Tajny Współpracownik. Najlepsza fucha na świecie – 30% albo L

Autor: Krzysztof Galimski

Jeżeli kiedykolwiek będę miał dziecko i będę miał mu radzić jaki wybrać zawód, odpowiem bez wahania – zostań kapusiem bezpieki. Ewentualnie szpiclem, ucholem, agentem, a nawet prowokatorem.

Nie ma bardziej opłacalnej pracy. Po prostu nie ma. To robota, która daje wszystko. Pieniądze? Tak. Oczywiście. I to czasem całkiem duże. Perspektywy? Jasne. I to potencjalnie do wejścia na sam szczyt. Ale nawet nie to jest najlepsze. A co jest? Całkowita bezkarność. Pełen i nieograniczony immunitet na absolutnie wszystko, łącznie z rozbojem, handlem ludźmi, zabójstwami, wymuszeniami, i terroryzmem.

Zapomnijcie o nim

Jeżeli jesteś agentem którejś z dwu lub trzyliterowych formacji, to organa ścigania mogą ci – brzydko mówiąc – skoczyć na bambus. Jeżeli twoja przestępcza działalność ściągnęła na siebie uwagę i ktoś zaczyna się do ciebie dobierać, nic się nie martw. Za chwilę w odpowiednich miejscach rozdzwonią się telefony i nadgorliwemu stróżowi prawa zwierzchność już wytłumaczy, by nie wtykał nosa gdzie nie trzeba. Bo to na co się natknął, to nie żadne przestępstwo, tylko delikatna operacja specjalna (wiecie, rozumiecie). Więc ma się jak najszybciej od sprawy odstosunkować, by niczego przypadkiem nie popsuć (bo my tu, wiecie, grubsze ryby łapiemy).

Podobnie jest, jeżeli wpadnie się przypadkiem. Nie na żadnej dużej sprawie, tylko podczas interwencji policyjnej czy kontroli drogowej. Uliczna bójka, jazda po pijaku – to przykładowe czynności mogące spowodować reakcję odpowiednich czynników. Oczywiście tu też nie ma czym się przejmować. Znów zadzwoni telefon i okaże się, że żadnej sprawy nie było. Jeżeli będzie trzeba, to w systemach informatycznych takich agent będzie po chwili czysty jak łza – żadnych zatrzymań, żadnych interwencji, nawet głupiego mandatu czy punktu karnego. Pewnie – są skrajne sytuacje. Czasem agent przesadzi i sprawa będzie zbyt głośna by ją ot tak zamieść pod dywan – to już przecież nie są lata dziewięćdziesiąte. Co więc jeżeli jadąc po pijaku spowoduje wypadek z tzw. skutkiem śmiertelnym? W dzień, w centrum miasta. Gdzie będzie dużo świadków i (nie dają Boże) prasa? Albo przy próbie zatrzymania strzeli do policjanta?

Tu już jest większy problem. W takich sytuacjach już panowie w niebieskich mundurach stają okoniem i zwykłe „Zapomnijcie, że kiedykolwiek go widzieliście” nie działa. Ale to nie znaczy, że nic się nie da zrobić. Da się. I się zrobi. Tyle, że nieco dłużej to potrwa. Dowody zawsze mogą ulec zniszczeniu. Akta mogą trafić do pomieszczenia które akurat zaleje pękająca przypadkiem rura kanalizacyjna. Powoła się odpowiednich biegłych, którzy wydadzą jednoznaczne opinie, że to co było to zupełnie nie to co się świadkom wydawało. A prasa? Prasa jest najczęściej dobrze wychowana. I tu już stare dobre „wicie, rozumicie” powinno zadziałać. Jeżeli nie, to też nie jest to jakiś straszny problem. Prasa się szybko nudzi tematem. Wystarczy trochę poczekać. Może pół roku, może rok. A może tylko miesiąc. Jedno jest pewne, wcześniej czy później wszystko wraca do normy.

Po szczebelkach

Przynajmniej raz na miesiąc jakiś domorosły lustrator ujawnia teczkę kolejnego tajnego współpracownika SB, WSW czy II Zarządu Sztabu Generalnego. I – cóż za niespodzianka – okazuje się, że kolejny autorytet donosił. Sędziowie, biznesmeni, politycy, biskupi, pisarze, aktorzy czy dziennikarze. Im wyżej w hierarchii, tym większa szansa na kapusia. Przypadek? Jasne. Żeby nie było nieporozumień – można zrobić karierę bez wsparcia służb. I zawsze można było. Nie każdy kto wlazł na sam szczyt miał oficera prowadzącego. Niektórzy są wystarczająco ambitni, wytrwali i bezwzględni by zrobić to samemu. Ale jakoś łatwiej jest, gdy potężna organizacja pilotuje twoją karierę i dba o to, by nie zabrakło ci ani życzliwości przełożonych, ani szansy na wykazanie się. Dziennikarze „śledczy” dostawali dostęp do najlepszych informacji i najtajniejszych kwitów. Mieli też poparcie swoich szefów, którzy oczywiście też podpisali odpowiednie deklaracje o współpracy. Redakcje były dzielony pomiędzy służby. Wywiad cywilny miał „Rzeczpospolitą” i PAP a wojskowi radio i telewizję.

Także jeżeli przyjrzymy się pierwszym listom 100 najbogatszych Polaków, to zobaczymy tam prawie samych TW. Tak samo jeżeli popatrzymy na prezesów banków czy szefów innych strategicznych branż. Często swoje pierwsze pieniądze zdobywali jako zwyczajni bandyci – złodzieje samochodów, przemytnicy czy waluciarze. Aż ktoś ich złapał. I złożył ofertę. Teraz mogli wejść w legalny biznes i to od razu z grubą kasą pochodzącą z funduszu operacyjnego danej służby. Co więcej, dostawali do „obsłużenia” najbardziej dochodowe branże. I to często na wyłączność. Otrzymanie koncesji było dla nich oczywistością. Dla innych – wręcz niemożliwe. W zamian pomnażali pieniądze swojej służby a ich firmy były świetnymi przykrywkami do różnych operacji. A gdy oficer prowadzący miał już odejść na emeryturę, czekała sympatyczna posada dyrektora albo doradcy. I wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

Patologia bez zmian

Było wesoło, a teraz będzie poważnie. System bezkarnych i wpływowych agentów jest specyfiką prawie każdej służby. Jest tak w prawie każdym kraju i w każdym okresie historii. Niestety prowadzi to do całkowitego wynaturzenia i do zaprzeczenia tego, czym służby powinny być. Po prawie każdym zamachu terrorystycznym, wcześniej czy później dowiadujemy się, że bezpieka znała wcześniej tożsamość bojowników i miała ostrzeżenia o ich planowanych działaniach. Czemu więc niczego nie zrobiła? Odpowiedź jest bardzo prosta – by chronić swoich agentów przed dekonspiracją.

Służby żywią się informacją. To żadne odkrycie. Żeby mieć informacje, potrzebne jest wprowadzenie swoich agentów w szeregi złych ludzi albo zwerbowanie któregoś z nich. To też oczywiste. Ale tu zaczynają się przysłowiowe schody. Żeby uchol przynosił cenne wieści a nie byle śmieci, to musi być w wyższych kręgach wtajemniczenia – tam gdzie zapadają najważniejsze decyzje. Werbunek przywódcy mafii czy organizacji terrorystycznej jest właściwie niemożliwy. Co więc robić? Trzeb swojego dopiero na ten szczebel wprowadzić. To trwa (często wiele, wiele lat) i wymaga, by agent się uwiarygodnił przed swoimi współtowarzyszami. Czyli by dokonywał przestępstw. Dużych i dających mu renomę odważnego, twardego i skutecznego. Czyli – jego operacje narkotykowe przechodzą przez granicę. Podlegający mu dealerzy są dla policji niewidzialni. Do prowadzonych przez niego agencji towarzyskich nigdy nie zapuka straż graniczna a jego zamachy… no. Też się muszą udać.

Nie tylko zresztą jego zamachy. Większość z operacji o których agent ma wiedzę będzie przez służby pozostawiona w spokoju. Jeżeli bowiem zareagują, jeżeli wkroczą i zatrzymają bandytów lub terrorystów, to ci mogą zacząć coś podejrzewać. A konkretnie mogą zacząć podejrzewać, że mają kreta. Co więcej, mogą go znaleźć. Takiego wykrytego agenta czeka zaś już wtedy krótkie, ale bardzo intensywnie spędzone życie. To oczywiście dla Centrali nie ma wielkiego znaczenia. Ale to, że strumień informacji się urwie już ma. Na tyle duże znaczenie, że uznaje się wartość poświęcenia kilkudziesięciu anonimowych ludzi. Drogi agencie – jesteś tego warty!

Niestety to nie jest koniec problemu. Ani też – wbrew pozorom – jego najgorsza część. Największą porażką służb jest to, że zapomniały do czego tak naprawdę zostały powołane. Po co zbierają wszystkie informacje. Dla wielu decydentów jest to wartość sama w sobie. Meldunki, donosy – wszystko należy zbierać i trzymać jak skąpiec w wielkim skarbcu. Operacje specjalne służą nie służą już zwalczeniu wroga, ale zwalczaniu. I to jest ta potężna różnica. Bo prowadzenie walki jest lepsze niż zwycięstwo. To przecież nieprzerwany strumień budżetowych pieniędzy, etaty, sprzęt i przede wszystkim władza. A gdy wojna z mafią lub terrorem się skończy? Proste. Skończą się też środki. Za to zaczną się redukcje i inne mało przyjemne rzeczy.

A tego przecież nikt nie chce. Dlatego działania wciąż trwają i trwać będą. A gdy spotyka się czterech mafiosów, to wiadomo, że jeden kapuje do ABW, drugi do CBA, trzeci do CBŚP, a czwarty jest konsultantem Agencji Wywiadu. Siadają razem i uzgadniają co napiszą w tym tygodniu, a co może pominą. I wszyscy są szczęśliwi. No może poza kilkoma ludźmi, których trzeba będzie po drodze pobić i zastraszyć, ale kto by się nimi przejmował… Nie?

Tekst opublikowany w 2017 r. w magazynie Służby Specjalne.

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.