Jedną z rzeczy, którą uważam za poniżej swojej godności, jest udawanie naiwnego. Przecież byłbym idiotą, gdybym nie rozumiał, że kiedy wrzucę na konto tłiterowe, obserwowane przez 200 tysięcy ludzi, dosadny komunikat: „Jarosława Kaczyńskiego totalnie pop*****liło”, to kierownictwo TVP Info, gdzie jestem jednym z prowadzących programu należącego do najbardziej popularnych na antenie (średnio 700-800 tysięcy widzów wg Nielsena, więc pewnie w istocie jeszcze więcej) nie będzie mogło, najdelikatniej mówiąc, przejść nad tym do porządku dziennego.
Byłbym też idiotą – i za idiotę, bądź pajaca uznam każdego, kto by tak robił – gdybym udawał, że nagle odkryłem, iż tzw. media publiczne (które osobiście zawsze zgodnie z prawdą nazywam państwowymi) nie są bezstronnym obserwatorem i arbitrem w politycznej walce, tylko jej narzędziem, jednym z najważniejszych. A niby gdzie na szerokim świecie jest inaczej? Na tym poziomie kapitału i zasięgu (co się jedno z drugim wiąże, bo zasięg medium zależy od tego, ile ma ono pieniędzy – wbrew kolejnemu błędnemu stereotypowi tak właśnie, a nie odwrotnie) nie ma już od dawna innych mediów niż „tożsamościowe”. No, gdzie niby jest ta mityczna bezstronność? W CNN? FOX TV? Może gdzieś we Francji, Niemczech? Może media Axela Springera nie są maszynami do, jak to ładnie nazwał towarzysz Lenin, „pierekowki” dusz? Może przynajmniej u siebie, w Niemczech? No, bez jaj.
W Ameryce nazwano dzisiejsze dziennikarstwo, dla odróżnienia od tego dawnego, „brand journalism”. Oczywiście, gdy je uprawiają nasi, to ten „brand” oznacza samo dobro, a gdy wrogowie, to jest po prostu propaganda, ale proszę, przynajmniej tutaj traktujmy się poważnie: dawne dziennikarstwo jest jeszcze możliwe w tygodniku, w necie, w miejscach stosunkowo niszowych. Ale nie tam, gdzie się wydaje miliony dolarów żeby zarządzać emocjami, a więc i decyzjami, setek milionów ludzi. Tam media zawsze są w ten czy inny sposób narzędziem w rękach elit, przenikających się z wszelkiego rodzaju władzą.
To, dlaczego wolne i bezstronne według dawnych wzorców media przestały być możliwe, to część tematu na większą dysertację dlaczego w ogóle demokracja liberalna stała się niemożliwa, i mniejsza na razie z tym (kto ciekawy, znajdzie odpowiedzi w mojej publicystyce). W każdym razie, od tej światowej tendencji polska różni się tylko jednym: że u nas te najbardziej wpływowe media nie stanowią od pewnego czasu jednej orkiestry, ale toczą ze sobą wojnę. A raczej – są wojskami w ogólnej wojnie, nie tylko politycznej, także cywilizacyjnej. Te koncesjonowane przez poprzedni, od kilku lat z trudem odsuwany od żłoba układ, przeciwko tym państwowym, które PiS zdołał układowi odebrać.
Pewnie, byłoby pięknie, gdyby TVP nie była anty-TVN-em. Rozsądek nakazywałby u zarania „dobrej zmiany” spozycjonować ją pośrodku, jako „obiektywną”, gdzieś w miejscu, gdzie obecnie jest „Polsat” (ci farciarze akurat nie muszą zachwalać żadnej z partii, a tylko 5G, ale, zwracam uwagę ¬– oglądalność na tym obiektywizmie cierpi. Postdemokratyczny ład medialny jest silnie zakorzeniony w emocjach politycznych plemion, które wytworzyło zakwestionowanie tradycyjnych, narodowych wspólnot; te plemiona nie potrzebują żadnych „bezstronnych” czy „obiektywnych” dziennikarzy, potrzebują obsługiwania ich emocji i wymuszają to na „swoich” mediach. Coś by o tym mógł powiedzieć założyciel „wolnego” radia „Nowy Świat”.) A na anty-TVN powinno się wykreować dofinansowaną odpowiednio „Republikę”. Ale pamiętam, jak to wtedy wyglądało: od pierwszej chwili kolejne próby odwrócenia wyniku wyborów wściekłymi medialnymi atakami, a to na rzekome „kilometrówki Dudy”, a to „w obronie Trybunału Konstytucyjnego”. Trudno się dziwić, że PiS, skoro przejął władzę w państwie, chciał jak najszybciej wyrwać także państwowe media z rąk redaktora Kraśki i jemu podobnych.
Byłbym idiotą, gdybym przyjmując propozycję Marcina Wolskiego współprowadzenia „W tyle wizji” nie zdawał sobie sprawy z tej wojny i jej uwarunkowań. Tym bardziej, że to była i jest także moja wojna, którą prowadzę od pierwszych felietonów w „Najwyższym Czasie”. Wojna o Polskę wolną, suwerenną, a w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek – o obronienie Polski przed próbą rekolonizacji, tym razem przychodzącej ze strony szybko pogrążających się w bagnie ideologii neomarksistowskiej państw zachodnich. W tej wojnie było mi z PiS po drodze (w pewnym stopniu nadal jest) – a przy okazji mogłem robić fajny program, doceniony przez widzów. Bezstronny? Oczywiście, że nie. Czy „Polactwo” albo „Michnikowszczyzna” były bezstronne? A czy powinny? Jestem przecież pisarzem (gdybym działał w języku angielskim, pisano by o mnie „writer”, być może „press writer”, ale nie „journalist”), walczę swym pisarstwem o sprawy, które uważam za słuszne – a inne moje medialne aktywności są tylko tej walki przedłużeniem. Nigdy nie udawałem „bezstronnego”. Między Targowicą a opcją polską, choćby nawet reprezentowaną przez nieudacznych Barszczan czy dopuszczającą się różnych podłości Sanację, uczciwy Polak nie może być bezstronny. Moja rzetelność wyraża się amerykańską zasadą „stay on issue, not on person”. Nigdy nie uważałem Jarosława Kaczyńskiego, ani nikogo innego, za geniusza, którego trzeba bezmyślnie słuchać (nikogo, nawet Dmowskiego, gdyby żył, bym tak nie traktował). „Nie nawykłem chodzić po śladach, lecz sam zostawiam ślad”, jak to cokolwiek wzniośle ujął poeta. Ale uważałem Kaczyńskiego i jego PiS za zdecydowanie mniejsze zło od lokującej swą lojalność poza Polską PO, nie mówiąc już o lewicy. Nadal uważam, choć stało się ono zdecydowanie mniej mniejsze.
Tak czy owak – od momentu, kiedy „komendanta” totalnie pop*****liło nie bardzo sobie wyobrażam, że mógłbym sobie jajcować we „W tyle wizji” z drobniejszych spraw, a o tej zasadniczej nie wspominać. Nie bardzo też sobie wyobrażam, jak mógłbym o niej wspominać. Wcale nie ze względu na spodziewany gniew kierownictwa, tylko na niemożność wyjaśnienia sprawy w programie o takiej formule. 30 lat (!) pracy w mediach nauczyło mnie, że zupełnie inaczej mówi się do kilkunastu tysięcy ludzi, inaczej do kilkudziesięciu, a zupełnie inaczej do kilkuset tysięcy. W tym ostatnim wypadku przekaz musi być bardzo jednoznaczny i precyzyjny, bo inaczej wszystko ludzie poprzekręcają. Patrzcie sami, ile znaków muszę natłuc, by rzecz wyjaśnić tu, na fejsbuku – a jak ją ująć w kilku prostych zdaniach? Ale z kolei – świecić oczami za szaleństwo prezesa PiS? Decyzja o wycofaniu się z programu na jakiś czas, być może na zawsze, być może nie, wydała mi się najlepsza.
Oprócz już wspomnianej zasady, by zawsze popierać sprawy, a nie Komendantów czy Prezesów, mam jeszcze jedną, dotyczącą zawodowych kompromisów: nigdy nie mówię ani nie pisze niczego, czego szczerze nie uważam. Natomiast czasem, jeśli uznam, że warto, nie mówię wszystkiego, co wiem i co uważam. Oczywiście, że mówiąc do setek tysięcy telewidzów pewne sprawy omijałem – na przykład tonowałem krytykę PiS, choć niekiedy zasługiwał na najostrzejsze słowa. Dlaczego? Już wyjaśniłem: w imię mniejszego zła i świadomości (być może megalomańskiej, wasza ocena) wagi swych słów, rzucanych do tak licznego audytorium. Do dziś skóra mi cierpnie na myśl, że w chwili, gdy stoimy przed takimi wyzwaniami, w Belwederze mógłby zasiadać człowiek „totalnej opozycji”, rozpieprzający państwo wetowaniem wszystkiego i współpracujący z zewnętrznymi wrogami mojej Ojczyzny w staraniach o pozbawianie jej suwerenności i o jej kulturową oraz ekonomiczną kolonizację. Albo, że Sejm zamiast obecnej większości parlamentarnej mógłby mieć większość pomagdalenkową, albo w ogóle żadnej, i stanowić jeden wielki chaos.
Jarosław Kaczyński – mniejsza tutaj, z jakich powodów – uderzył nagle w żywotne polskie interesy, postanowił zaorać polskie rolnictwo i oddając „rząd dusz” skrajnej lewicy, otworzył niebezpieczny wyłom na froncie kulturowej walki o polski mental, w który to wyłom już neomarksiści włażą jak w masło, żądając więcej i więcej. I tu jest moje „non possumus”. Tu jest moment, kiedy muszę zacząć bić na alarm. Uwaga, towarzysze walki, w której też brałem udział, ale na swoich prawach, jako partyzant-ochotnik: dowódca prowadzi was (nas) do klęski! Zwariował i robi rzeczy niewybaczalne (konkrety w moich tekstach i wywiadach z ostatniego tygodnia). Trzeba szybko zmienić przywódcę, albo przynajmniej jakoś systemowo odebrać mu możliwość podejmowania całkowicie niekontrolowanych, jednoosobowych decyzji.
Uważam to za swój obowiązek (być może megalomańsko, wasza ocena), skoro Pan dał mi nader rzadkie szczęście zwane „niezależnością finansową”. Taki dar wiąże się ze zobowiązaniem. Mówię i piszę to, co na pewno wielu „pisowców” myśli po cichu, ale z różnych względów nie może sobie pozwolić, by powiedzieć to na głos. Niektórzy wolą ślepo brnąć za popełniającym głupstwa wodzem.
Niektórzy z tych niektórych na tyle chyba czują z tego powodu wyrzuty sumienia, że próbują je zagłuszyć atakami ad personam na tego, kto ośmiela się podnosić alarm. Na przykład insynuacjami, że „kupili mnie” hodowcy norek. Na litość, to jest nie tylko podłe (do podłości dawno się już w tym fachu przyzwyczaiłem) ale przede wszystkim tak głupie, że nie wiem, czy się śmiać, czy nakręcać zegarek. Szczególnie, gdy wyskakują z tymi insynuacjami ludzie doskonale wiedzący, ile zarabia się w mediach państwowych, a ile był mi w stanie płacić portal tej wielkości co wsensie.pl za programy współprowadzone z Rafałem Otoką-Frąckiewiczem, nawiasem mówiąc tylko do marca tego roku, kiedy to portal z nich zrezygnował. Naprawdę, macie mnie za idiotę, który lekką ręką odrzuca honoraria z TVP (jak najbardziej uzasadnione oglądalnością „W Tyle Wizji”, żeby nie było nieporozumień) w imię o rząd wielkości mniejszych honorariów małego portalu, które na dodatek i tak już dawno się skończyły?
Bardzo was proszę – szanujmy się nawzajem. Ja nie będę z siebie robił idioty, ale wy też przestańcie robić idiotów z siebie, z łaski swojej. Wystarczająco kompromitujecie się, usiłując rozpaczliwie zracjonalizować i obronić „piątkę przeciwko rolnictwu” Kaczyńskiego i sposób jej, z przeproszeniem, procedowania, które są nie do obrony.
Źródło: Internet – facebook, twitter