Wyspa Kanibali. Skutki szalonego planu Stalina i jego ludzi – 30% albo L

Wyspa Nazino na rzece Ob. Niski bagnisty skrawek lądu na środku rzeki – przy zdarzających się w tej części Syberii powodziach często niemal cały pod wodą. Jakieś trzy kilometry długości, zaledwie 600 metrów szerokości. Przez kilkanaście tygodni był domem ponad sześciu tysięcy „osadników” – pozbawionych dachu nad głową, jedzenia, lekarstw i narzędzi, terroryzowanych przez bezwzględnych urków i sadystycznych strażników. Miejscowi do dziś mówią: Wyspa Śmierci. Jeszcze częściej: Wyspa Kanibali.

UWAGA! TO HISTORIA NA PEWNO NIE DLA DZIECI, ALE TEŻ NIE DLA WSZYSTKICH DOROSŁYCH. TYLKO DLA LUDZI O MOCNYCH NERWACH.

Był zimny majowy dzień – typowy tutaj o tej porze roku. Mieszkańcy wsi Nazino nagle zobaczyli na wyspie leżącej na środku rzeki tłum ludzi. Eleganckie marynarki i płaszczyki, „świąteczne” obuwie, choć już podniszczone. Wyglądało to dość surrealistycznie. Jakby nagle ktoś przeniósł w środek Syberii przechodniów z moskiewskiego Nowego Arbatu.

Plan Jagody i Bermana

Gienrich Jagoda od 1926 roku był zastępcą Wiaczesława Mienżyńskiego, szefa Zjednoczonego Państwowego Zarządu Politycznego. Czyli OGPU – pod taką nazwą funkcjonowała sowiecka bezpieka od roku 1921. Wcześniej była Czeka. Potem miało być NKWD.

Na początku lat 30. Jagoda stał się już faktycznie najważniejszym człowiekiem na Łubiance. To on był głównym architektem systemu łagrów – Gułagu. W 1932 r. naczelnikiem Gułagu został Matwiej Berman. I to właśnie Jagoda z Bermanem wymyślili kolejny eksperyment z dziedziny inżynierii społecznej: plan kolonizacji Syberii.

Co najmniej dwa miliony „specjalnych przesiedleńców” – z europejskiej części sowieckiego państwa – miały być wysłane w słabo zaludnione rejony po drugiej stronie Uralu. Mieli od podstaw zbudować „osiedla specjalne” (domy, drogi, infrastruktura) i zagospodarować miliony hektarów ziemi. Plan zakładał, że w ciągu dwóch lat te wspólnoty miały stać się samowystarczalne.

Pomysł Jagody i Bermana spodobał się Stalinowi – to miał być kolejny gigantyczny projekt w procesie budowy komunistycznego raju na ziemi. Formalnie przyjęło go Politbiuro WKP(b) pod postacią postanowienia „o organizacji nowych robotniczych osiedli na Syberii, w Kazachstanie i na Dalekim Wschodzie”. 11 marca 1933 r. plan przyjęła Rada Komisarzy Ludowych. Przy okazji jednak nieco urealniono zakres działań, zmniejszając liczbę „osadników” do jednego miliona.

Co i tak było dużo za dużo, z czego zdawały sobie partyjne władze na Zachodniej Syberii, ostrzegając, że nie będą w stanie zagospodarować tak wielkiej liczby przesiedleńców. Dlatego jeden z przywódców syberyjskich komunistów Robert Eiche postulował zmniejszyć limit do 300 tys.

Tyle że najpierw trzeba było w ogóle znaleźć tych „osadników”. Początkowo miano uderzyć w „kułaków”, ale też „miejskie elementy” na Ukrainie, Powołżu, Kaukazie Północnym i nad Morzem Czarnym. Tyle że głód już mocno zdziesiątkował te regiony, a i wcześniejsze wywózki chłopów na wschód mocno przetrzebiły populację tych regionów.

Wymyślono więc inny sposób. Co prawda, mieli to być ludzie zupełnie nie znający się na uprawie roli, ale któż by tam się przejmował takim szczegółem. Najważniejsze, żeby liczby się zgadzały. I chyba takie motto przyświecało organom bezpieczeństwa, które niemal natychmiast po akceptacji planu przez rząd, ruszyły do dzieła.

Pomóc miało przywrócenie systemu paszportów wewnętrznych – który w nieco innej formie działał do czasów rewolucji 1917 r., ale bolszewicy go znieśli. 27 grudnia 1932 r. Politbiuro zdecydowało o wydaniu paszportów wewnętrznych mieszkańcom dużych miast. Jednym z celów tzw. paszportyzacji było „oczyszczenie Moskwy, Leningradu i innych wielkich ośrodków miejskich ZSRR ze zbędnych elementów niezwiązanych z produkcją lub pracą administracyjną, a także kułaków, przestępców i innych elementów aspołecznych i społecznie niebezpiecznych”.

Plakat z 1932 roku wydany z okazji 15-lecia sowieckiej bezpieki Czeka-OGPU. Fot. Wikimedia

Ci ostatni po prostu nie dostali paszportów – wszak nie pasowali do sowieckiej struktury klasowej. I prawie od razu ruszyła wielka obława – milicja aresztowała każdego, kto nie miał przy sobie dokumentu. Ale nie tylko.

Znany jest przypadek niejakiej Gusiewej, starszej pani z miasta Murom. Jej mąż był starym bolszewikiem, głównym urzędnikiem dworca kolejowego w Muromie, na którym pracował już 23 lata. Pracował tam też jej syn. Gusiewa pojechała do Moskwy kupić garnitur mężowi. Została aresztowana przez patrol, mimo że miała wszelkie potrzebne dokumenty.

Władzy chodziło o to, by jak najszybciej skompletować transporty „specjalnych osadników” i wysłać je za Ural. Od razu pakowano ich – tak jak stali, bez możliwości zabrania z domu najpotrzebniejszych rzeczy – do wagonów bydlęcych i wieziono na wschód.

Zgodnie z planem Jagody i Bermana, deportowani mieli najpierw trafić do obozów tranzytowych w Tomsku, Omsku i Aczyńsku. Stamtąd, już mniejszymi partiami miano ich wysyłać już w konkretne miejsca, żeby budowali „specjalne osady”. Największy obóz miał być w Tomsku. Poczynając od kwietnia miał mieścić 15 000 ludzi. Tyle że niebawwem było ich już 25 000, a na miejscu obozu nie było nawet jednego baraku.

Większość aresztowanych deportowano w ciągu dwóch dni. Z Moskwy wywieziono między marcem a lipcem 1933 blisko 86 tys. ludzi. Z Leningradu – blisko 5 tys.

Jeden z „osadników”, student z Moskwy, opowiadał potem, jak trafił na zsyłkę: „W weekend pojechałem z wizytą do mojej ciotki. Poszedłem do jej mieszkania i zapukałem do drzwi, ale zanim zdążyła je otworzyć, zgarnęli mnie. Zostałem aresztowany, bo nie miałem przy sobie paszportu”.

Niejaki Władimir Nowożiłow też mieszkał w Moskwie. Kierowca z zawodu. Miał żonę i dziecko. Po pracy wybierał się z małżonką do kina. Kiedy ona się ubierała, on wyszedł z domu na chwilę zapalić papierosa. Wpadł na patrol. Został aresztowany.

Inny „osadnik” był górnikiem w Nowokuźniecku. Żonaty, dwójka dzieci. Raz pojechał do Nowosybirska i zatrzymał się na głównym bazarze miejskim. Miał pecha, bo OGPU otoczyło plac i aresztowało każdego, kto nie miał przy sobie dokumentów. Wszystkich, w tym kobiety i dzieci.

Jednym z najmłodszych „specjalnych osadników” była 12-letnia Rachametzjanowa. Tatarka, na dodatek nie znająca rosyjskiego. Jechały z matką przez Moskwę. Na dworcu matka poszła kupić chleb, dziewczynę zatrzymała milicja i od razu deportowała do Tomska.

Zresztą nawet w samym Tomsku nie można było czuć się bezpiecznie. Podczas jednej z obław milicja zgarnęła dwóch synów miejscowego prokuratora. Jak wielu innych, wyszli na miasto bez dokumentów, wszak byli u siebie. Zostali zesłani z innymi na Wyspę Kanibali. Prokurator szybko po nich przypłynął i zabrał do domu. Zdążył, byli jeszcze żywi.

Niech się sami pasą…

Szybko okazało się, że system jest… za sprawny. Dokładniej pierwsze ogniwo systemu. OGPU za szybko „pozyskiwało osadników”. Na Syberii lokalne władze nie były jeszcze gotowe na przyjęcie takich mas ludzi.

System „specjalnego osadnictwa” istniał, ale tylko na papierze. Planowano, że w 1933 roku na Syberię zostanie zesłanych około miliona ludzi. Jednak zaprotestowało miejscowe OGPU – liczbę zmniejszono więc trzykrotnie. Ale część eszelonów była już w drodze na wschód i północ, a w Tomsku kłębiły się tłumy z poprzednich transportów.

Pierwsi „osadnicy” dotarli do Tomska w kwietniu 1933. Plan miasta z tego właśnie roku. Fot. Wikimedia

Kiedy dotarło tutaj pierwsze 2,5 tys. ludzi – w kwietniu 1933 – zastała ich goła ziemia. Obozu jeszcze nie zbudowano. Tymczasem docierały kolejne transporty, robiło się tłoczno, ale wszyscy musieli tkwić w Tomsku, bo dalsza droga była na razie zamknięta: rzeki Ob i Tom był wciąż skute lodem. Rozmieszczono ich w okolicznych wsiach.

Szybko między przyjezdnymi a miejscowymi zaczęło dochodzić do sporów. Zesłańcy okradali lokalną ludność z jedzenia, którego i tak było niewiele. Lokalni aktywiści, komsomolcy i partyjni działacze organizowali więc „polowania” na zesłańców-rabusiów. W każdym „odstrzeliwano” 5-10 ludzi.

Główny transport z Moskwy wyjechał 30 kwietnia. Ten z Leningradu dzień wcześniej. Oba dotarły do Tomska 10 maja. „Specjalni osadnicy” już zdążyli odczuć na własnej skórze dobrodziejstwa zsyłki. W czasie podróży racja żywnościowa wynosiła 300 gram chleba na osobę. Na dodatek kryminaliści zabierali jedzenie i odzież pozostałym zesłańcom.

Już po dwóch dniach w Tomsku wybuchły zamieszki – zesłańcy nie mieli nawet dostępu do wody pitnej. Lokalne władze nie wiedziały co robić z ludźmi z miasta, jakże innymi od wcześniejszych zesłańców – twardych i nawykłych do ciężkiego życia chłopów, którzy na ogół mieli ze sobą podstawowe narzędzia, trochę ziarna. Tym razem przywieziono ludzi z miasta, często chorych czy wręcz inwalidów. Choć zdarzały się wśród nich nawet dzieci, to średnia wieku wynosiła aż ponad 50 lat.

Wezwane na pomoc oddziały zaprowadziły porządek. Ale dłużej nie można było trzymać tak wielkiej masy ludzi w jednym miejscu. Zesłańców zaczęto wysyłać partiami w dół rzeki. Niektórzy miejscowi komuniści sugerowali, że trzeba im dać choć jakieś narzędzia, więcej jedzenia, lekarstwa. Szef lokalnej komendantury, niejaki towarzysz Cypkow zbył to krótko: „Wysyłać… Niech się sami pasą”.

Kiedy zaś jeden z miejscowych urzędników zasugerował, że „osadnikom” trzeba dać cieplejszą odzież, od szefa miejscowego komitetu partii usłyszał: „Wy, towarzyszu Szpiek, nie rozumiecie polityki rządu. Naprawdę myślicie, że te elementy przysłano tutaj, żeby je reedukować? Widzicie sami, że przywożą nam ich i wysadzają na brzeg obdartych. Gdyby rząd chciał, to by ich odział i bez naszej pomocy”.

Największy transport wyruszył na północ 14 maja. Na czterech wielkich rzecznych barkach upakowano niczym śledzie w beczce blisko pięć tysięcy „specosadników”. Połowa z nich była deportowanym z Moskwy i Leningradu „pasożytniczym elementem”. Jedna trzecia to byli jednak skazani na zsyłkę za kryminalne przestępstwa.

Podczas tego etapu podróży dostawali już tylko 200 gram chleba na głowę dziennie. Choć zabrano 20 ton mąki, to nikt nie pomyślał, żeby wziąć cokolwiek, co by umożliwiło wypieczenie chleba. Nie było też żadnych naczyń.

Płynęli blisko 800 km w dół Obu, na północ. Do Wyspy Nazino dotarli 18 maja wieczorem. Podczas wysiadania doliczono się 4556 mężczyzn i 322 kobiet. Wyładowano też 27 trupów – umarli po drodze z zimna i głodu.

Trafili na bezludną wyspę. Bez ciepłej odzieży. Jak kogoś zabrano sprzed kina w Moskwie w pantoflach i garniturze, tak wyładowano na syberyjskiej wyspie. Nie mieli narzędzi, dachu nad głową, ani żywności. Tymczasem już pierwszego dnia spadł śnieg i chwycił mróz. W ciągu doby śmierć zabrała około 200 osób, tych najbardziej wycieńczonych dotychczasową podróżą. Tydzień później na wyspę dotarł kolejny transport – około 1200 ludzi.

Gienrich Jagoda był głównym architektem systemu łagrów – Gułagu. Zdjęcie z 1930 roku. Fot. Wikimedia

Między urkami a strażnikami

Blisko 6000 ludzi było pilnowanych przez zaledwie 60 uzbrojonych strażników. Nie trzeba było więcej – położona na środku Obu wyspa sama w sobie była więzieniem. Obozem dowodzili komendanci Szichiliew i Sulejmanow. Była jeszcze grupa medyków – nawet nie lekarzy, a tylko felczerów. Większość strażników była świeżo zwerbowana i bez doświadczenia.

Szybko okazało się, że władze obozu kompletnie nie radzą sobie z sytuacją. Zaczęło się już na samym początku – gdy postanowiono podzielić między „osadników” mąkę – na głowę wypadało jakieś 4 kg. Skończyło się totalnym chaosem, gdy tłum rzucił się zapasy. Strażnicy musieli strzelać do zdesperowanych ludzi. Mąkę zabrano więc na brzeg rzeki naprzeciwko wyspy. Następnego ranka znów próbowano przekazać mąkę ludziom, i znów wybuchły zamieszki.

W końcu wymyślono, że mąkę rozdzielą „brygadierzy”. Każdy z nich dostawał tyle mąki, żeby rozdzielić ją na 150 osób. Tyle że „brygadierami” byli na ogół urkowie (zawodowi przestępcy, recydywiści) – więc wielu zesłańców w ogóle nie dostało mąki. Ale ci, co ją dostali, nie za bardzo wiedzieli co z nią robić. Bo przecież nie było jak wypiec chleba czy placków.

Ludzie wsypywali mąkę do czapek i kapeluszy. Niektórzy mieszali ją z wodą z rzeki i połykali taką papkę (nie trzeba dodawać, że skończyło się epidemią dyzenterii). „Wielu ludzi jadło po prostu suchą mąkę. A jako że był to proszek, wielu udusiło się, wdychając ją” – relacjonował później w swoim raporcie lokalny działacz partyjny Wasilij Wieliczko.

Kolejny fragment jego relacji: „Ludzie zaczęli umierać. Płonęli żywcem, gdy zasypiali za blisko ognisk. Umierali z wyczerpania i zimna. (…) Natychmiast po śniegu i mrozie przyszły deszcze i zimne wiatry. A ludzie wciąż byli bez jedzenia. Co czwarty lub co piąty dzień na wyspę dostarczano trochę mąki i rozdzielano ją wśród osadników, po kilka deko na osobę”.

Komendanci i straż nie radzili sobie kompletnie z organizacją „osady”. Nadrabiali to brutalnością. Bicie pałkami i kolbami karabinów było na porządku dziennym. Podobnie jak egzekucje.

Raz jeden z „osadników” odebrał porcję mąki, ale stanął po raz drugi w kolejce. Zauważył to strażnik, niejaki Chodow. – Stań tam! – rozkazał zesłańcowi. Ten wyszedł z kolejki i stanął z boku. Chodow zabił go jednym strzałem. To była zresztą jedna z wielu jego ofiar. Nigdy za to nie odpowiedział – zdążył zwolnić się ze służby na własną prośbę. Potem trafił do psychuszki.

Sowiecki aparat terroru z premedytacją pomieszał urków z „politycznymi” zekami. Gangi urków zaprowadziły na wyspie swój porządek. Co zresztą odpowiadało strażnikom. Zaczęły się polowania – w pierwszej kolejności na zesłańców z pieniędzmi, złotymi zębami i koronkami.

Łup urkowie wymieniali u strażników: za złoto i ubrania dostawali chleb i machorkę. Po odpowiednim kursie: za nowy płaszcz można było kupić pół bułki lub paczkę machorki. Ta sama paczka machorki była w zasięgu również za 300 rubli, dwa złote zęby lub cztery złote koronki.

Na jednego strażnika przypadało około stu zesłańców. Ale jedyna droga ucieczki wiodła przez lodowaty nurt rzeki. Większość uciekinierów ginęła w odmętach Obu – tonęli lub byli zabijani przez strażników. Ci pływali łodziami wokół wyspy i urządzali sobie polowania na próbujących przepłynąć rzekę uciekinierów.

Ale i ci nieliczni więźniowie, którym udało się przedostać na brzeg, byli skazani na śmierć. Jak długo wychowany w wielkim mieście człowiek przetrwa w dzikiej tajdze? Nielicznym się udało tylko dlatego, że poszli do pobliskich wsi i nie trafili tam na donosiciela. Za wydanie uciekiniera można było wszakże dostać nagrodę: woreczek mąki za każdego złapanego „wroga ludu”.

Matwiej Berman był współtwórcą planu kolonizacji Syberii. Fot. Wikimedia

Najstraszniejszy dla zesłańca nie był jednak strażnik czy urka, ale głód. Zjadali więc korę, mech, zgniłe kawałki drewna. Wycie oszalałych z głodu ludzi docierało do wsi leżącej na pobliskim brzegu rzeki. Wyspa Śmierci – mówili miejscowi. Ale jeszcze częściej pojawiać zaczęła się nazwa Wyspa Kanibali.

Jak szaszłyk

Do pierwszych przypadków kanibalizmu doszło już kilka dni po wyładowaniu „osadników” na wyspie. 21 maja strażnicy doliczyli się 70 nowych zgonów. Felczerzy byli pewni: w pięciu przypadkach doszło do kanibalizmu. Pierwszymi, którzy postanowili spróbować ludzkiego mięsa, byli urkowie.

W muzeum Gułagu w Tomsku pozostały akta z przesłuchań kryminalistów z Wyspy Kanibali przez specjalną komisję. – Nie, to nieprawda – odparł jeden z urków, pytany, czy jadł „ludzkie mięso”. – Ja tylko jadłem wątroby i serca – zapewnił. Pytany o szczegóły, wyjaśnił: – To było bardzo proste. Jak szaszłyk. Robiliśmy szpikulce z gałązek wierzby, nabijaliśmy na nie kawałki mięsa i opiekaliśmy nad obozowym ogniskiem.

Zapewniał, że to, co robił, było tak naprawdę aktem łaski dla ofiary: – Wybierałem tych, co już ledwo żyli, ale jeszcze nie zmarli. Było oczywiste, że odejdą, za dzień czy dwa. Nawet nie protestowali. Dla nich to też było łatwiejsze. Odejść w ten sposób. Teraz. Szybko. Zamiast cierpieć kolejne dwa czy trzy dni.

Inni przesłuchiwani opisywali kobiety przywiązywane do drzew, którym mężczyźni żywcem odcinali piersi, łydki i inne miękkie części ciała. Nie było w czym gotować mięsa, więc je pieczono, lub nawet jedzono surowe.

Kilkadziesiąt lat później, pamiętająca tamte wydarzenia mieszkanka wsi Nazino, przypomniała taką historię: „Pewnego razu do naszego domu przywieźli kobietę z Wyspy Śmierci. Przewozili ją do innego obozu. Kobieta została zabrana do tylnego pomieszczenia na noc i zobaczyłam, że ma odcięte łydki. Zapytałam co się stało, a ona powiedziała: ‘Zrobili mi to na Wyspie Śmierci – odcięli i ugotowali je’. Całe mięso z jej łydek zniknęło. Dlatego marzły jej nogi i owijała je szmatami. Ale mogła chodzić. Wyglądała jak stara kobieta, choć naprawdę miała niewiele ponad 40 lat”.

Większość ofiar kanibalizmu nie miała jednak tyle szczęścia, by ujść z życiem. Najgorszy los czekał młode kobiety – ich mięso ludożercy z Wyspy Nazino uważali za smakołyk. Miejscowi przekazali z pokolenia na pokolenie taką historię: „Na wyspie był strażnik. Kostja Wienikow się nazywał. Młody chłopak. Zakochał się w dziewczynie, którą tam zesłano. Pilnował jej. I chronił ją. Raz musiał na jakiś czas się oddalić. Powiedział jednemu z towarzyszy, innemu strażnikowi: ‘Dbaj o nią’. Ale tam było tylu ludzi, że towarzysz niewiele mógł… Ludzie złapali dziewczynę, przywiązali do topoli, obcięli jej piersi, jej łydki, wszystko co mogli zjeść, wszystko, wszystko. Byli głodni, musieli jeść. Kiedy Kostja wrócił, ona wciąż żyła. Próbował ją ratować, ale straciła zbyt wiele krwi”.

– Uciekinierzy pytali nas: ‘Gdzie jest dworzec kolejowy?’ A my nigdy nie widzieliśmy kolei – mówili Ostiacy (Chantowie). Fot. Wikimedia

Felczerzy, którzy oglądali zwłoki, zapisywali, że miały one wycięte nie tylko miękkie kawałki mięsa, ale też wątroby, serca i płuca. W jednym przypadku także genitalia. Przesłuchiwani później świadkowie opowiadali, że gdy nie dało się wszystkiego zjeść od razu, robiono zapasy, zawijając kawały mięsa w szmaty.

W dokumentach przygotowanych potem dla władz partii przez speckomisję można przeczytać, że „wskazane w raporcie Wieliczki fakty na temat kanibalizmu także miały miejsce. W efekcie organy OGPU ustaliły, aresztowały i osądziły winnych ludożerstwa (11 osób).” Oczywiście komisja „ustaliła”, że jeśli dochodziło do kanibalizmu, to nie z powodu głodu. „Komisja uważa, że ludożerstwem zajmował się wyłącznie sadystyczny element”.

Koniec eksperymentu

Tymczasem w Moskwie Stalin postanowił wycofać się z planu Jagody i Bermana. „Osadę” na Wyspie Nazino należało więc zlikwidować. Ludzi zaczęto z niej wysyłać niedużymi grupami w różne miejsca w górę rzeki. Było pięć takich mniejszych „osad”, ta najdalej jakieś 200 km od ujścia rzeki Naziny do Obu.

Los tych zesłańców był niewiele lepszy niż tych, którzy wciąż mieszkali na wyspie. Na przykład do piątej „osady” popłynęła łódź z 78 ludźmi. Przeżyło 12. To były niemal bezludne tereny, gdzieniegdzie tylko trafiały się maleńkie wsi zamieszkałe przez Ostiaków – rdzenną ludność ugrofińską.

Jeden z miejscowych rozmawiał z działaczami Memoriału w 1989 r.: „Próbowali uciekać. Pytali nas: ‘Gdzie jest dworzec kolejowy?’. A my nigdy na oczy nie widzieliśmy kolei. Pytali: ‘Którędy do Moskwy? Do Leningradu?’. Pytali nieodpowiednich ludzi: nigdy nie słyszeliśmy o takich miejscach. Jesteśmy Ostiakami.”

Lokalne władze próbowały pozbyć się kłopotu na każdy możliwy sposób. Prowokowano ucieczki, żeby zabijać uciekinierów. Na przykład rozpuszczono plotki, że zaledwie 40 km od wyspy biegnie linia kolejowa. Albo w nocy, niedaleko od jednej z „osad”, grano na harmonii i udawano odgłosy wsi – zesłańcy ruszali w tym kierunku wchodząc wprost w mordercze trzęsawisko.

W lipcu 1933 roku własne dochodzenie w sprawie horroru na Wyspie Nazino rozpoczął Wasilij Wieliczko, instruktor Okręgowego Komitetu Partii w Narymie. Zebrał relacje działaczy i urzędników, którzy zetknęli się ze sprawą, jak też miejscowej ludności. W końcu wybrał się też na samą wyspę. Dotarł tam w sierpniu – ale nikogo już nie zastał. Jak napisał w relacji: „trawa na wyspie sięgała głowy. Ale miejscowi, którzy wybrali się tam zbierać jagody, szybko wrócili po znalezieniu w trawie zwłok i ziemianek pełnych szkieletów”.

„Osada” na Wyspie Kanibali została ostatecznie ewakuowana w lipcu 1933 roku. Z sowieckiego dokumentu, datowanego na 20 sierpnia 1933, wynika, że z łącznie wysadzonych na Wyspie Nazino 6700 zesłańców, przeżyło tylko 2200. A tylko 300 z nich było zdolnych do pracy.

Wieliczko zebrał wszystko, co udało mu się ustalić, w 11-stronicowym raporcie. Wysłał go w trzech egzemplarzach: do Józefa Stalina (Moskwa), do szefa partii w Nowosybirsku Roberta Eichego, do sekretarza rejonowego komitetu partii w Narymie. I na wszelki wypadek ukrył się w tajdze. Na pół roku.

Raport wywołał w Moskwie małą sensację. Natychmiast opieczętowano go jako „ściśle tajny” (treść udało się ujawnić dopiero w 1994 r.).

Po kilku miesiącach Stalin postanowił wycofać się z planu Jagody i Bermana. Na zdjęciu: XVII zjazd WKP(b) w 1934 roku. Fot. Wikimedia

Dlaczego towarzysz Wieliczko napisał raport? Nie dlatego, że wstrząsnął nim los tysięcy ludzi pożerających się nawzajem z głodu. Nie dlatego, że dostrzegł fiasko kolejnego pomysłu sowieckiej inżynierii społecznej. Dlatego, że doszło do „nadużyć”, tzn. wśród zesłanych znaleźli się członkowie partii i Komsomołu.

Wieliczko przytacza w raporcie długą listę osób, które w ogóle nie powinny trafić na Wyspę Kanibali. To komuniści, komsomolcy, wzorowi robotnicy. Milicja zgarniała ich, nawet jeśli mieli przy sobie dokumenty. Funkcjonariusze je niszczyli – bo musieli szybko wypełnić plan: dostarczyć odpowiednio wielu „zdeklasowanych” i „pasożytów”.

Grigorij Gorsztein i Arsentij Frołkow należeli od ośmiu lat do Komsomołu. Ojcami obu byli wieloletni członkowie WKP(b), robotnicy. Traktorzysta Gorsztein jechał do ojca w odwiedziny, zgarnęli go z dworca. Stolarz Frołkow trafił w łapska milicjantów, gdy szedł do pracy: był stolarzem na budowie uzdrowiska w Soczi. Co ciekawe, nie pomogło nawet to, że jego brat był pracownikiem OGPU w Wiaźmie. Podobnie jak nie uratowało niejakiej Winogradowej, pracownicy kołchozu, to, że aresztowano ją akurat gdy jechała do brata w Moskwie: naczelnika milicji w jednym z wydziałów.

Konstantin Adariukow należał do kierownictwa Komsomołu na budowie Głównego Portu Wojennego w Kerczu. Pojechał do matki pod Moskwą. Na budowę nie wrócił. Podobnie jak Faina Głuchowa, przodowniczka na budowie w Taszkiencie. Podróż do wujka w Leningradzie skończyła w syberyjskiej głuszy.

Partia bada sprawę

Władze w Moskwie postanowiły zająć się sprawą. W typowy, ulubiony sowiecki sposób. – Tego lata na wyspę przyjechała specjalna komisja z Moskwy – wspominała wiele lat później mieszkanka leżącej niedaleko wsi Ambary: „Bo trafiła tutaj żona jakiego ważnego naczelnika. W skład komisji wchodzili wojskowi. Powiedzieli miejscowej władzy: żywych lub martwych dostarczyć! Ale ludzi już nie było. Ilu ich potonęło, ilu umarło z głodu! Starzy ludzie opowiadali, że nie dało się schodzić do rzeki po wodę, ani w niej prać – takie jęki było słychać z wyspy”. Zaś co do żony naczelnika… Mówiono, że odcięto jej piersi i je zjedzono. Straciła rozum.

Komisja znalazła na wyspie 31 zbiorowych mogił. W każdej po 50-70 zwłok. Ale najważniejsze było zbadanie „nadużyć” innego rodzaju. Do sprawozdania przybysze z Moskwy załączyli listę najbardziej szokujących przypadków „niesłusznego” aresztowania i zesłania ludzi w ramach wielkiej obławy z wiosny 1933 r.

Niejaki towarzysz Masłow, członek partii, „pracował w mieście Moskwa w Nieftiegazie; wypili ze szwagrem i inżynierem; widząc, że zabrakło zakąski, cała trójka poszła do sklepu, ale po drodze została zatrzymana jako „bezpaszportowcy”. Inżynier i szwagier zmarli, pierwszy na wyspie Nazino, drugi w osadzie nad Naziną”. Masłow przeżył i opowiedział wszystko komisji.

Zdarzały się i takie „kwiatki” jak tow. N. W. Szudkow – członek kierownictwa Komsomołu, wicedyrektor spółdzielni mieszkaniowej w jednej ze stołecznych dzielnic. Miał wolny dzień. Poszedł do Teatru Bolszoj na „Damę Pikową”. Po zakończeniu spektaklu, gdy wracał do domu, został aresztowany.

Wszyscy ci zatrzymani mieli dokumenty, pokazywali je patrolowi milicji, potem raz jeszcze na posterunku i wreszcie na komisji, która decydowała o ich deportacji. Nikt, dosłownie nikt, nie przywiązywał do tego wagi. Jak już dotarli na miejsce, miejscowa komendantura Aleksandrowska odbierała im dokumenty. I wysyłała na Nazino.

Wśród deportowanych byli też inwalidzi, bez nóg, bez rąk, niewidomi, chorzy psychicznie, dzieci bez rodziców – było oczywiste, że nie nadają się do budowy samowystarczalnych „osad”, o których roili Jagoda z Bermanem. Mimo to zesłano ich – liczyły się liczby w sprawozdaniach.

Na podstawie ustaleń speckomisji kilku urzędników związanych ze sprawą Wyspy Nazino dostało nagany i wyroki od roku do trzech lat więzienia. Ale pracę w aparacie partyjnym stracił i ten, który zwrócił uwagę Moskwy na problem, czyli Wieliczko. Został dziennikarzem, a nawet dość znanym korespondentem wojennym – przeszedł z Armią Czerwoną cały szlak bojowy aż do Berlina. Po wojnie wydał kilka powieści wychwalających rozwój Syberii pod sowieckimi rządami. Ale nigdy już nie napisał na temat Wyspy Kanibali.

Antoni Rybczyński

źródło: tygodnik.tvp.pl

Dodaj komentarz