PROF. GRZEGORZ KUCHARCZYK DLA „NASZEGO DZIENNIKA”: NORYMBERGA DLA KOMUNISTÓW

Hasło „Norymberga dla komunistów” jest o tyle dwuznaczne, że przecież w składzie trybunału w Norymberdze, który w 1946 roku sądził najbardziej prominentnych zbrodniarzy z elity władzy III Rzeszy Niemieckiej, byli również sędziowie sowieccy, delegowani tam przez Stalina.

Ludzie, którzy przez dwa lata (1939-1941) byli w ścisłym sojuszu z Niemcami hitlerowskimi, teraz mieli jako współreprezentanci „sumienia ludzkości” sądzić swoich dawnych sojuszników – podkreślił w najnowszym wydaniu „Naszego Dziennika” historyk prof. Grzegorz Kucharczyk.

Oczywiście dla tych, którzy domagają się „Norymbergi dla komunistów”, hasło to jest synonimem rozliczenia – jeśli nie na drodze prawnej, to moralnej – komunizmu z jego zbrodni. W tym znaczeniu słowo „Norymberga” nie ma nic wspólnego z relatywizowaniem czy z jakąś „nieoczekiwaną zmianą miejsc” (jak w przypadku sowieckich sędziów osądzających niemieckich zbrodniarzy), ale dokładnie z czymś odwrotnym. To tęsknota za jednoznacznością, która nie zamazuje granic między zbrodnią a bohaterstwem, między zbrodniarzem a ofiarą. Mówimy więc w tym przypadku przede wszystkim o kryterium prawdy, które powinno być decydujące dla poznania, czym był komunizm i jego zbrodnie. Bo tylko na tej podstawie można osiągnąć „Norymbergę”, czyli właściwy osąd dla systemu oraz ideologii, które w całych dziejach człowieka pochłonęły najwięcej ofiar.

Kościół od początku nie miał wątpliwości

Już w 1934 roku ks. dr Stefan Wyszyński w obszernym artykule „Kultura bolszewizmu a inteligencja polska” zwracał uwagę na rolę „dziwnych ludzi” (intelektualistów) przybywających do Związku Sowieckiego z krajów zachodnich, łatwo i bezrefleksyjnie pochłaniających to, co im podawali do wierzenia „przewodnicy” z GPU. Trzy lata później w encyklice „Divini Redemptoris” – „O bezbożnym komunizmie” (1937) Papież Pius XI podkreślał, że istnieje w zachodnim świecie medialnym spisek milczenia wobec straszliwych zbrodni komunizmu, wywołany zarówno sympatiami prokomunistycznymi wielu redaktorów prasy zachodniej, jak i wrogością wobec chrześcijaństwa mniej lub bardziej ukrytych a wpływowych w świecie zachodniej kultury środowisk (np. wolnomularstwo).

Należy zwrócić uwagę, że Pius XI jako właściwie jedyny z wielkich mężów stanu jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej traktował komunizm i niemiecki narodowy socjalizm paralelnie, jako bliźniacze zjawiska wywodzące się z bezbożnych ideologii i traktujące masowy terror jako zwyczajne narzędzie polityki. Nieprzypadkowo dwie antytotalitarne encykliki Piusa XI „Divini Redemptoris” oraz „Mit brennender Sorge” zostały opublikowane jedna po drugiej, w ciągu kilku dni marca 1937 roku. To dodatkowo miało podkreślić, że katolicka nauka społeczna traktuje te dwa zbrodnicze totalitaryzmy równolegle.

Dlaczego pamięta się bardziej o zbrodniach nazizmu?

Parę lat temu wybitna francuska filozof polityki Chantal Delsol pisała o zjawisku „selektywnej pamięci”, charakterystycznym dla sporej części naukowych i medialnych elit świata zachodniego: „Od dziesięcioleci przeszłość nazistowska jest rozbierana na atomy, filmowana, analizowana, mumifikowana, balsamowana, wciąż wałkowana. Wszystko ją przypomina, wszystko się do niej odnosi, wyjaśnia ona teraźniejszość, przyszłość i przeszłość. A kto zajmuje się podnoszeniem kamieni, które zostawił za sobą komunizm? Kto przypomina o ludobójstwie na Ukrainie, jaki film nakręcono o gułagach? Spędziliśmy pięćdziesiąt lat na wynajdowaniu najkrótszej choćby listy z nazwiskami dawnych kolaborantów nazizmu, na ściganiu tych, którzy pozostali, na okrywaniu ich hańbą. Gdzie są listy Francuzów, którzy pracowali dla Sowietów? […] Dlaczego przez całe dzieciństwo wmawiano nam, że Katyń to dzieło nazistów, chociaż dokumenty były dostępne? Czy nie dlatego, że zawsze należało diabolizować jeden totalitaryzm, a na drugi patrzeć z wyrozumiałością?” (Ch. Delsol, „Kamienie węgielne. Na czym nam zależy?”).

Francuska uczona dotknęła istoty rzeczy. Na Zachodzie pamięć o zbrodniach komunizmu jest znacznie słabsza niż pamięć o zbrodniach niemieckiego narodowego socjalizmu. A i w tym ostatnim przypadku dokonuje się swoistej „selekcji ofiar”. Słowa Delsol są swego rodzaju podsumowaniem stanu umysłu zachodnich elit opiniotwórczych, które dojrzewały do niego przez kilkadziesiąt lat. Jak wiemy, proces ten zaczął się jeszcze przed 1939 rokiem. Po drugiej wojnie światowej niespecjalnie kwapiono się, by mówić o zbrodniach sowieckich, bo przecież Stalin był sojusznikiem „wielkich zachodnich demokracji” w walce z III Rzeszą Niemiecką.

Pracę „pożytecznych idiotów”, wychwalających przed 1945 rokiem i po nim „zasługi” dla wolnego świata „Wujaszka Joe”, wspierała cała armia sowieckich agentów wpływów ulokowanych w ośrodkach akademickich i medialnych (por. Hollywood) świata zachodniego. Skoro „Stalin obronił nas przed Hitlerem” – głosił sporządzony przez ’montażystów’ przekaz propagandowy – to jakże można mówić o sowieckich zbrodniach?

Ten zapał w przemilczaniu sowieckich zbrodni był dodatkowo napędzany w lewicowych (prokomunistycznych) środowiskach na Zachodzie przez chęć wymazania w ten sposób wstydliwego „epizodu” z lat 1939-1941, gdy zgodnie z dyrektywami Międzynarodówki Komunistycznej opisywały one Rzeszę hitlerowską jako „państwo miłujące pokój”. Taka wtedy była „mądrość etapu” nakazana przez zawarcie paktu Ribbentrop–Mołotow i formalny sojusz sowiecko-niemiecki po zniszczeniu Polski. Potem nastąpił inny „etap”, gdy tym bardziej trzeba było piętnować ewidentne zbrodnie niemieckie, a przemilczać równie ewidentne zbrodnie sowieckie.

Kolejne „mądrości etapu”

Na tym jednak dialektyka się nie zatrzymała. Gdy w 1956 roku Chruszczow – współtowarzysz najgorszych stalinowskich zbrodni (np. wywołania głodu na Ukrainie w latach trzydziestych) – stwierdził, że jednak Stalin był złym człowiekiem, zachodni wybielacze komunizmu po raz kolejny musieli zmienić taktykę. Po „tajnym referacie” wyglądała ona z grubsza, jak następuje: Stalin – zły, Lenin – dobry.

Doszli przy tym kolejni herosi zachodnich lewicowych elit w postaci niesowieckich komunistów. Tutaj pierwsze skrzypce grał największy ludobójca w dziejach, przywódca chińskich komunistów Mao Zedong. Nieprzypadkowo w latach sześćdziesiątych, gdy stalinizm stał się passé, to maoizm zyskiwał na popularności wśród zachodnich elit intelektualnych. Studenci strajkujący w maju 1968 roku na paryskiej Sorbonie i na innych uczelniach po obu stronach Renu demonstrowali, wymachując „Czerwoną książeczką” autorstwa chińskiego ludobójcy.

Komunizm jako emancypacja, a nie zbrodnia

Tak zaznaczało swoje istnienie „pokolenie ’68 roku”, które w kolejnych dekadach dokonało zwycięskiego marszu przez naukowe, medialne i polityczne instytucje świata zachodniego po obu stronach Atlantyku. Jak ci ludzie, którzy jako manifest swojej emancypacji traktowali dzieło człowieka odpowiedzialnego za śmierć kilkudziesięciu milionów swoich rodaków („wielki skok”, „rewolucja kulturalna”), mieli potem przyznać, że ideologia, w której ramiona się rzucili, była uzasadnieniem dla prowadzenia ludobójczej polityki?

Cytowana Chantal Delsol zwraca uwagę na jeszcze głębsze korzenie niechęci „pokolenia ’68 roku” do wspominania o zbrodniach komunizmu: „Epoka ponowoczesna, XXI wiek, przeobraziła kryteria dobra i zła. Dobrem jest wyłącznie postęp i emancypacja. Zło to przywiązanie do korzeni i poszukiwanie granic. Dlatego na naszych uniwersytetach można epatować Stalinem czy Leninem, ale nie Hitlerem”. Totalitaryzm nazistowski jest jednoznacznie potępiany „dlatego, że głosi pewną (znieprawioną) odmianę zakorzenienia, podczas gdy totalitaryzm komunistyczny, mimo swoich brutalnych metod, jest tłumaczony i usprawiedliwiany, gdyż głosi emancypację” (Ch. Delsol, „Nienawiść świata. Totalitaryzmy i ponowoczesność”).

Dla głoszącego rewolucję seksualną i relatywizm (poznawczy i etyczny) „pokolenia ’68 roku” Lenin jest jak najbardziej na „tak”. To w końcu on wprowadził w 1920 roku w Rosji, pierwszym państwie na świecie, aborcję na żądanie, a tolerowana przez niego towarzyszka Aleksandra Kołłontaj – z jej teorią „seksu jak szklanka wody” – doskonale wpisywała się w model panseksualizmu realizowanego przez nowe pokolenie rewolucjonistów na Zachodzie po 1968 roku. Jakieś zbrodnie Lenina? Jakieś morzenie głodem chłopów na Powołżu w 1921 roku, gazowanie ludzi w Tambowie, krwawe stłumienie powstania w Kronsztadzie, czerwony terror lat 1917-1919? Na ten temat cisza.

Na Zachodzie, w Rosji i Chinach – bez zmian

To dlatego trudno było znaleźć we Francji oficynę wydawniczą, która w latach siedemdziesiątych zechciałaby opublikować „Archipelag Gułag” Aleksandra Sołżenicyna. To dlatego słowa prezydenta USA Ronalda Reagana z 1982 roku o Związku Sowieckim jako „imperium zła” (evil empire) potraktowane zostały w wielu mediach tzw. wolnego świata jako „podżeganie do wojny”, a nie jako stwierdzenie faktu. No ale jeśli wcześniej odrzuciło się istnienie obiektywnej prawdy i w związku z tym istnienie dobra i zła, trudno było zaakceptować słowa amerykańskiego przywódcy.

Taka atmosfera relatywizowania zbrodni dwóch totalitaryzmów trwa w świecie zachodnim. Dość przypomnieć falę oburzenia, jaka przetoczyła się w 1997 roku w wielu ośrodkach akademickich i mediach na Zachodzie po publikacji „Czarnej księgi komunizmu” pod redakcją Stéphane’a Courtois. Ten francuski historyk (w młodości maoista) ściągnął na siebie ogień krytyki za przypomnienie ogromu ofiar systemu komunistycznego (ok. 100 milionów) i akcentowanie podobieństw między komunizmem (w różnych jego odsłonach) a niemieckim narodowym socjalizmem. O książce debatowano nawet we francuskim parlamencie, gdzie francuski premier Lionel Jospin czuł się w obowiązku skrytykować „jednostronność” autorów „Czarnej księgi”.

Lewicowym zachodnim elitom nie podobało się również to, że Courtois publicznie domagał się „drugiej Norymbergi”, tym razem dla komunizmu. Wsparł go w tym postulacie rosyjski dysydent Włodzimierz Bukowski. Ze strony znakomitej większości zachodniego świata naukowego reakcją była głucha cisza. Spisek milczenia trwał.

Równie symptomatyczny był opór sporej części sił (lewicowo-liberalnych) w Parlamencie Europejskim przed wprowadzeniem w 2008 roku z inicjatywy europosłów z Europy Środkowej i Wschodniej dnia 23 sierpnia jako daty poświęconej pamięci o ofiarach totalitaryzmów – obu totalitaryzmów. Chociaż jego oficjalna nazwa: Europejski Dzień Pamięci Ofiar Stalinizmu i Nazizmu, jest jednak dowodem, że zwycięstwo było tutaj tylko połowiczne. Ciągle bowiem obowiązuje paradygmat: „komunizm – nie taki zły, chciał dobrze; stalinizm – zły”. To tak jakby oddzielać himmleryzm od hitleryzmu.

Przypomnijmy sobie reakcje prominentnych przedstawicieli zachodniego świata po śmierci Fidela Castro w 2016 roku. Zasadę „o zmarłych albo nic, albo tylko dobrze” przekształcono w laurki ku czci komunistycznego dyktatora odpowiedzialnego za śmierć tysięcy ludzi. Właściwie tylko prezydent elekt Donald Trump zdobył się na słowa prawdy, przypominając komunistyczne zbrodnie na Kubie.

Znamienne były również europejskie obchody dwóchsetlecia urodzin Karola Marksa w 2018 roku. W Trewirze przemawiał z tej okazji ówczesny szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker (formalnie chadek), z mocą podkreślając, że nie można winić Marksa za zbrodnie, które w imię ideologii, jaką stworzył, popełniono w XX wieku. W rodzinnym mieście autora „Kapitału” postawiono mu pomnik ufundowany przez władze komunistycznych Chin. Trudno o bardziej wymowną koincydencję.

Dodajmy, że takie relatywizowanie komunistycznych zbrodni współgra nie tylko z „polityką historyczną” Pekinu, ale i putinowskiej Rosji. W Moskwie szanuje się pomniki Lenina (przypomnijmy, jak są one ochraniane na okupowanej wschodniej Ukrainie), a tragiczny spadek po komunizmie jest inkorporowany w całości do dziedzictwa „Wielkiej Rosji”. Bohaterami na równi są Lenin, Stalin, jak i Sołżenicyn.

Amputacja pamięci jako warunek „nowoczesnej demokracji”

Wydawać by się mogło, że u nas po 1989 roku pamięć o komunistycznych zbrodniach nie napotka większych przeszkód. Okazało się jednak, że padła ona ofiarą wojny wypowiedzianej antykomunizmowi przez wpływowe środowiska w tzw. obozie solidarnościowym. Prym wiodła tutaj na początku lat dziewięćdziesiątych „Gazeta Wyborcza”, która traktowała antykomunizm (a więc i przypominanie o zbrodniach komunizmu) jako coś, co może „obudzić demony polskiego nacjonalizmu”, a co gorsza: „katonacjonalizmu”.

Trudno przecież jednym tchem określać komunistycznych generałów odpowiedzialnych za krwawe tłumienie polskich zrywów wolnościowych „ludźmi honoru” i jednocześnie mówić o zbrodniach komunizmu. Na przeszkodzie stały również wątki biograficzne, środowiska rodzinne (komunistyczne), z których wywodziła się spora część opiniotwórczych w Polsce po 1989 roku lewicowo-liberalnych elit medialnych i kulturowych.

„Niebezpieczni” historycy i niemrawi sędziowie

Słyszeliśmy w pierwszych latach po 1989 roku hasło: „zostawmy te sprawy [tj. badania komunistycznych zbrodni] historykom, nie mieszajmy do tego polityki”. A gdy w końcu pojawili się historycy i w ramach nowo utworzonej instytucji (IPN) podjęli systematyczne badania nad zbrodniami komunistycznymi, spadł na nich ogień krytyki. Samo sformułowanie „młody historyk z IPN-u” w niektórych środowiskach funkcjonuje do dzisiaj jako synonim niebezpiecznego radykalizmu i stronniczości.

Bezkarność komunistycznych zbrodniarzy po 1989 roku to osobna czarna karta w historii polskiego sądownictwa. Dość przypomnieć sobie przewlekane procesy sprawców masakry na Wybrzeżu w 1970 roku, zabójców górników z „Wujka” czy pobłażliwe traktowanie sprawców wprowadzenia stanu wojennego, by zdać sobie sprawę, że w tym przypadku slogan „zostawmy te sprawy sądom, a nie politykom” okazał się zwykłym alibi dla morderców.

  • Za: „Nasz Dziennik”/radiomaryja.pl 

Dodaj komentarz