Kto liczył głosy w Austrii i „co by było gdyby”?

http://www.pch24.pl/kto-liczyl-glosy-w-austrii-i-co-by-bylo-gdyby-,43517,i.html

Benedykt Witkowski

Kto liczył głosy w Austrii i „co by było gdyby”?

REUTERS / FORUM

Kolejny raz obejrzeliśmy polityczny spektakl ze specyficzną obsadą głównych ról. Odegrali je ci najbardziej niepozorni aktorzy, na których swego czasu wskazał Józef Stalin. Przez kilkanaście godzin przyszłym prezydentem Austrii był Norbert Hofer z Wolnościowej Partii Austrii, po czym dokładnie przeliczono głosy nadesłane pocztą i „wola ludu” wskazała na Alexandra van der Bellena – kandydata centrolewicy. Jest więc afera – kurtyna austriackich wyborów nie opadnie jeszcze przez chwilę. Warto jednak pamiętać, iż była to sztuka dużo tańsza niż wyceny serwowane nam przez media.

Prezydentem Austrii został Alexander van der Bellen. Pokonał kandydata FPO różnicą 31 tysięcy głosów. Demokracja ponownie zadziałała w sposób absurdalny i zdumiewający, jako że o triumfie „austriackiego Pawlaka” miały zdecydować głosy oddane drogą korespondencyjną. Mało tego, jak podały austriackie media, wyborcy z tego kraju pomiędzy pierwszą a drugą turą wyborów nagle zapomnieli jak się głosuje. W turze finałowej, w której do wyboru było nie kilkunastu, lecz tylko dwóch kandydatów, oddano ponad 165 tysięcy nieważnych głosów, podczas gdy w pierwszej – tylko 92 tysiące! To wynik wyższy niż w poprzednich wyborach, nazywany już w sieci „cudem nad urną”.

Warto w tym kontekście przypomnieć przypadek z jeszcze wyższej ligi demoliberalnych absurdów. W 2000 roku w wyborach prezydenckich w USA zwycięzcą został George W. Bush, który otrzymał… mniej głosów niż główny kontrkandydat Al Gore. Ten drugi ustępował mu jednak liczbą głosów elektorskich, przeliczonych na Florydzie w bardzo kontrowersyjnych okolicznościach. Ciekawe, że o tej specyfice systemu wyborczego jednej z „ojczyzn demokracji” salonowi publicyści jakoś boją się pamiętać.

Mizeria propagandy brunatniejącego kraju

Choć do ostatnich chwil przed ogłoszeniem oficjalnych wyników wyborów w Austrii straszono nas widmem brunatniejącego kraju i nieuchronnego pochodu potomków Mozarta i Straussa w kierunku „faszyzmu”, to jednak każdy przeciętnie zorientowany czytelnik nie mógł w kanonadzie epitetów kierowanych w stronę Norberta Hofera, odnaleźć czegokolwiek poza starą, leninowską szkołą propagandy.

Wedle lewicowych mediów, Hofer to niebezpieczny ekstremista – ale jego rzekomo najbardziej „radykalne” wypowiedzi z kampanii wyborczej sprowadzały się do opinii, iż błędem było nieuznanie Krymu za rosyjski oraz do postulatów ograniczenia nielegalnej imigracji i powstrzymania islamizacji Austrii. Zdaniem czołowych nadwiślańskich propagandystów, wszystko jednak dobrze się skończyło, wygrał bowiem „człowiek Europy”, „człowiek umiaru”…

Jednak niedoszłe zwycięstwo Norberta Hofera nie zachwiałoby fundamentami wiedeńskiej polityki. Owszem, w kontekście planowanych na rok 2017 wyborów do Rady Narodowej, wolnościowy konserwatysta na urzędzie Prezydenta Austrii znalazłby się w sytuacji Andrzeja Dudy, który między majem a październikiem 2015 roku wzmocnił jedynie polityczne impulsy, poszerzające i mobilizujące elektorat Prawa i Sprawiedliwości. Przez sześć lat miałby także możliwość budowania wokół siebie kapitału politycznego. Ale w pojedynkę nie odwróciłby fundamentów austriackiej polityki.

Eurosceptycyzm wbrew własnemu rządowi?

„Gdy wygram, obecny rząd nie będzie miał ze mną łatwo, a jeśli nie spełni moich oczekiwań, mogę rozwiązać parlament i rozpisać nowe wybory” – deklarował Hofer po pierwszej turze wyborów. Słowa te brzmiały odważnie, ale w realiach austriackiej polityki nie stanowiły niczego więcej poza prężeniem muskuł. Dlaczego? Dlatego, że odpowiednio umotywowaną decyzję Prezydenta Federalnego o rozwiązaniu parlamentu musiałby dodatkowo podpisać austriacki kanclerz. W przeciwnym wypadku nie miałaby mocy prawnej.

Czy więc zmiana na fotelu prezydenta tego 9-milionowego państwa dałaby polskiemu rządowi kolejnego, realnego sojusznika? Patrząc nieco szerzej na pozycję ustrojową i kompetencje Prezydenta Federacji Austriackiej, można powątpiewać w perspektywę dołączenia Wiednia do eurosceptycznego sojuszu Polski, Czech, Słowacji, Węgier i Wielkiej Brytanii, bez względu na to, czy prezydentem będzie van der Bellen czy Hofer.

Prezydent został wszak umocowany w austriackim reżimie politycznym jako drugi obok rządu podmiot władzy wykonawczej. To właśnie Radzie Ministrów, wyłanianej w oparciu o zaufanie większości parlamentarnej, powierzono prowadzenie bieżącej wewnętrznej i zewnętrznej polityki państwa. Prezydent natomiast został zaprojektowany głównie z myślą o pełnieniu funkcji protokolarnego reprezentanta państwa i notariusza poczynań rządu. Tę pozycję można porównać do Prezydenta Rzeczypospolitej w Konstytucji Marcowej z 1921 roku, której przepisy składały się głównie z katalogu obostrzeń i kar przewidzianych dla głowy państwa w określonych przypadkach. Co ciekawe, obecna austriacka konstytucja sięga swymi korzeniami właśnie do kresu międzywojennego, kiedy to pożegnano się z monarchiami w tej części Europy, a próby jej restauracji w przypadku sąsiednich Węgier kończyły się wygnaniem Karola IV na drugi koniec Europy.

Kompetencje, prerogatywy, ograniczenia

Co zatem wobec przewagi rządu pozostaje w prezydenckim arsenale kompetencji? Otóż jedynie prawo reprezentacji państwa na zewnątrz i podpisywania traktatów międzynarodowych nie związanych z krajowym ustawodawstwem – na tym polu prezydent może próbować realizacji własnych koncepcji. Jednakże tym, co ogranicza swobodę jego działania jest instytucja kontrasygnaty. Poprzez dodatkowy, obligatoryjny podpis kanclerza lub właściwego ministra realizowana jest kontrola prezydenckich poczynań. Do wywołania kryzysu politycznego wystarczy deklaracja ze strony członka rządu (jeszcze przed zawarciem umowy) że nie podpisze przedłożonego dokumentu. Trudno przesądzać o skuteczności każdego takiego zabiegu, ale pewnym jest, że głowa państwa nie może dopuścić do utraty powagi swojego urzędu w oczach zagranicznych polityków. Siła prezydentury kryje się więc w tych aspektach, które nie wiążą się bezpośrednio z wydawaniem aktów normatywnych – może brać udział w szczytach Unii Europejskiej i negocjacjach politycznych dotyczących obsady unijnych stanowisk.

Prezydent Austrii samodzielnie wydaje akty dotyczące: dymisji rządu i pojedynczych ministrów, zwoływania nadzwyczajnych sesji Rady Narodowej, egzekucji wyroków Trybunału Konstytucyjnego. Należy jednak pamiętać, że prezydent w działaniach tych nie może podjąć inicjatywy, lecz związany jest określoną sytuacją polityczną. Przykładowo, aby zdymisjonować rząd, musi wpierw doprowadzić do wyrażenia przez izbę parlamentu wotum nieufności. Aby zdymisjonować ministra, musi wpierw otrzymać wniosek od kanclerza.

Kandydatura Norberta Hofera niczego nie gwarantowała w zakresie zmiany stanowiska Austrii w kluczowych problemach trawiących Europę, takich jak inwazja nielegalnych imigrantów, permanentny już kryzys strefy euro, zawarcie Transatlantyckiego Partnerstwa w dziedzinie Handlu i Inwestycji (TTIP), czy też postępująca w cieniu tych zjawisk ekspansja biurokratyczna kontrolowanych przez Francję i Niemcy instytucji unijnych. Kohabitacyjna prezydentura w Austrii jest zbyt słabym orężem do prowadzenia realnej polityki. Z pewnością wie o tym także Alexander van der Bellen, który jako prezydent będzie dążył do utrzymania status quo w sprawach wewnętrznych oraz do wspierania austriackiego rządu w zaspokajaniu roszczeń wysuwanych przez unijnych dygnitarzy.

A więc tym, co może pchnąć Austrię na eurosceptyczną i wolnościową stronę mocy, będą dopiero najbliższe wybory parlamentarne. W przyszłym roku trzeba będzie jeszcze dokładniej sprawdzać, kto policzy tamtejsze głosy.

Benedykt Witkowski

Read more: http://www.pch24.pl/kto-liczyl-glosy-w-austrii-i-co-by-bylo-gdyby-,43517,i.html#ixzz49i25JJIz