy dzień… 
Nim z błękitu nieba 
spłynie ku nam 
małej łódki cień.

Autor: Andrzej Korycki

Kaziutek

Dodaj komentarz