Unia Europejska od lat zazdrości Ameryce. Od zarania porównuje się do Stanów Zjednoczonych i przeżywa frustracje. Dotyczy to niemal wszystkich dziedzin. Gospodarki przede wszystkim, ale też polityki, osiągnięć technologicznych, m.in. w kosmosie oraz kilkuset innych drobiazgów.
Ostatnio „eurofanatycy” uwagę swą zwrócili na CIA (Centralną Agencję Wywiadowczą), tęsknie wzdychając … też taką chcielibyśmy mieć. Pierwsze takie westchnienie wydał z siebie, blisko trzy lata temu, sztandarowy francuski Europejczyk, prezydent Emmanuel Macron.
Stwierdził on: „Jeśli nie chcemy jutro polegać na informacjach zebranych przez USA, Chiny lub Rosję”, Europejczycy muszą połączyć siły. I proszę, oto na naszych oczach „europejskie marzenia” Macrona zaczynają się spełniać.
Nie oznacza to bynajmniej, że Unia Europejska powołała już swoją własną Centralną Agencję Wywiadowczą, ale zapowiedziała rozpoczęcie jej tworzenia. Stało się to niespełna dwa tygodnie temu, o czym poinformował unijny tygodnik „Politico” w artykule zatytułowanym „European Spies dare to share”, czyli „Europejscy szpiedzy odważą się podzielić”.
Nie idzie tu oczywiście o jakiś rozłam wśród szpiegów, lecz „dzielenie się” informacjami z innymi wywiadami europejskimi. W polskiej wersji tego artykułu tytuł jest nieco inny i brzmi: „Europejscy szpiedzy chcą współpracować i tworzą Akademię Wywiadu”.
A więc jeszcze niczego nie ma. Dopiero chcą. Podpisano list intencyjny. Konkretnie dotyczy to 23 krajów Unii Europejskiej, których przedstawiciele na posiedzeniu w Zagrzebiu formalnie zgodzili się na stworzenie takiego forum szpiegowskiego dla Europy.
Nie ma ono jeszcze własnej siedziby, ale ma dobre chęci. Podobno. Komu służyć ma „europejska CIA”? Jak czytamy „decydentom politycznym, takim jak urzędnicy wysokiego szczebla w Komisji Europejskiej, posłom do Parlamentu Europejskiego itp.”.
Brawo, to blisko tysiąc osób. Samych europosłów ponad siedmiuset. Czy ktoś przy zdrowych zmysłach podzieli się tajną informacją, od której zależy czasem ludzkie życie, z takim gremium? Odpowiedź jest retoryczna. Jak zawsze więc w takich przypadkach mrzonki unijnych euroentuzjastów idą własnym torem, a specjalistów w danej dziedzinie torem odrębnym.
Szef chorwackiej agencji wywiadowczej, którego kraj ma przejąć jako pierwszy rotacyjne przewodnictwo w „europejskim CIA”, jasno oświadczył, że jego zdaniem najlepiej jest, gdy współpracują ze sobą operacyjnie dwa wywiady, jeśli włącza się trzeci, powstaje problem. A tu w UE nie tylko trzy, a 23 wywiady mają współpracować. I to nie są wszyscy. Nie dołączyła jeszcze Grecja i Polska, na które Unia czeka.
Trudno mówić za Greków, ale brak Polski to pewnie dla nich ogromna strata. Dlaczego? Otóż moglibyśmy się na przykład podzielić doświadczeniami jak szkolić i chronić funkcjonariuszy służb. Tych właściwych, nie CBA, czy innych takich.
Ot, niedawno jeszcze funkcjonariuszy naszych bardzo ważnych służb szkolono w pewnym tajnym (ha, ha) ośrodku w Polsce, który zabezpieczała – uwaga- zewnętrzna firma ochroniarska, a jej pracownicy (zewnętrzni) przy wjeździe na szkolenie spisywali dane z dowodu, każdego „tajnego” funkcjonariusza.
Co za konspiracyjna finezja. Więcej, po powrocie ze szkolenia, funkcjonariusz tajny oddając dziecko do przedszkola lub szkoły automatycznie musiał podać swoje faktyczne miejsce zatrudnienia, w banku przy zakładaniu konta dane takie też trzeba było podać. Ile razy zwracałem uwagę odpowiednim osobom, aby zamienić choć nazwę firmy na „Służba Kubusia Puchatka„.
Cóż, jakby tego było mało, budynki takiej służby, służb, w wielu miastach, stolicy nie wyłączając, stoją niemal całkowicie odsłonięte, funkcjonariusze (tajni) parkują przed nim służbowe i prywatne samochody tak, że każdy przechodzień może sfotografować tablice rejestracyjne.
Brawo! Tylko przystępować do europejskiej wywiadowni, aby „to dare to share”- „odważyć się podzielić” informacjami, doświadczeniami, itp., itd. Czy suma takich europejskich doświadczeń poprawi nastrój i usunie amerykańskie frustracje niezaspokojonych euroentuzjastów?
Obawiam się jednak, że może być podobnie jak w anegdocie opowiadanej dawno, dawno temu studentom, przez jednego nieżyjącego już, bardzo znanego księdza profesora, który próbował wyjaśnić na czym polega i jak rodzi się wspomniana frustracja.
Aby to zobrazować przytoczył on anegdotę, kiedy to wieczorem, gdy było już ciemno, ulicą Zakopanego szło dwóch mężczyzn, z których jeden chciał zaimponować drugiemu tężyzną fizyczną.
Słuchaj Franek, powiedział pierwszy, widzisz tę gospodę, gdzie trwa zabawa? Jak tam wpadnę, jak wszystkich wezmę za kark to licz tylko ilu będzie wypadać przez okno. Jak powiedział tak zrobił.
Wpadł do gospody, zgasło światło, dał się słyszeć tumult. Nagle przez okno wypadła pierwsza osoba, a po krótkiej chwili dał się słyszeć głos: „Franek, nie licz. To ja”. Bardzo chciał, naprawdę, ale nie wyszło. I wówczas zrodziła się frustracja.
Ta nasza, polska. Ale nie wykluczone, że już europejska, a nawet amerykańska.