Sursum corda

Poniżej zamieszczamy tekst naszego przyjaciela Maurycego Frąckowiaka. Tekst lekki i przyjemny, dla zainteresowanych pomorską przyrodą i lataniem. W sam raz na zbliżającą się majówkę 🙂
 
 
Pamiętam, że już jako dziecko wykazywałem skłonności do latania. Mama często mówiła do mnie: – Synku, ty się nie uczysz, tylko wiecznie latasz i latasz z tymi swoimi koleżkami!
 
Przed kilkoma laty postanowiłem wzbić się w powietrze. Przypadek zrządził, iż wczesnym latem podróżowałem samochodem po półwyspie helskim. Tuż przed miejscowością Jastarnia, z prawej strony drogi ujrzałem skoszoną łąkę, a na niej dwa małe samoloty. Zaintrygowany zjechałem z drogi i zatrzymałem się na parkingu przed niewielkim murowanym barakiem. Wysiadłem z samochodu i zobaczyłem, że w baraku jest okienko, nad którym widnieje napis KASA. Podszedłem do owej kasy i dowiedziałem się, że za niewielkie pieniądze mogę sobie „pofruwać” nad półwyspem przez całe 15 minut. Podjąłem heroiczną decyzję, zabrałem z auta aparat fotograficzny oraz kamerę video i powędrowałem w kierunku samolotów. Jeden z samolotów był ładny i pomalowany na biało, drugi zaś nieładny w kolorze żółtym. Rzecz jasna pomaszerowałem do ładniejszego, ale zatrzymał mnie głos wołający, że mam wsiadać do samolotu żółtego. Podszedłem do owego wehikułu, zajrzałem do jego kabiny i zdziwiłem się serdecznie. Jej wnętrze i wyposażenie przypominało mi snopowiązałkę, jaką jeździłem w dzieciństwie po polach wujostwa Sobieckich. Pilot widząc, że się zastanawiam czy wsiąść powiedział, że mogę to zrobić bez obaw, że to dobry samolot, chociaż nieco prymitywny. Gdy uspokojony usiadłem w fotelu obok niego oznajmił, że ów pokraczny statek powietrzny to produkt rodzimego przemysłu lotniczego o poetyckiej nazwie „Gawron”. Po chwili pilot uruchomił silnik, zwiększył jego obroty i samolot zaczął nabierać rozpędu. Ruszyliśmy z kopyta. Przed nami wyrosła ściana lasu, lecz tuż przed nią pilot ściągnął na siebie drążek i wystrzeliliśmy w niebo. Samolot dygotał, więc wystraszony spojrzałem na boki. Ujrzałem jak oba skrzydła samolotu pracują w górę i w dół niczym skrzydła ptaka. Pojazd trząsł się jakby jechał po bruku. Pilot przekrzykując warkot silnika powiedział, że miotają nami turbulencje, które tu występują do wysokości 200 metrów. I rzeczywiście, gdy nabraliśmy wysokości lot uspokoił się. Poprosiłem pilota, aby skierował samolot w kierunku cyplu, gdyż miałem śmiały plan. Otóż tuż za Jastarnią znajduje się jedna z rezydencji Prezydenta RP. Pomyślałem, że być może uda mi się z niebios zrobić fotografię gołego prezydenta, albo nawet pary prezydenckiej in flagranti. 
 
Niestety pilot oznajmił, że ma zakaz latania nad ośrodkiem w czasie gdy przebywa w nim głowa państwa. Zmartwiony zakazem oglądałem przez okna kabiny ładne widoki morza i lądu. W pewnej chwili ujrzałem fortyfikacje „Polskiej Linii Maginota”, przecinające półwysep w odległości około jednego kilometra w stronę Chałup. To był rzeczywiście niezwykły widok. 
 
W trakcie lotu zrobiłem sporo fotografii i wykonałem kilka ujęć kamerą. Lądowanie było równie przyjemne jak start, ale trwało znacznie krócej. Po wylądowaniu uznałem, że debiut w przestworzach wypadł całkiem nieźle i pomyślałem, że warto by ów trend utrzymać. 
 
Tak się złożyło, iż niebawem otrzymałem informację, że mogę wziąć udział w locie balonem. Mogłem polecieć gratis, pod warunkiem, że zachowam w tajemnicy komu ten lot zawdzięczam. Potrafię dochować tajemnicy, więc postanowiłem skorzystać z nadarzającej się okazji. W pewien mglisty poranek udałem się w podróż na ziemię kaszubską. Kierując się wskazaniami urządzenia do nawigacji, dotarłem do polany położonej w leśnych ostępach. Na owej polanie leżała powłoka balonu, napędzanego rozgrzanym powietrzem, a obok niej krzątała się obsługa i stała gromadka pasażerów. Dołączyłem do grupy i oglądałem przygotowania do lotu. Panowie z obsługi uruchomili duże wentylatory napędzane silnikami spalinowymi i rozpoczęli wdmuchiwanie zimnego powietrza do wnętrza balonu, przez duży otwór znajdujący się w jego dolnej części. Wdmuchiwane powietrze zaczęło podnosić powłokę balonu z ziemi. Gdy powłoka nieco się uniosła, wówczas rozpoczęto wdmuchiwanie gorącego powietrza za pomocą palników zasilanych gazem, z zespołu dużych butli gazowych. W trakcie napełniania powłoki, do jej dolnej, stale otwartej części, doczepiono linami duży kosz wiklinowy. Ów kosz miał aż pięć przedziałów. W środkowym znajdowały się cztery butle z gazem oraz miejsce dla pilota, a w każdym z czterech pozostałych były miejsca dla czterech pasażerów. Napęczniałem z dumy, gdy usłyszałem, że będę leciał największym balonem w Polsce! Tymczasem organizator lotu zaklinał deszcz, aby przestał padać i niebawem dopiął swego. Wówczas pilot poprosił o zajęcie miejsca w koszu. Wdrapałem się do kosza, jako  ostatni i zaraz rozległ się hałas uruchomionych palników. Obsługa naziemna jeszcze przez chwilę przytrzymywała balon linami przy ziemi, a gdy je puściła – balon majestatycznie uniósł się ponad wierzchołkami drzew. Poczułem przyjemny dreszcz emocji. Płynnie wznieśliśmy się na wysokość kilkuset metrów i balon niesiony prądem powietrza poszybował w dal. 
 
Podczas lotu pilot prawie nie odrywał rąk od dźwigni palników. Były one zamontowane nad jego głową, a wyżej ponad nimi znajdowały się palniki gazowe, z których strzelał co chwilę silny płomień ognia. Płomienie wpadały do wnętrza otwartej u dołu powłoki balonu i podgrzewały w niej powietrze, co unosiło balon. Pilot stał z dłońmi uniesionymi do góry i odrywał je od palników tylko wtedy, gdy pociągał za taśmy otwierające niewielkie otwory w bocznych ścianach górnej części powłoki. W ten sposób mógł w małym zakresie korygować kierunek lotu balonu. Lecieliśmy powoli i stosunkowo nisko. To pozwalało cieszyć wzrok pięknymi letnimi widokami matki natury. Z kosza balonu słychać było zdumiewającą kakafonię dźwięków i czuło niezwykłą mieszankę zapachów. Widziałem kilka stad saren i biegnącego zdezorientowanego lisa. Pod nami przepływały majestatycznie wioski i pojedyncze chłopskie zagrody. Ludzie na dźwięk szczekania psów wychodzili z domów, zadzierali głowy i pozdrawiali nas przyjaznym machaniem dłońmi. 
 
Wszystko co dobre szybko się kończy. Mój lot niebawem dobiegał końca. Pilot przez chwilę wypatrywał lądowiska i wybrał stosowny teren do lądowania. Balon zaczął opadać i ujrzałem szybko zbliżającą się ziemię. Pilot polecił skulić się, nam pasażerom, w koszu balonu. Pamiętam, że kosz uderzył czterokrotnie w ziemię i zatrzymał się. Nikt nie odniósł szwanku! Pilot nie pozwolił opuścić kosza aż do czasu opadnięcia powłoki. Gdy opadła, wysiedliśmy i wspólnymi siłami zwinęliśmy powłokę balonu. Nie mogłem uwierzyć, że ten wielki statek powietrzny dał się wcisnąć w pokrowiec o boku jednego metra.
 
Nie minęło wiele czasu, gdy otrzymałem ofertę lotu nad miastem Łeba. Lot zamierzał opłacić sponsor, dla którego miałem wykonać – z lotu ptaka – fotografie jego hacjendy. Lato miało się ku końcowi, gdy zdecydowałem się skorzystać z oferty. Przybyłem do Łeby i bez trudu odnalazłem ściernisko udające lotnisko. Tu czekał mój sponsor z wypchanym portfelem w spracowanej dłoni. Po chwili usłyszałem warkot silnika i tuż obok mnie zarył kółkiem w ziemię latawiec zwany motolotnią. 
 
Gdy ujrzałem z bliska ów pojazd latający poczułem, że opuszcza mnie odwaga. Malutka gondola z tworzywa sztucznego mieściła silnik oraz dwa niewielkie siedzenia dla pilota i pasażera. Pasażer siedział tuż za pilotem. Gondola miała bardzo małe podpórki dla stóp, ale nie było w niej uchwytów dla rąk. Nad gondolą wisiało niewielkie szmaciane skrzydło, napięte cienkimi stalowymi strunami. Dostrzegłem z przerażeniem, że rama gondoli mieszcząca silnik pilota i pasażera jest przymocowana do owego skrzydła tylko jedną śruba M10. Zwróciłem się do stojącego w pobliżu pilota i wyraziłem zdziwienie, że tak duży ciężar zwisa na jednej małej śrubie. Pilot wzruszył tylko ramionami i oznajmił, że istotnie śruba jest cienka, ale jest to śruba produkcji niemieckiej i kosztowała prawie 30 euro. To był zaiste mocny argument!
 
Oględziny motolotni nie przydały mi odwagi, lecz na widok ironicznych spojrzeń sponsora przemogłem strach i postanowiłem wzlecieć w przestworza. Pomocnik pilota umieścił mnie w gondoli i zapiął szelki. Na szyi dyndała mi kamera i aparat fotograficzny. Siedziałem zjeżony i szukałem bez skutku uchwytów dla dłoni. Nagle pilot zawołał „od śmigła”. Pomagier wrzasnął „jest od śmigła” i za moimi plecami zagdakał silnik. Pilot krzepko uchwycił dłońmi drążek poprzeczny skrzydła i zwiększał obroty silnika. Rozbieg przypominał galop kulawego muła. Gondola trzęsła się i podskakiwała na nierównościach, a silnik ryczał z wysiłku. Miałem wrażenie, że zaraz zaryjemy dziobem gondoli w ziemię, lecz tak się nie stało i pojazd wzbił się w powietrze. Lecieliśmy dużym łukiem w lewo i powoli nabieraliśmy wysokości. Wiatr wiał prosto w twarz i pojazdem mocno rzucało, więc pilot wykonywał raptowne ruchy skrzydłem dla utrzymania kursu. Poczułem jak wzbiera we mnie tsunami adrenaliny. Tymczasem motolotnia powoli wdrapała się na wysokość 600 metrów. Wylecieliśmy nad otwarte morze. Lot uspokoił się i mogłem z wysoka kontemplować okolicę. Dookoła roztaczały się malownicze widoki morskiej toni, pól, lasów, wydm i zabudowań wielkości dziecięcych klocków. Z tej wysokości ludzi na ziemi prawie nie było widać. Zrobiłem serię zdjęć i uruchomiłem kamerę. Filmowałem falochron i wejście do portu, a chwilę później piękne wydmy łebskie. 
 
Na wysokości wydmy „Łąckiej” pilot zawrócił. Podczas nawrotu zauważyłem, że mam szelkę na przedramieniu lewej ręki. Była to szelka  mocująca jedno z moich ramion do siedzenia w gondoli. Przez chwilę ujrzałem oczyma wyobraźni jak wypadam z motolotni i szybuję ku morskiej otchłani. Na szczęście byłem jeszcze przypięty w pasie i chyba nie mogłem z niej wypaść.
 
Tymczasem lot miał się ku końcowi. Zbliżaliśmy się do ścierniska i pilot zmniejszył obroty silnika. Lotnia ostro schodziła w stronę ziemi. Tuż przed przyziemieniem silnik jeszcze raz zaryczał i dotknęliśmy trzema kółkami ziemię. Jeszcze parę podskoków, trochę wstrząsów i wreszcie nastała cisza.
 
Podróżowałem wielkim i małym samolotem, śmigłowcem, balonem i motolotnią, więc miałem możliwość porównania wrażeń. Są one tak różne jak różne są statki powietrzne, którymi unosiłem się w przestworzach. Stwierdzam, że lot balonem to bodaj największa z podniebnych przyjemności! Lot jest spokojny i pozwala na kontemplowanie fascynujących widoków oraz delektowanie się, niespotykaną na ziemi, różnorodnością zapachów i dźwięków przyrody. 
 
Maurycy Frąckowiak
Kategorie Bez kategorii