Krótka opowieść o Antychryście

Władimir Sołowiow

[Władimir Sołowiow był wielkim myślicielem i filozofem końca XIX wieku w Rosji. „Tri rozgowora” z lat 1899-1900 były zwieńczeniem jego poszukiwań duchowych, zakończonych chyba  konwersją na katolicyzm. A w Rozmowie trzeciej – mieści się prorocza perełka „Krótka opowieść o Antychryście”. Skrót. Według „Wyboru pism” wydanych przez „W drodze”, Poznań 1988]

             Europa w dwudziestym pierwszym wieku sta­nowi związek mniej lub więcej demokratycznych państw – ­europejskie stany zjednoczone. Rozwój kultury zewnętrznej, nieco zahamowany wskutek mongolskiego najazdu i walki wyzwoleńczej, nabrał znowu żywego tempa. Natomiast sprawy za­przątające wewnętrzną świadomość – problem życia i śmierci, ostatecznego losu świata i człowieka – dodatkowo powi­kłane w wyniku nowych badań i odkryć fizjologicznych i psy­chologicznych, pozostają nadal nie rozwiązane. Następuje tylko jeden doniosły fakt negatywny: ostateczny upadek teore­tycznego materializmu. Wyobrażenie o świecie jako systemie tańczących atomów i o życiu jako rezultacie mechanicznego nagromadzenia najdrobniejszych zmian substancji – takie wyobrażenie nie mogło już zadowolić ani jednego myślącego umysłu. Ludzkość na zawsze wyrosła z tych filozoficznych po­wijaków.

Z drugiej strony wszakże staje się jasne, że wyrosła ona również z dziecięcej zdolności do naiwnej, spontanicznej wiary. Takich pojęć, jak Bóg, który stworzył świat z nicze­go, itp., przestają uczyć już nawet w szkołach elementarnych. Wypracowany został pewien ogólny podwyższony poziom wy­obrażeń o tych sprawach, poniżej którego nie może zejść ża­den dogmatyzm. I kiedy ludzie myślący w swojej ogromnej większości pozostają zupełnie niewierzący, to nieliczni wie­rzący stają się wszyscy z konieczności również – myślący­mi, spełniając zalecenie apostoła: bądźcie dziećmi w sercu, ale nie w umyśle.

            Był w owym czasie pośród nielicznych wierzących spirytuali­stów pewien człowiek niezwykły – wielu nazywało go nad­człowiekiem – równie daleki od dziecięctwa umysłu, jak i serca. Dzięki swojej genialności już w wieku trzydziestu trzech lat zasłynął on szeroko jako wielki myśliciel, pisarz i działacz społeczny. Doświadczając w sobie samym ogromnej siły ducha, był niezmiennie przekonanym spirytualistą, a jasny umysł ukazywał mu zawsze prawdę, w którą należy wierzyć: dobro, Boga, Mesjasza. I wierzył w to, ale kochał tylko sie­bie samego. Wierzył w Boga, ale w głębi duszy mimo woli i instynktownie dawał pierwszeństwo przed Nim – sobie. Wierzył w Dobro, ale wszechwidzące Oko Wieczności wiedziało, że człowiek ten pokłoni się złej mocy, skoro go ona tylko spró­buje przekupić – nie ułudą uczuć i niskich namiętności, na­wet nie subtelną przynętą władzy, lecz jedynie poprzez bezgra­niczną miłość własną. Zresztą ta miłość własna nie była ani nieświadomym odruchem, ani szaleńczym uroszczeniem.

Poza wyjątkową genialnością, urodą i szlachetnością również naj­wyższe znamiona wstrzemięźliwości, bezinteresowności i czyn­nej filantropii dostatecznie usprawiedliwiały, jak się zdawało, ogromną miłość własną tego wielkiego spirytualisty, ascety i filantropa. I czy można go winić za to, że tak hojnie Bożymi darami uposażony, ujrzał w nich szczególne znaki wyjątkowej dla siebie przychylności z góry i widział w sobie kogoś dru­giego po Bogu, jedynego w swoim rodzaju syna Bożego? Jed­nym słowem, uznał siebie za tego, kim w rzeczywistości był Chrystus. Ale ta świadomość swojej najwyższej godności ufor­mowała się w nim nie jako jego moralny obowiązek wobec Boga i świata, lecz jako jego prawo i poczucie pierwszeństwa przed innymi, a głównie przed Chrystusem.

Początkowo nie czuł nawet do Jezusa wrogości. Uznawał Jego mesjańską rolę i godność, ale tak naprawdę to widział w Nim tylko swojego największego poprzednika – czyn moralny Chrystusa i Jego absolutna jedyność były dla tego zamroczonego miłością wła­sną umysłu niezrozumiałe. Rozumował on tak: „Chrystus przyszedł przede mną; ja jestem drugi; ale przecież to, co w porządku czasowym jest późniejsze, w istocie jest pierwsze. Przychodzę jako ostatni, u kresu dziejów, właśnie dlatego że jestem doskonałym, ostatecznym zbawicielem. Ów Chrystus jest moim zwiastunem. Jego misją było poprzedzenie i przygo­towanie mojego przyjścia”. I w tej myśli wielki człowiek dwu­dziestego pierwszego wieku odnosił do siebie to wszystko, co powiedziano w Ewangelii o drugim przyjściu, tłumacząc to przyjście nie jako powrót tegoż Chrystusa, lecz jako zastąpienie poprzedniego Chrystusa ostatecznym, to znaczy nim samym.

            W tym stadium „człowiek przyszłości” niewiele jeszcze przeja­wia cech charakterystycznych i oryginalnych. Przecież w po­dobny sposób patrzał na swój stosunek do Chrystusa na przy­kład Mahomet – mąż prawy, którego nie można obwiniać o jakąkolwiek złą intencję. Wynosząc siebie ponad Chrystusa, człowiek ów uzasadnia to jeszcze takim rozumowaniem: „Chrystus, głosząc i urzeczywist­niając w swoim życiu dobro moralne, naprawiał ludzkość, ja zaś jestem powołany do tego, aby być dobroczyńcą tej czę­ściowo naprawionej, częściowo nie naprawionej ludzkości. Ja dam wszystkim ludziom wszystko, co im potrzebne. Chrystus jako moralista dzielił ludzi na dobrych i złych, ja połączę ich za pomocą dóbr jednakowo potrzebnych dobrym i złym. Będę prawdziwym przedstawicielem tego Boga, który każe świecić swemu słońcu nad dobrymi i złymi, który spuszcza rosę na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Chrystus przyniósł miecz, ja przyniosę pokój. On groził ziemi strasznym sądem ostatecz­nym – ale przecież ostatecznym sędzią będę ja, a sąd mój bę­dzie nie sądem prawdy tylko, lecz sądem łaski. Będzie i pra­wda w moim sądzie, ale nic prawda odpłacająca, lecz prawda rozdzielająca. Wszystkich wyróżnię i każdemu dam według jego potrzeb”.

            I w takim oto nastroju ducha oczekuje on jakiegoś wyraź­nego Bożego wezwania do dzieła ponownego zbawienia ludz­kości, jakiegoś widomego i zadziwiającego świadectwa, że jest on starszym synem, umiłowanym pierworodnym Boga. Czeka i karmi swoją jaźń świadomością swych nadludzkich cnót i ta­lentów – przecież jak było powiedziane, jest to człowiek o nienagannej moralności i niezwykłym geniuszu.

            Wyczekuje dumny mąż sprawiedliwy najwyższej sankcji, aby rozpocząć zbawianie ludzkości – i nic może się doczekać. Mi­nęło mu już trzydzieści lat, przechodzą jeszcze trzy lata. I oto błyska w jego głowie i przenika go do szpiku kości gorącym dreszczem myśl: „A jeśli?… A nuż to nie ja, tylko ten… Gali­lejczyk… A nuż nie jest On mym zwiastunem, lecz prawdzi­wym, pierwszym i ostatnim? Ale przecież w takim razie powi­nien być żyw… Gdzież On jest? A jeśli przyjdzie do mnie… teraz, tutaj… Co Mu powiem? Przecież będę musiał oddać Mu pokłon jak ostatni głupi chrześcijanin, jak jakiś rosyjski mużyk mamrotać bez sensu: Panie Jezusie Chryste, zmiłuj się nade mną grzesznym, albo niczym polska baba paść krzyżem. Ja, świetlany geniusz, nadczłowiek. Nie, nigdy!” I w tym momen­cie w miejsce poprzedniego rozumnego, chłodnego szacunku dla Boga i Chrystusa rodzi się i rośnie w jego sercu najpierw jakaś zgroza, a potem kłująca i całe jego jestestwo ściskająca i dławiąca zazdrość oraz wściekła, pełna pasji nienawiść. „Ja, ja, a nie On! Nie ma Go wśród żywych, nie ma i nie bę­dzie. Nie zmartwychwstał, nie, nie, nie! Zgnił, zgnił w grobie, zgnił jak ostatnia…”

I z pianą na ustach, konwulsyjnymi sko­kami wybiega z domu, z ogrodu, i w głuchą, ciemną noc bieg­nie skalistą ścieżką… Pasja cichnie w nim i zastępuje ją głucha i ciężka jak te skały, mroczna jak ta noc rozpacz. Zatrzymuje się nad stromym urwiskiem i słyszy daleko w dole niewyraźny szum płynącego po kamieniach potoku. Nieznośny żal ściska jego serce. Nagle coś się w nim porusza. „Wezwać Go – za­pytać, co mam robić?” I wśród mroku ukazuje mu się pełen łagodnego smutku obraz. „On się nade mną lituje… Nie, nigdy! Nie zmartwychwstał, nie zmartwychwstał!” I rzuca się z urwiska. Ale coś sprężystego, jakby słup wodny, utrzymuje go w powietrzu, czuje wstrząs, jakby rażony prądem elektrycz­nym, i jakaś siła odrzuca go wstecz. Na moment traci świado­mość, a kiedy ją odzyskuje, klęczy w odległości kilku kroków od urwiska. Przed nim rysuje się jakaś promieniejąca fosfory­cznym zamglonym światłem postać, której dwoje oczu nieznoś­nym ostrym blaskiem przenika jego duszę…

            A on widzi tych dwoje przenikliwych oczu i słyszy ni to w sobie, ni to z zewnątrz jakiś dziwny głos – głuchy, wręcz zdławiony, a zarazem wyraźny, metaliczny i całkowicie bezdu­szny, jakby pochodził z fonografu. I głos ten mówi mu: „Synu mój umiłowany, w tobie całe moje upodobanie. Czemuś nie wybrał mnie? Dlaczego czciłeś tamtego, nędznego, i jego ojca? Jam bóg i ojciec twój. A tamten, ukrzyżowany nędzarz, jest obcy mnie i tobie. Nie mam innego syna prócz ciebie. Tyś jedyny, jednorodzony, równy mnie. Miłuję cię i niczego od ciebie nie żądam. I tak jesteś piękny, wielki, potężny. Czyń swoje dzieło w imię twoje, nie moje. Nie żywię ku tobie za­zdrości. Miłuję cię. Niczego od ciebie nie potrzebuję. Tamten, którego uważałeś za boga, żądał od swego syna posłuszeństwa, i to posłuszeństwa bez granic… aż do śmierci krzyżowej – a kiedy był on na krzyżu, nie przyszedł mu z pomocą. Ja niczego od ciebie nie żądam, a pomogę ci. Dla ciebie samego, dla twej własnej wolności i wyższości i gwoli mojej czystej, bezinteresownej ku tobie miłości – pomogę ci. Przyjmij du­cha mojego. Jak dawniej duch mój płodził cię w Pięknie, tak teraz płodzi cię w mocy”. Przy tych słowach tajemniczej po­staci usta nadczłowieka mimo woli rozchyliły się, dwoje prze­nikliwych oczu przybliżyło się tuż do jego twarzy i poczuł, jak ostry, lodowaty strumień wszedł weń i napełnił całe jego jeste­stwo. Jednocześnie poczuł w sobie niezwykłą moc, rześkość, lekkość i zapał. W tejże chwili jaśniejące oblicze i dwoje oczu nagle znikło, coś uniosło nadczłowieka ponad ziemię i zaraz opuściło go w jego ogrodzie, u drzwi domu.

            Następnego dnia nie tylko osoby odwiedzające wielkiego człowieka, ale nawet jego słudzy byli zdumieni jego osobli­wym, natchnionym jakimś wyglądem. Jeszcze bardziej by się wszakże zdumieli, gdyby mogli widzieć, z jaką nadnaturalną szybkością i łatwością pisał on, zamknąwszy się w swoim ga­binecie, swe znakomite dzieło pod tytułem „Otwarta droga do powszechnego pokoju i pomyślności”.

Poprzednie utwory i poczynania społeczne nadczłowieka znajdowały surowych krytyków, którzy zresztą byli w większo­ści ludźmi szczególnie religijnymi i dlatego pozbawionymi wszelkiego autorytetu – mówię przecież o czasie przyjścia Antychrysta – tak że niewielu tylko ich słuchało, kiedy wska­zywali oni we wszystkim, co pisał i mówił „człowiek przyszłości”, znamiona zupełnie wyjątkowej, stężonej ambicji i pychy przy braku prawdziwej prostoty, szczerości i ciepła uczuć.

            Ale swoim nowym dziełem zjednuje on sobie nawet niektó­rych spośród swoich dawnych krytyków i przeciwników. Utwór ten, napisany po wydarzeniu na urwisku, ujawnia w nim nie­spotykaną dotąd siłę geniuszu. Jest to coś wszechogarniającego i godzącego wszystkie sprzeczności. ?ączą się tu szlachetny szacunek dla dawnych tradycji i symbolów z szerokim i śmia­łym radykalizmem społeczno-politycznych postulatów i wska­zań, nieograniczona wolność myśli z najgłębszym zrozumie­niem dla wszelkiej mistyki, absolutny indywidualizm z gorącym oddaniem dobru wspólnemu, najwznioślejszy idealizm zasad przewodnich z pełną życiową konkretnością praktycznych roz­wiązań. Wszystko to zaś jest połączone i powiązane ze sobą w sposób tak genialnie mistrzowski, że każdy jednostronny myśliciel czy działacz łatwo widzi i przyjmuje całość pod swoim indywidualnym aktualnym kątem widzenia, nie poświę­cając niczego dla samej prawdy, nie wznosząc się dla niej ponad swoje ja, ani trochę nie rezygnując w istocie rzeczy ze swojej jednostronności, w niczym nie korygując błędności swoich poglądów i dążeń, niczym nie uzupełniając ich braków.

            To zadziwiające dzieło zostaje natychmiast przełożone na języ­ki wszystkich oświeconych i niektórych nieoświeconych naro­dów. Tysiące pism we wszystkich częściach świata przez cały rok pełne są reklam wydawniczych i zachwytów krytyki. Tanie edycje z portretami autora rozchodzą się w milionach egzem­plarzy i cały kulturalny świat – a w owym czasie znaczy to niemal tyle co cała kula ziemska – pełen jest sławy tego nie­zrównanego, wielkiego, jedynego! Nikt nie ma wobec tego dzie­ła zastrzeżeń, każdemu bowiem wydaje się ono objawieniem ca­łości prawdy. Wszystkiemu, co przeszłe, jest w nim oddana tak pełna sprawiedliwość, wszystko bieżące ocenione tak obiektyw­nie i wszechstronnie, a świetlana przyszłość tak sugestywnie i namacalnie zbliżona do teraźniejszości, że każdy mówi: „Oto jest to właśnie, co nam potrzebne; oto ideał, który nie jest utopią, oto zamysł, który nie jest chimerą”. I wspaniały pisarz nie tylko wszystkich fascynuje, ale jest każdemu przyjemny, tak że spełniają się słowa Chrystusa: „Ja przyszedłem w imie­niu Ojca mego, a nie przyjęliście mnie; przyjdzie kto inny w imieniu swoim i tego przyjmiecie”.. Przecież aby zo­stać przyjętym, trzeba być przyjemnym.

            Co prawda niektórzy pobożni ludzie, gorąco chwaląc tę książkę, próbują nieśmiało pytać, dlaczego nie ma w niej ani jednej wzmianki o Chrystusie, ale inni chrześcijanie od razu na to odpowiadają: ,,I chwała Bogu! Dość już w ubiegłych wie­kach rozmaici niepowołani, a żarliwi apologeci zbanalizowali wszystko, co święte, i teraz naprawdę religijny pisarz musi być bardzo ostrożny. Skoro treść dzieła jest przeniknięta prawdzi­wie chrześcijańskim duchem czynnej miłości i wszechogarniają­cej życzliwości, to czegóż jeszcze więcej chcecie?” I wszyscy się z tym zgadzają.

            Wkrótce po pojawieniu się „Otwartej drogi”, która uczyniła swego autora najbardziej popularnym ze wszyst­kich ludzi, jacy kiedykolwiek żyli na świecie, miało się odbyć w Berlinie międzynarodowe zgromadzenie założycielskie zwią­zku państw europejskich. Związek ten, ustanowiony po sze­regu zewnętrznych i domowych wojen, które były związane z wyzwoleniem od jarzma mongolskiego i poważnie zmieniły mapę Europy, narażony był na niebezpieczeństwo konfliktów – już nie między narodami, ale między politycznymi i społe­cznymi partiami. Koryfeusze wspólnej polityki europejskiej, należący do potężnego bractwa masońskiego, odczuwali brak wspólnej władzy wykonawczej. Osiągnięta z takim trudem jed­ność europejska mogła się lada chwila ponownie rozpaść. W radzie związkowej, czyli światowym zarządzie (Comité per­manent universel), nie było zgody, ponieważ nie wszystkie miejsca udało się obsadzić prawdziwymi, wtajemniczonymi w sprawę masonami. Niezależni członkowie zarządu zawierali między sobą odrębne porozumienia i cała sytuacja groziła nową wojną. Wówczas „wtajemniczeni” postanowili utworzył jednoosobową władzę wykonawczą z dostatecznym zakresem pełnomocnictw. Głównym kandydatem był tajny członek bra­ctwa – „człowiek przyszłości”. Był on jedyną osobą o wielkiej wszechświatowej sławie. Będąc z zawodu wyszkolonym artyle­rzystą, a z pozycji społecznej wielkim kapitalistą, miał wszę­dzie przyjacielskie powiązania z kręgami finansowymi i woj­skowymi.

            W innej, mniej oświeconej epoce przemawiałaby przeciwko niemu okoliczność, że pochodzenie jego okryte było głębokim mrokiem niejasności. Jego matka, kobieta raczej lżejszych obyczajów, była doskonale znana obu ziemskim pół­kulom, ale dość wiele różnych osób miało jednakowy powód uważać się za jego ojców. Okoliczności te naturalnie nie mogły mieć żadnego znaczenia dla wieku tak postępowego, że aż wy­padło mu być ostatnim. „Człowiek przyszłości” niemal jedno­myślnie został wybrany dożywotnim prezydentem europejskich stanów zjednoczonych. A kiedy pojawił się na trybunie w ca­łym blasku swojej nadludzkiej młodej urody i siły i w na­tchnionych pięknych słowach przedstawił swój uniwersalny program, zafascynowane i urzeczone zgromadzenie w porywie entuzjazmu bez głosowania postanowiło okazać mu najwyższą cześć, wybierając go imperatorem rzymskim.

            Kongres zakoń­czył się wśród powszechnego uniesienia, a wielki wybraniec wydał manifest zaczynający się od słów: „Narody świata! Po­kój mój daję wam!”, a kończący się tak: „Narody świata! Spełniły się obietnice! Wieczny powszechny pokój nastał. Wszelka próba jego zakłócenia spotka się natychmiast z bez­względnym i skutecznym przeciwdziałaniem. Odtąd bowiem jest na ziemi jedna centralna władza, silniejsza od wszystkich pozostałych władz, każdej z osobna i razem wziętych. Ta wszechpotężna, nad wszystkim górująca władza należy do mnie, pełnomocnego wybrańca Europy, imperatora wszystkich jej sił. Prawo międzynarodowe ma wreszcie brakującą mu dotychczas sankcję. I odtąd żadne państwo nie odważy się powie­dzieć: wojna, kiedy ja mówię: pokój. Narody świata – pokój wam!” Manifest ten miał pożądany skutek. Wszędzie poza Eu­ropą, szczególnie w Ameryce, powstały silne partie imperiali­styczne, które zmusiły swoje państwa, aby te na różnych wa­runkach przyłączyły się do europejskich stanów zjednoczonych pod zwierzchnią władzą rzymskiego imperatora. Pozostawały jeszcze niezawisłe plemiona i ich naczelnicy gdzieś tam w Azji i Afryce. Imperator na czele niewielkiej, ale doborowej armii, złożonej z rosyjskich, niemieckich, polskich, węgierskich i tu­reckich pułków, urządza wojenną przechadzkę od wschodniej Azji po Maroko i bez większego przelewu krwi podporządko­wuje sobie niesfornych. We wszystkich krajach tych dwóch części świata ustanawia swoich namiestników spośród wykształ­conych po europejsku i oddanych sobie tamtejszych wielmo­żów. We wszystkich krajach pogańskich zwyciężona i urze­czona ludność ogłasza go najwyższym bogiem.

            W ciągu jed­nego roku powstaje monarchia wszechświatowa we właściwym i ścisłym znaczeniu tego słowa. Korzenie wojny zostają ze szczętem wyrwane. Powszechna liga pokoju zbiera się po raz ostatni i ogłosiwszy entuzjastyczny panegiryk na cześć wiel­kiego anioła pokoju rozwiązuje się, uznając się za niepotrzeb­ną. W nowym roku swojego panowania rzymski i wszechświa­towy imperator wydaje nowy manifest: „Narody świata! Obie­całem wam pokój i dałem go wam. Ale nie ma uroku pokój bez dobrobytu. Komu w czas pokoju grozi nieszczęście nędzy, temu i pokój nie daje radości. Przyjdźcież do mnie teraz wszy­scy, którzy cierpicie głód i chłód, a ja was nasycę i ogrzeję”.

A potem ogłasza prostą i powszechną reformę społeczną, któ­rej projekt był już zarysowany w jego dziele i już tam zachwy­cił wszystkie szlachetne i trzeźwe umysły. Teraz dzięki sku­pieniu w swoich rękach światowych finansów i kolosalnych majątków rolnych może on zrealizować tę reformę zgodnie z życzeniem ubogich, a bez namacalnej krzywdy dla bogatych. Każdy zaczyna otrzymywać według swoich zdolności, a każda zdolność według swego trudu i zasług.

            Nowy władca ziemi był przede wszystkim litościwym filan­tropem – i nie tylko filantropem, lecz także filozofem. Sam będąc wegetarianinem, zakazał wiwisekcji, wprowadził surowy nadzór nad rzeźniami i popierał na wszelkie sposoby towarzystwa opieki nad zwierzętami. Ważniejsze od tych szcze­gółów było trwałe ustanowienie w całym świecie najbardziej podstawowej równości: była to równość powszechnej sy­tości. Dokonało się to w drugim roku jego panowania. Pro­blem socjalno-ekonomiczny został ostatecznie rozwiązany.

            Kiedy wszakże sytość jest pierwszym pragnieniem głodnych, to sytym chce się jeszcze czegoś innego. Nawet syte zwie­rzęta pragną zazwyczaj nie tylko spać, ale i bawić się. Tym bardziej społeczeństwo ludzkie, które zawsze post panem żą­dało circenses.

            Imperator-nadczłowiek rozumie, co potrzebne jest jego ma­som. W owym czasie przybywa do niego do Rzymu z Dale­kiego Wschodu wielki cudotwórca, spowity w gęsty obłok oso­bliwych zdarzeń i przedziwnych legend. Według pogłosek, sze­rzących się wśród neo-buddystów, jest on boskiej proweniencji: ma pochodzić od boga słońca Sun i jakiejś rzecznej nimfy.

            Cudotwórca ten, imieniem Apoloniusz, człowiek niewątpli­wie genialny, pół-Azjata i pół-Europejczyk, biskup katolicki in partibus infidelium, w zadziwiający sposób łączy w sobie zdolność operowania najnowszymi wnioskami i technicznymi zastosowaniami zachodniej nauki ze znajomością i umiejętno­ścią posługiwania się tym wszystkim, co jest rzeczywiście go­dne uwagi i znaczące w tradycyjnej mistyce Wschodu. Rezul­taty takiego połączenia są zdumiewające. Apolloniusz dochodzi między innymi do pół naukowej, pół-magicznej sztuki przycią­gania i kierowania według swojej woli elektryczności atmosfe­rycznej i wśród ludzi mówi się, że sprowadza on ogień z nieba.. Zresztą, podniecając fantazję tłumu rozmaitymi, przedziwnymi sztuczkami, nie nadużywa on do czasu swojej mocy dla jakichś szczególnych celów.

            Otóż człowiek ten przychodzi do wielkiego imperatora, składa mu pokłon jak prawdziwemu synowi Bożemu, oświad­cza, że w tajemnych księgach Wschodu znalazł wyraźne przepo­wiednie o nim, imperatorze, jako o ostatecznym zbawicielu i sędzim wszechświata, i oddaje mu na służbę siebie i całą swoją sztukę. Urzeczony nim imperator przyjmuje go jak dar z góry zesłany i ozdobiwszy wspaniałymi tytułami już się z nim nie rozłącza. I oto narody świata, obsypane przez swego władcę dobrodziejstwami, oprócz powszechnego pokoju, oprócz po­wszechnej sytości zyskują jeszcze możliwość ciągłego radowania się najrozmaitszymi i najbardziej nieoczekiwanymi cudami i znakami. Dobiegł końca trzeci rok panowania nadczłowieka.

            Po szczęśliwym rozwiązaniu problemu politycznego i społe­cznego pojawiła się kwestia religijna. Podniósł ją sam impera­tor – najpierw w odniesieniu do chrześcijaństwa. W owym czasie chrześcijaństwo znajdowało się w takiej oto sytuacji: Przy bardzo znacznym ilościowym spadku swego stanu po­siadania – na całej kuli ziemskiej pozostało nie więcej niż czterdzieści pięć milionów chrześcijan – podniosło się ono i wzmocniło moralnie, zyskując na jakości, to co traciło na ilości. Ludzi, nie związanych z chrześcijaństwem żadną więzią duchową, nie zaliczano już do chrześcijan. Poszczególne wyz­nania skurczyły się dość równomiernie, tak że zachował się między nimi w przybliżeniu poprzedni stosunek ilościowy. Co się zaś tyczy wzajemnych uczuć, to wprawdzie dawna wrogość nie ustąpiła miejsca całkowitemu pojednaniu, ale jednak zna­cznie się złagodziła, a sprzeczności utraciły swoją dawniejszą ostrość. Papiestwo już dawno było wygnane i Rzymu i po dłuższej tułaczce znalazło schronienie w Petersburgu – pod warunkiem, że będzie się powstrzymywać od propagandy tu­taj i wewnątrz kraju. W Rosji uległo ono znacznemu upro­szczeniu. Nie zmieniając w istotny sposób koniecznego składu swoich kolegiów i oficjów, musiało uduchowić charakter ich działalności, a także zredukować do minimum swój pompaty­czny rytuał i ceremoniał. Różne dziwne i gorszące zwyczaje, chociaż formalnie nie zniesione, same z siebie wyszły z uży­cia. We wszystkich innych krajach, zwłaszcza w Ameryce Północnej, hierarchia katolicka miała jeszcze wielu przedsta­wicieli o silnej woli, niezmożonej energii i niezależnej pozycji, którzy mocniej niż poprzednio zwarli szeregi Kościoła kato­lickiego i podtrzymywali jego międzynarodowe, kosmopolity­czne znaczenie.

            Co się tyczy protestantyzmu, na którego czele nadal stały Niemcy – zwłaszcza po ponownym zjedno­czeniu znacznej części Kościoła anglikańskiego z katolickim – to oczyścił się on ze swych skrajnych tendencji negatyw­nych, których stronnicy otwarcie przeszli w szeregi ludzi re­ligijnie indyferentnych i niewierzących. W Kościele ewange­lickim pozostali tylko szczerze wierzący. Na ich czele stały osoby, u których rozległa wiedza łączyła się z głęboką reli­gijnością i coraz usilniejszym dążeniem do tego, aby odrodzić w sobie obraz dawnego, autentycznego chrześcijaństwa.

Ro­syjskie prawosławie po zmianie oficjalnej sytuacji Cerkwi wskutek wydarzeń politycznych straciło wprawdzie wiele milio­nów swoich pozornych, nominalnych wyznawców, ale za to doznało radości zjednoczenia z najlepszą częścią starowierców, a nawet z licznymi sekciarzami o nastawieniu pozytywno reli­gijnym. Ta odnowiona Cerkiew, nie wzrastając liczebnie, po­częła rosnąć w siłę ducha, którą wykazała szczególnie w swojej wewnętrznej walce z rozplenionymi w narodzie i społeczeństwie skrajnymi sektami, nie pozbawionymi elementów demonicz­nych i satanicznych.

            W ciągu pierwszych dwóch lat nowego panowania wszyscy chrześcijanie, przestraszeni i zmęczeni ciągiem nie dawnych rewolucji i wojen, odnosili się do nowego władcy i jego pokojo­wych reform po części z życzliwym wyczekiwaniem, po części ze zdecydowaną sympatią, a nawet gorącym entuzjazmem. Ale w trzecim roku, z chwilą pojawienia się wielkiego maga, u wie­lu prawosławnych, katolików i ewangelików poczęło się rodzić poważne zaniepokojenie i niechęć. Poczęto uważniej czytać i żywo komentować teksty ewangeliczne i apostolskie mówiące o księciu tego świata i o Antychryście. Po pewnych oznakach imperator domyślił się nadciągającej burzy i postanowił co ry­chlej rzecz wyjaśnić. W początkach czwartego roku panowania wydaje manifest do wszystkich swoich wiernych chrześcijan bez różnicy wyznania, zapraszając ich, aby wybrali lub wy­znaczyli swoich pełnomocnych przedstawicieli na sobór po­wszechny, który odbędzie się pod jego przewodnictwem. Re­zydencja została w tym czasie przeniesiona z Rzymu do Je­rozolimy. Palestyna stanowiła wtedy autonomiczną prowincję, zasiedloną i zarządzaną głównie przez Żydów. Jerozolima była niezależna i stała się miastem imperialnym. Chrześcijańskie świątynie pozostały nietknięte, ale na całej rozległej terasie Haram asz-Szarif, od Birkat Isra’il i dzisiejszych koszar z jed­nej strony po meczet al-Aqsa i „stajnie Salomona” z drugiej, wzniesiono jedną ogromną budowlę, mieszczącą w sobie ­oprócz dwóch starych niewielkich meczetów – obszerną świą­tynię „imperialną” dla jedności wszystkich kultów oraz dwa wspaniałe pałace imperatorskie z bibliotekami, muzeami i od­dzielnymi pomieszczeniami do prób i ćwiczeń magicznych. W tej pół-świątyni, pół-rezydencji miał być czternastego września otwarty sobór powszechny. Ponieważ wyznanie ewangelickie nie ma we właściwym sensie tego słowa stanu ka­płańskiego, przeto katoliccy i prawosławni hierarchowie zgod­nie z życzeniem imperatora, aby nadać przedstawicielstwu wszystkich gałęzi chrześcijaństwa jakiś jednorodny charakter, postanowili dopuścić do udziału w soborze pewną liczbę swo­ich świeckich wiernych, znanych z pobożności i oddania spra­wie Kościoła. Skoro zaś dopuszczeni zostali świeccy, to nie można było wykluczyć niższego duchowieństwa – zakonnego i nie-zakonnego. Tym sposobem ogólna liczba uczestników so­boru przekraczała trzy tysiące osób, a około pół miliona chrze­ścijańskich pielgrzymów wypełniło Jerozolimę i całą Palestynę.

            Wśród ojców soborowych wyróżniało się szczególnie trzech. Po pierwsze, papież Piotr II, zgodnie z prawem stojący na czele katolickiej części członków soboru. Jego poprzednik umarł w drodze na sobór i zebrane w Damaszku konklawe jednogłośnie wybrało kardynała Szymona Barioniniego [Zitalianizowana forma imienia św. Piotra Apostoła – Szymon Bar Jona] który przyjął imię Piotr. Był to człowiek prostego pochodze­nia, z prowincji neapolitańskiej, a zasłynął jako kaznodzie­ja z karmelitańskiego zakonu, mający znaczne zasługi w walce z pewną rozpowszechnioną w Petersburgu i jego okolicach sektą sataniczną, która zwodziła nie tylko prawosławnych, ale i katolików. Mianowany arcybiskupem mohylewskim, a póź­niej także kardynałem, był on z góry przewidziany na stolec papieski. Był człowiekiem pięćdziesięcioletnim, średniego wzrostu i krzepkiej budowy, z przystojną twarzą, garbatym no­sem i gęstymi brwiami. Cechowały go gorące serce i energia, mówił z żarem, zamaszyście przy tym gestykulując, i bardziej słuchaczy porywał, niż przekonywał. Do władcy świata nowy papież żywił nieufność i niechęć, zwłaszcza od chwili, kiedy jego nieżyjący poprzednik, wyjeżdżając na sobór, uległ nalega­niom imperatora i mianował kardynałem kanclerza imperium i wielkiego światowego maga, egzotycznego biskupa Apoloniu­sza, którego Piotr uważał za wątpliwego katolika, a niewątpli­wego oszusta.

            Rzeczywistym, choć nieoficjalnym przywódcą prawosławnych był starzec Jan, bardzo znany wśród rosyj­skiego ludu. Chociaż oficjalnie uważany za biskupa „w sta­nie spoczynku„, nie mieszkał jednak w żadnym klasztorze, lecz stale wędrował w różnych kierunkach. Krążyły o nim roz­maite legendy. Niektórzy zapewniali, że jest to zmartwych­wstały Fiodor Kuźmicz, czyli imperator Aleksander I, uro­dzony przed około trzema wiekami … Inni posuwali się dalej i twierdzili, iż jest to prawdziwy starzec Jan, tzn. apostoł Jan Teolog, który nigdy nie umarł, a w ostatnich czasach pojawił się otwarcie. On sam nie mówił nic o swoim pochodzeniu ani o swojej młodości. Obecnie był to bardzo wiekowy, ale rześki staruszek z żółknącą, a nawet zieleniejącą bielą kędzio­rów i brody, wysokiego wzrostu i szczupłej postaci, ale z peł­nymi i lekko różowawymi policzkami, żywymi, błyszczącymi oczami i wzruszająco dobrym wyrazem twarzy i głosem; przy­odziany był zawsze w habit i płaszcz zakonny.     

            Na czele ewan­gelickich uczestników soboru stał najbardziej uczony niemiecki teolog, profesor Ernst Pauli – niewielkiego wzrostu chudy staruszek z ogromnym czołem, spiczastym nosem i gładko wygolonym podbródkiem. Jego oczy odznaczały się jakimś szczególnym, srogo-dobrodusznym spojrzeniem. Co chwilę za­cierał on ręce, kręcił głową, unosił groźnie brwi i wydymał wargi; błyskając przy tym oczami, ponuro wydawał z siebie urywane dźwięki: So! nun! ja! so also! Ubrany był uroczyście – w biały halsztuk i długi pastorski surdut z jakimiś znacz­kami orderowymi.

            Otwarcie soboru było imponujące. Dwie trzecie ogromnej świątyni poświęconej „jedności wszystkich kultów” były zapeł­nione ławami i innymi siedzeniami dla członków soboru, jedna trzecia była zajęta przez wysokie podium, gdzie oprócz tronu imperatora i drugiego – niżej, dla wielkiego maga, a zarazem kardynała i kanclerza imperium – znajdowały się z tyłu fo­tele dla ministrów, dworzan i sekretarzy dworu, a z boku dłu­gie rzędy krzeseł o nie znanym przeznaczeniu. Na chórze umieszczono orkiestry, a na sąsiadującym ze świątynią placu ustawiono dwa pułki gwardyjskie i baterię armat dla oddania salw honorowych.

Ojcowie soborowi odprawili już swoje nabo­żeństwa w różnych kościołach i otwarcie obrad miało mieć charakter całkowicie świecki. Kiedy wszedł imperator z wiel­kim magiem i orkiestra zagrała „marsza zjednoczonej ludzkoś­ci”, będącego międzynarodowym hymnem imperium, wszyscy uczestnicy soboru powstali z miejsc i machając kapeluszami, po trzykroć głośno zakrzyknęli: Vivat! Uraa! Hoch! Imperator, stojąc obok tronu, wyciągnął rękę gestem majestatycznej łas­kawości i przemówił głosem o dźwięcznym i przyjemnym brzmieniu: „Chrześcijanie wszystkich kierunków! Umiłowani moi poddani i bracia! Od początku mego panowania, któremu Najwyższy błogosławił takimi wspaniałymi, pięknymi sukcesa­mi, ani razu nie miałem powodu być z was niezadowolonym; zawsze spełnialiście swój obowiązek wobec wiary i sumienia. Ale to mi nie wystarcza. Moja szczera miłość do was, umiło­wani bracia, domaga się wzajemności. Pragnę, abyście nie z poczucia obowiązku, lecz powodowani serdeczną miłością uz­nali mnie za swojego prawdziwego wodza w każdym dziele po­dejmowanym dla dobra ludzkości. Ponadto oprócz tego, co czynię dla wszystkich, chciałbym okazać wam jakąś szczególną łaskę. Chrześcijanie, czym mógłbym was uszczęśliwić? Co dać wam nie jako moim poddanym, lecz jako współwyznawcom, braciom moim? Chrześcijanie! Powiedzcie mi, co jest dla was najdroższego w chrześcijaństwie, abym mógł ku temu skiero­wać swoje wysiłki„.

Przerwał i czekał. W świątyni dał się sły­szeć głuchy szmer. To uczestnicy soboru szeptali między sobą. Papież Piotr, gorączkowo gestykulując, tłumaczył coś swojemu otoczeniu. Profesor Pauli kręcił głową i z rozdrażnieniem cmo­kał wargami. Starzec Jan, pochyliwszy się nad wschodnim bis­kupem i kapucynem, po cichu ich o czymś przekonywał. Od­czekawszy kilka minut, imperator zwrócił się do soboru tym samym serdecznym tonem, w którym jednak dźwięczała ledwie uchwytna nutka ironii: „Najmilsi chrześcijanie – powiedział. – Rozumiem, jak trudna jest dla was jedna prosta odpo­wiedź. Pragnę i w tym wam pomóc. Na nieszczęście, od tak niepamiętnych czasów rozpadliście się na różne odłamy i frak­cje, że być może nie macie nawet jednego wspólnego przed­miotu pragnień. Ale skoro nie możecie pogodzić się między sobą, to mam nadzieję, że ja pogodzę wszystkie wasze stronni­ctwa, okazując im wszystkim jednakową miłość i jednakową gotowość ku temu, by zadośćuczynić autentycznemu prag­nieniu każdego z nich. Najmilsi chrześcijanie! Wiem, że dla wielu i nie najpośledniejszych spośród was najdroższy w chrze­ścijaństwie jest ten autorytet duchowy, jakiego udziela ono swoim prawowitym przedstawicielom – oczywiście nie dla ich własnej korzyści, lecz dla wspólnego dobra, ponieważ na autorytecie tym opiera się należyty porządek duchowy i ko­nieczna wszystkim dyscyplina moralna. Najmilsi bracia katoli­cy! O, jakże rozumiem wasze spojrzenie i jakże chciałbym oprzeć swoje imperium na autorytecie waszego duchowego przywódcy! Abyście nie myśleli, że to pochlebstwo i czcze sło­wa, uroczyście ogłaszam moją samowładną wolę: najwyższy bi­skup wszystkich katolików, papież rzymski, zostaje od tej chwili przywrócony na swój stolec w Rzymie ze wszystkimi prawami i przywilejami tej godności i urzędu, jakie kiedy­kolwiek były mu nadane przez naszych poprzedników, poczy­nając od cesarza Konstantyna Wielkiego. Od was zaś, bracia katolicy, chcę za to tylko szczerego, z serca płynącego uznania we mnie waszego jedynego obrońcy i orędownika. Kto z was w swoim sumieniu i odczuciu uznaje mnie za takiego, niechaj przyjdzie tu do mnie”. I wskazał puste miejsca na podium. Na te słowa prawie wszyscy książęta Kościoła katolickiego, kardy­nałowie i biskupi, większa część wiernych świeckich i ponad potowa zakonników z radosnymi okrzykami: Gratias agimus! Domine! salvum tac magnum imperatorem,wyszli na podium i złożywszy niski ukłon w stronę imperatora, zajęli wolne fote­le.

Lecz na dole, pośrodku świątyni, wyprostowany i nieru­chomy jak marmurowy posąg, siedział na swoim miejscu pa­pież Piotr II. Wszyscy, którzy go poprzednio otaczali, byli na podium. Ale pozostała na dole, przerzedzona gromadka mni­chów i ludzi świeckich przysunęła się ku niemu; tworząc ciasny pierścień, z którego dochodził powściągany szept: Non praeva­lebunt, non praevalebunt portae inferni .

            Spojrzawszy ze zdziwieniem na nieruchomego papieża, im­perator przemówił znowu – podniesionym głosem: „Najmil­si bracia! Wiem, że są wśród was również tacy, dla których w chrześcijaństwie najdroższa jest jego święta tradycja, stare symbole, dawne pieśni i modlitwy, ikony i rytuał służby Bożej. Bo i w rzeczy samej: cóż może być dla religijnej duszy droższe od tego? Wiedzcie zatem, umiłowani, że w dniu dzisiej­szym podpisałem statut i przeznaczyłem sowite środki dla po­wszechnego muzeum archeologii chrześcijańskiej w znakomitym mieście naszego imperium, Konstantynopolu, w celu zbierania, badania i przechowywania wszelkich zabytków przeszłości Koś­cioła, zwłaszcza wschodniego. Was zaś proszę, abyście jutro wy­brali spośród siebie komisję, która omówi ze mną kroki, jakie należy podjąć dla ewentualnego zbliżenia współczesnego spo­sobu życia, zwyczajów i obyczajów, do tradycji i przepisów świętego Kościoła prawosławnego. Bracia prawosławni! Komu miła jest ta moja wola, kto z głębi serca może nazwać mnie swoim prawdziwym władcą i panem, niechaj przyjdzie tutaj„.

I znaczna część hierarchów Wschodu i Północy, połowa byłych starowierców i przeszło połowa prawosławnych księży, mnichów i świeckich z radosnymi okrzykami wyszła na podium, spogląda­jąc zezem na katolików, którzy tam dumnie zasiedli. Ale starzec Jan nie ruszał się i głośno wzdychał. I kiedy tłum wokół niego mocno się przerzedził, powstał ze swojej ławy i przesiadł się bliżej papieża Piotra i jego gromadki. Za nim pospieszyła też reszta prawosławnych, którzy nie poszli na podium.

            I znowu przemówił imperator: „Wiadomo mi, najmilsi chrześcijanie, również o takich spośród was, którzy najbardziej cenią w chrześcijaństwie osobiste przekonanie o prawdzie i wolne badania nad Pismem. Jak ja na tę sprawę patrzę ­nad tym nie ma potrzeby się rozwodzić. Wiecie, być może, iż jeszcze we wczesnej młodości napisałem duże dzieło z zakresu krytyki biblijnej, które wznieciło w owym czasie pewną sensa­cję i dało początek mojej popularności. I oto w tych dniach – przypuszczalnie pamiętając o tym – uniwersytet w Tybin­dze zwraca się do mnie z prośbą, abym przyjął od niego tytuł doktora teologii honoris causa. Kazałem odpowiedzieć, że z zadowoleniem i wdzięcznością przyjmuję. A dzisiaj, jedno­cześnie z erekcją muzeum chrześcijańskiej archeologii, podpi­sałem akt założenia światowego instytutu dla wolnych badań nad Pismem Świętym we wszelkich możliwych aspektach i we wszystkich możliwych kierunkach oraz dla studiów z dziedziny wszystkich nauk pomocniczych – z rocznym budżetem w wy­sokości półtora miliona marek. Komu z was miła taka moja skłonność i kto może czystym sercem uznać mnie za swojego najwyższego wodza, proszę tutaj, do nowego doktora teolo­gii”. I piękne usta wielkiego człowieka nieznacznie skrzywił ja­kiś dziwny uśmiech.

            Przeszło połowa uczonych teologów ru­szyła ku podium, aczkolwiek z pewnym ociąganiem i waha­niem. Wszyscy oglądali się na profesora Pauli, który jakby wrośnięty w swoją ławę, spuścił nisko głowę, zgarbił się i sku­lił. Uczeni teolodzy, którzy wyszli na podium, byli wyraźnie zażenowani, a jeden z nich machnął nagle ręką i zeskoczywszy wprost na dół z ominięciem schodów, utykając, pobiegł ku profesorowi Pauli i pozostałej przy nim mniejszości.

Ten pod­niósł głowę, wstał z jakimś nieokreślonym ruchem, przeszedł wraz ze swymi współwyznawcami wzdłuż opustoszałych ław i przysiadł się bliżej do starca Jana i papieża Piotra.

            Znaczna większość soboru, w tym prawie wszyscy hierarcho­wie Wschodu i Zachodu, znajdowała się na podium. Na dole pozostały tylko trzy skupione razem grupki ludzi, zbite w krąg wokół starca Jana, papieża Piotra i profesora Pauli. Smutnym tonem zwrócił się do nich imperator: „Cóż jeszcze mogę dla was uczynić? Dziwni ludzie! Czego ode mnie chce­cie? Nie wiem. Powiedzcie mi więc sami – wy, chrześcijanie, porzuceni przez większość swoich braci i przywódców, potę­pieni w „odczuciu ludu: co jest dla was najdroższe w chrześci­jaństwie?”

W tym momencie podniósł się, niczym biała świe­ca, starzec Jan i odrzekł łagodnie: „Miłościwy panie! Najdroż­szy jest dla nas w chrześcijaństwie sam Chrystus – On sam i wszystko, co od Niego, wiemy bowiem, że w Nim zamiesz­kuje cieleśnie cała pełnia Bóstwa. Ale i od ciebie, panie, go­towi jesteśmy przyjąć wszelkie dobro, jeśli tylko w szczodrej twej dłoni rozpoznamy świętą dłoń Chrystusa. I na pytanie twoje, co możesz dla nas uczynić, taka jest oto nasza prosta odpowiedź: wyznaj tutaj, teraz, przed nami Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, który przyszedł w cielesnej postaci, zmartwych­wstał i ponownie przyjdzie – wyznaj Go, a my z miłością przyjmiemy cię jako prawdziwego zwiastuna Jego drugiego przyjścia w chwale”.

Umilkł i utkwił spojrzenie w obliczu im­peratora. Z tym działo się coś niedobrego. W jego duszy roz­pętała się taka sama piekielna burza jak tamta, którą przeżył w ową decydującą noc. Stracił zupełnie wewnętrzną równo­wagę i wszystkie swoje myśli skoncentrował na tym, aby nie utracić również zewnętrznego panowania nad sobą i nie zdra­dzić się przed czasem. Czynił nadludzkie wysiłki, by się nie rzucić z dzikim krzykiem na starca Jana i nie wpić się w niego zębami. Nagle usłyszał znany nieziemski głos: „Milcz i nic się nie bój”. Milczał. Tylko zmartwiała i pociemniała jego twarz cała się wykrzywiła, a z oczu tryskały iskry. Tymczasem pod­czas przemówienia starca Jana wielki mag, który siedział szczel­nie otulony w swoją ogromną trójbarwną opończę skrywającą kardynalską purpurę, jakby dokonywał pod nią jakichś manipu­lacji; jego oczy błyszczały skupieniem, a wargi poruszały się. Wtem przez otwarte okna świątyni dała się ujrzeć nadciągająca ogromna czarna chmura i zaraz wszystko pociemniało. Starzec Jan nie spuszczał zdumionych i przerażonych oczu z oblicza milczącego imperatora. Nagle cofnął się ze zgrozą, odwrócił do tyłu i krzyknął zdławionym głosem: „Dzieci, to Antychryst!” W tej chwili jednocześnie z ogłuszającym hukiem grzmotu w świątyni rozbłysła ogromna kulista błyskawica i okryła sobą starca. Na moment wszystko zamarło, a kiedy ogłuszeni chrześ­cijanie przyszli do siebie, starzec Jan leżał martwy.

          Imperator, blady, ale spokojny, zwrócił się do zgromadze­nia: „Widzieliście sąd Boży. Nie chciałem niczyjej śmierci, ale Ojciec mój niebieski mści się za swego umiłowanego syna. Sprawa załatwiona. Któż będzie stawał przeciw Najwyższemu? Sekretarze! zapiszcie: Sobór powszechny wszystkich chrześci­jan, po porażeniu ogniem z nieba obłąkanego przeciwnika Bos­kiego majestatu, jednogłośnie uznał wszechpotężnego impera­tora Rzymu i całego świata za swego najwyższego władcę i pa­na”.

Nagle w świątyni rozległo się jednogłośne i wyraźne słowo: Contradicitur. Papież Piotr II wstał i z twarzą oblaną szkarła­tem, cały trzęsąc się z gniewu, wzniósł swój pastorał – w stronę imperatora: „Naszym jedynym Panem jest Jezus Chrystus, Syn Boga żywego. A kim jesteś ty – słyszałeś. Precz od nas, Kai­nie bratobójco! Precz, naczynie diabelskie! Mocą Chrystusową ja, sługa sług Bożych, na zawsze wypędzam cię, nikczemnego psa, z zagrody Pańskiej i oddaję w ręce ojcu twemu, Szatano­wi! Anatema, anatema, anatema!” W czasie kiedy on mówił, wielki mag poruszał się niespokojnie pod swoją opończą; naraz głośniej od ostatniej anatemy zagrzmiał piorun i ostatni papież padł bez życia. „Tak oto z ręki ojca mego zginą wszyscy moi wrogowie” – powiedział imperator. Pereant, pereant! – za­krzyknęli drżący książęta Kościoła, on zaś odwrócił się i wspar­ty na ramieniu wielkiego maga, ruszył ku drzwiom za podium; za nim wyszedł cały tłum jego zwolenników.

            W świątyni pozostało dwoje zwłok i zbita gromada półży­wych ze zgrozy chrześcijan. Jedyną osobą, która zachowała zimną krew, był profesor Pauli. Ogólne przerażenie jakby obudziło w nim wszystkie siły ducha. Zmienił się też zewnę­trznie: przybrał wygląd majestatyczny i natchniony. Zdecy­dowanym krokiem wszedł na podium i usiadłszy na jednym z opuszczonych miejsc sekretarzy dworu, wziął arkusz papieru i zaczął coś na nim pisać. Kiedy skończył, wstał i donośnym głosem odczytał: „Ku chwale jedynego Zbawiciela naszego, Jezusa Chrystusa. Sobór powszechny Kościołów Bożych; ze­brany w Jerozolimie – wobec tego, że wielce błogosławiony brat nasz Jan, głowa chrześcijaństwa wschodniego, zdemasko­wał wielkiego zwodziciela i nieprzyjaciela Boga jako prawdzi­wego Antychrysta, którego zapowiedziało słowo Boże, a naj­świętobliwszy ojciec nasz Piotr, głowa chrześcijaństwa zachod­niego, zgodnie z duchem i literą prawa wykluczył go na zawsze, z Kościoła Bożego – u zwłok tych dwóch zabitych za prawdę świadków Chrystusa postanawia niniejszym: przerwać wszelkie obcowanie z wyklętym i jego obrzydliwą zgrają i odszedłszy na pustynię oczekiwać niechybnego przyjścia prawdziwego Pana naszego, Jezusa Chrystusa”. Obecnych ogarnął zapał i odez­wały się głośne okrzyki: Adveniat! Adveniat cito! Komm, Herr Jesu, Komm! Przyjdź, Panie Jezu!

            Profesor Pauli dopisał jeszcze parę słów i przeczytał: „Przy­jąwszy jednogłośnie ten pierwszy i ostatni akt ostatniego so­boru powszechnego, podpisujemy go swymi imionami”­ i zapraszająco skinął na zebranych. Wszyscy wchodzili spiesz­nie na podwyższenie i podpisywali się. Ostatni podpis, złożony dużym, gotyckim pismem, brzmiał: Duorum defunctorwn te­sfium locum fenens Ernst Pauli. „A teraz pójdźmy z naszą arką ostatniego Przymierza!” – powiedział profesor Pauli, wskazu­jąc na dwóch zmarłych. Ciała wzięto na nosze. Powoli, przy śpiewie łacińskich, niemieckich i cerkiewno-słowiańskich hym­nów chrześcijanie skierowali się ku wyjściu z Haram asz-Sza­rit. Tutaj zatrzymał ich wysłany przez imperatora sekretarz dworu w towarzystwie oficera z plutonem gwardii. Żołnierze stanęli u wejścia, a sekretarz dworu odczytał z podwyższenia: „Rozkaz Jego Boskiej Mości: dla pouczenia ludu chrześcijań­skiego i uchronienia go przed niegodziwymi ludźmi, siejącymi zamęt i zgorszenie, uznajemy za właściwe trupy dwóch bunto­wników, zabitych przez ogień niebieski, wystawić na widok pu­bliczny na ulicy Chrześcijan (Harit an-Nassara), u wejścia do głównej świątyni tej religii, zwanej kościołem Grobu Pań­skiego albo Zmartwychwstania, aby wszyscy mogli się przeko­nać o ich rzeczywistej śmierci. Trwającym zaś w uporze ich po­plecznikom, złośliwie odrzucającym wszystkie nasze dobro­dziejstwa i bezrozumnie zamykającym oczy na jawne znaki samego bóstwa, zostaje dzięki naszemu miłosierdziu i za sprawą naszego wstawiennictwa u ojca niebieskiego darowana kara śmierci, przez ogień z nieba, na jaką zasłużyli, i dana zu­pełna wolność, a jedynie zakazuje się im – dla ogólnego do­bra – zamieszkiwać w miastach i innych osiedlach, aby nie wprowadzali zamętu i pokus w serca niewinnych i prostodusz­nych ludzi swymi złośliwymi kłamstwami„. Kiedy skończył, ośmiu żołnierzy na znak oficera podeszło do noszy z ciałami.

            „Niech się spełni, co jest napisane!” – powiedział profesor Pauli i chrześcijanie trzymający nosze w milczeniu oddali je żołnierzom, którzy oddalili się przez północno-zachodnią bra­mę – Chrześcijanie zaś, wyszedłszy bramą północno- wschod­nią i mijając Górę Oliwną, śpiesznie udali się z miasta w kie­runku Jerycha drogą, z której uprzednio żandarmi i dwa kawa­leryjskie pułki usunęły tłumy ludu. Na pustynnych wzgórzach w okolicy Jerycha postanowiono przeczekać kilka dni. Następ­nego ranka przybyli z Jerozolimy znajomi chrześcijańscy piel­grzymi i opowiedzieli, co się działo na Syjonie.

            Otóż po dwor­skim obiedzie wszystkich członków soboru zaproszono do ogro­mnej sali tronowej (wokół przypuszczalnego miejsca Salomo­nowego tronu) i imperator, zwracając się do przedstawicieli hierarchii katolickiej, oznajmił im, że dobro Kościoła w sposób oczywisty wymaga od nich niezwłocznego wybrania godnego następcy apostoła Piotra, że z uwagi na okoliczności czasu wy­bór powinien się odbyć w sposób uproszczony, że obecność jego, imperatora, jako wodza i przedstawiciela całego świata chrześcijańskiego, z nawiązką wyrówna kanoniczne uchybienia i że on w imieniu wszystkich chrześcijan proponuje świętemu kolegium, wybranie jego umiłowanego przyjaciela i brata Apo­loniusza, aby ich ścisły związek umocnił i uczynił nierozerwalną jedność Kościoła i państwa dla dobra obojga.

            Święte kolegium udało się do osobnego pokoju celem odbycia konklawe i po półtorej godzinie powróciło stamtąd z nowym papieżem Apolo­niuszem. W czasie, kiedy odbywał się wybór, imperator dobrot­liwie, mądrze i elokwentnie przekonywał przedstawicieli ewan­gelickich i prawosławnych, że w obliczu nowej, wielkiej ery dziejów chrześcijaństwa trzeba skończyć z dawnymi sporami, ręcząc swoim słowem, że Apoloniusz potrafi raz na zawsze zlikwidować wszystkie znane w historii nadużycia władzy pa­pieskiej. Przekonani tym wywodem, przedstawiciele prawosła­wia i protestantyzmu sporządzili akt zjednoczenia Kościołów i kiedy Apoloniusz z kardynałami ukazał się w komnacie wśród radosnych okrzyków całego zgromadzenia, grecki archijerej i pastor ewangelicki wręczyli mu swój dokument. Accipio et ap­probo et laetificatur cor meum – powiedział Apoloniusz, pod­pisując go. „Jestem równie szczerym prawosławnym i szcze­rym ewangelikiem, jak jestem szczerym katolikiem” – dodał i przyjaźnie ucałował, Greka i Niemca. Następnie podszedł do imperatora, który go objął i długo trzymał w swoich objęciach.

            W tym czasie poczęły latać po pałacu i świątyni we wszyst­kich kierunkach jakieś świetlne punkty, które rosły i zamie­niały się w jaśniejące kształty dziwnych istot. Z góry posypały się niespotykane na ziemi kwiaty, napełniając powietrze nie­znanym zapachem. Gdzieś w górze rozległy się cudowne, wprost do duszy płynące i chwytające za serce dźwięki nie sły­szanych dotąd instrumentów, a anielskie głosy niewidzialnych śpiewaków sławiły nowych władców nieba i ziemi. W pewnej chwili rozległ się straszny podziemny harmider w północno-za­chodnim kącie środkowego pałacu pod qubbat al-arwah, tzn. kopułą dusz, gdzie wedle muzułmańskich podań znajdowało się wejście do piekła. Kiedy zebrani na skinienie imperatora ruszyli w tamtą stronę, wszyscy usłyszeli wyraźnie niezliczone głosy, ostre i przenikliwe – ni to dziecięce, ni diabelskie – wołające: „Przyszła pora, wypuśćcie nas, zbawcy, zbawcy!” Ale kiedy Apoloniusz, przypadłszy do skały, trzykroć zawołał coś na dół w nie znanym języku, głosy umilkły i podziemny zgiełk ustał. Tymczasem niezmierzony tłum otoczył ze wszyst­kich stron Haram asz-Szarif. Z nastaniem nocy imperator wy­szedł wraz z nowym papieżem na wschodni ganek, wzniecając „burzę uniesienia”. Kłaniał się uprzejmie na wszystkie strony, podczas gdy Apoloniusz brał nieprzerwanie z dużych koszów, przynoszonych mu przez kardynałów-diakonów, i rzucał w po­wietrze zapalające się od dotknięcia jego dłoni wspaniałe rzym­skie świece, race i ogniste fontanny – to fosforyzująco-perli­ste, to jasno-tęczowe – a wszystko to, dotykając ziemi, za­mieniało się w niezliczone różnobarwne kartki z całkowitym i absolutnym odpuszczeniem wszystkich grzechów dawnych, obecnych i przyszłych .. Owacje tłumu przeszły wszelkie grani­ce. Co prawda niektórzy twierdzili, jakoby widzieli na własne oczy, jak indulgencje te przemieniały się w obrzydliwe żaby i węże. Tym niemniej ogromna większość była rozentuzjazmo­wana, a ludowe uroczystości trwały jeszcze przez kilka dni, przy czym nowy papież-cudotwórca dokonywał rzeczy tak przedziwnych i nieprawdopodobnych, że opowiadanie o nich byłoby zupełnie niepotrzebne.

            W tym samym czasie u stóp pustynnych wzgórz Jerycha chrześcijanie oddawali się postowi i modlitwie. Wieczorem czwartego dnia, kiedy zapadł zmrok, profesor Pauli z dziewię­cioma towarzyszami na osłach i z wozem przedostali się ukrad­kiem do Jerozolimy, bocznymi uliczkami obok Haram asz­-Szarif wyjechali na Harit an-Nassara’i podeszli ku wejściu do kościoła Zmartwychwstania, gdzie na bruku leżały ciała pa­pieża Piotra i starca Jana. Na ulicy było w tym czasie pusto, całe miasto poszło do Haram asz-Szarif. Żołnierze trzymający straż spali głębokim snem. Przybysze stwierdzili, że ciała są nietknięte rozkładem, a nawet nie zesztywniały i nie stały się cięższe. Złożyli je na nosze i owinąwszy przyniesionymi ze sobą płaszczami, tą samą okrężną drogą wrócili do swoich. Ale ledwie opuścili nosze na ziemię, w zmarłych wstąpił duch ży­cia. Poruszyli się, próbując zrzucić z siebie okrywające ich pła­szcze.

            Wszyscy z radosnymi okrzykami jęli im pomagać i po chwili obaj stanęli na nogi, cali i zdrowi. I przemówił ożyły starzec Jan: „A więc, dziateczki, jednak nie rozstaliśmy się. A oto co wam teraz powiem: czas spełnić ostatnią modlitwę Chrystusa, w której prosił, aby uczniowie Jego byli jedno, jak On sam jest jedno z Ojcem. Zatem dla tej Chrystusowej jed­ności uczcijmy, dzieci, umiłowanego brata naszego Piotra. Nie­chaj na koniec pasie owce Chrystusowe. Pójdź, bracie!” I ob­jął Piotra. W tej chwili podszedł profesor Pauli: Tu es Petrus! – powiedział, zwracając się do papieża. – Jetzt ist es ja grundlich erwiesen und ausser jedem Zweifel gesetzt. I mocno uścisnął jego dłoń swoją prawicą, lewą zaś rękę podał starcowi Janowi ze słowami: So also, Väterchen, nun sind wir ja eins in Christo. Tak dokonało się zjednoczenie Kościołów wśród ciemnej nocy, na wysokim i ustronnym miejscu. Ale nocna cie­mność rozświetliła się nagle jasnym blaskiem i wielki znak ukazał się na niebie: Niewiasta obleczona w słońce, księżyc pod jej stopami, a na jej głowie wieniec z gwiazd dwunastu. Zjawisko trwało przez pewien czas nieruchomo, a potem z wol­na poczęło się przesuwać ku południowi.. Papież Piotr wzniósł swój pastorał i zawołał: „Oto nasz sztandar! Pójdźmy za nim”. I poszedł w kierunku zjawy, a za nim obaj starcy i cała gromada chrześcijan – ku Bożej górze Synaj… (Tutaj czytający przerwał…)

            …Kiedy duchowi przywódcy i przedstawiciele chrześcijaństwa odeszli na Pusty­nię Arabską, gdzie ze wszystkich stron schodziły się do nich tłumy wiernych wyznawców prawdy, nowy papież bez przesz­kód demoralizował swoimi cudami i dziwami wszystkich pozo­stałych, powierzchownych chrześcijan, którzy się na Antychry­ście nie poznali. Oznajmił on, że mocą swoich kluczy otwarł wrota między światem ziemskim a pozagrobowym – i rzeczy­wiście: obcowanie żywych z umarłymi oraz ludzi z demonami stało się czymś zwykłym i rozwinęły się nowe, niespotykane rodzaje mistycznej rozwiązłości i demonolatrii.

            Ale zaledwie imperator poczuł się mocnym na gruncie reli­gijnym i wskutek usilnych zachęt tajemniczego „ojcowskiego” głosu ogłosił siebie jedynym prawdziwym ucieleśnieniem naj­wyższego bóstwa wszechświata, przyszła na niego nowa bieda – ze strony, z której nikt się jej nie spodziewał: zbuntowali się Żydzi. Naród ów, którego liczebność doszła w owym czasie do trzydziestu milionów, miał pewien swój udział w przygoto­waniu i umocnieniu światowych sukcesów nadczłowieka. Kiedy ten przeniósł się do Jerozolimy, skrycie podsycając w środo­wisku żydowskim pogłoski o tym, że jego głównym zadaniem jest ustanowienie światowego panowania Izraela, Żydzi uznali go za Mesjasza i ich entuzjastyczne oddanie dla niego nie miało granic. I nagle powstali przeciw niemu, pałając gniewem i zemstą. Zwrot ten, niewątpliwie zapowiedziany już i w Piś­mie, i w Tradycji, został przedstawiony przez ojca Pansofija być może w sposób zbyt uproszczony i nadmiernie realistycz­ny. Rzecz w tym, iż Żydzi, uważający imperatora za pełnego, czystej krwi Izraelitę, odkryli przypadkiem, że nawet nie jest on obrzezany. Tego samego dnia cała Jerozolima, a następ­nego cała Palestyna stanęły w ogniu powstania. Bezgraniczne i gorące oddanie dla zbawcy Izraela, obiecanego Mesjasza, za­mieniło się w równie bezgraniczną i równie gorącą nienawiść do perfidnego oszusta, zuchwałego samozwańca. Wszyscy Ży­dzi powstali jak jeden mąż i nieprzyjaciele ich ujrzeli ze zdu­mieniem, że dusza Izraela w swojej głębi żyje nie wyracho­waniem i żądzą Mamony, lecz mocą serdecznego uczucia ­nadzieją i gniewem swojej odwiecznej mesjańskiej wiary. Im­perator, nie spodziewający się w tej chwili takiego wybuchu, stracił panowanie nad sobą i wydał dekret skazujący na śmierć wszystkich krnąbrnych Żydów i chrześcijan. Wiele tysięcy i dziesiątków tysięcy tych, którzy nie zdążyli się uzbroić, bezli­tośnie wymordowano. Wkrótce jednak milionowa armia Ży­dów zawładnęła Jerozolimą i osaczyła Antychrysta w Haram asz-Szarif. Miał on przy sobie tylko część gwardii, która nie mogła skutecznie stawić czoła masie nieprzyjaciela. Przy po­mocy czarodziejskiego kunsztu swojego papieża zdołał jednak przedostać się przez szeregi oblegających i wkrótce pojawił się znowu w Syrii z nieprzebranym wojskiem złożonym z różno­plemiennych pogan. Żydzi wyszli mu na spotkanie, mając nie­wielką szansę zwycięstwa. Ledwie jednak poczęły się do siebie zbliżać przednie straże obu armii, nastąpiło trzęsienie ziemi o niebywałej sile. Pod Morzem Martwym, wokół którego sta­nęły wojska imperium, otwarł się krater ogromnego wulkanu i ogniste strumienie, złączywszy się w jedno morze płomieni, pochłonęły i samego imperatora, i wszystkie jego niezliczone pułki, i nieodłącznie towarzyszącego mu papieża Apoloniusza, któremu na niewiele się zdała cała jego magia ..

            Tymczasem Żydzi uciekali do Jerozolimy, z lękiem i drżeniem prosząc o ratunek Boga Izraela. Kiedy święte miasto ukazało się już ich oczom, wielka błyskawica rozdarła niebo od wschodu do zachodu i ujrzeli Chrystusa, zstępującego ku nim w królewskiej szacie i z ranami od gwoździ na rozpostartych rękach … W tym samym czasie od Synaju zmierzał ku Syjonowi tłum chrześcijan, na którego czele szli Piotr, Jan i Paweł, a z różnych stron nad­chodziły jeszcze inne rozradowane tłumy: byli to wszyscy uś­mierceni przez Antychrysta Żydzi i chrześcijanie. Ożyli i zapa­nowali z Chrystusem na tysiąc lat ….

             Na tym ojciec Pansofij zamierzał skończyć swoją opowieść, która miała za temat nie powszechną katastrofę kosmosu, lecz tylko epilog naszego procesu historycznego, który zawiera w sobie pojawienie się, triumf i upadek Antychrysta.

POLITYK: I pan sądzi, że epilog ten jest tak bliski?

P. Z.: No, wiele będzie jeszcze na scenie gadaniny i krzątaniny…

Dodaj komentarz