Jak Zychowicz zdradził Wołyń – 30% albo L

Piotr Zychowicz w ciągu siedmiu lat opublikował dziewięć pozycji książkowych o łącznej objętości prawie 4,5 tys. stron. Niewątpliwie wygląda to imponująco, zwłaszcza jeśli uwzględnimy fakt, iż każda pozycja dotyczy innej tematyki, a więc napisanie jej wymagało odrębnych badań. Czy były to naprawdę badania rzetelne i drobiazgowe, czego oczekujemy od zawodowego historyka?

Bibliografia, którą znajdujemy na końcu książki „Wołyń zdradzony, czyli jak dowództwo AK porzuciło Polaków na pastwę UPA”, może nie zwala z nóg, ale mimo wszystko jest tam tego sporo. Aż się chce zapytać, kiedy autor zdążył to wszystko przeczytać i poddać analizie krytycznej… Ale czy aby na pewno wszystko, co tam wyszczególnił, przeczytał? Sądząc bowiem po tym, co napisał, rodzą się w tej kwestii poważne wątpliwości.

W zamieszkałym przed wybuchem II wojny światowej przez ponad dwa miliony osób województwo wołyńskie Polacy stanowili raptem 16,6% ogółu ludności, pozostawali więc w zdecydowanej mniejszości w stosunku do mieszkających tam Ukraińców, którzy stanowili na Wołyniu ok. 68% ogółu ludności.

Niestety, zagadnienia demograficzne, a także geograficzno-przyrodnicze, które – jak się zdaje – winny stanowić punkt wyjścia do dalszych rozważań, stanowiąc dla nich ich tło, niespecjalnie zaprzątają głowę Zychowiczowi. W rezultacie wydarzenia, którymi się on zajmuje, są niejako zawieszone w próżni.

Co więcej, o ile za sprawą książki Zychowicza zapoznamy się na przykład z losem rodziny Hermaszewskich, to nie dowiemy się z niej, jak przedstawiała się struktura organizacyjna AK na Wołyniu, a pojawiające się w niej informacje dotyczące wielkości i możliwości struktur Armii Krajowej są tyleż lapidarne, co bałamutne. To samo zresztą tyczy się formacji ukraińskich i niemieckich, a także partyzantki sowieckiej. Najwyraźniej bowiem te kwestie niespecjalnie interesują Zychowicza.

Tak więc tego wszystkiego, co winno stanowić kościec tego rodzaju pracy, bez czego trudno o dokonywanie jakichkolwiek analiz, w książce Zychowicza nie znajdziemy. A co znajdziemy? Ano na przykład wywody, iż gdy u progu wiosny 1943 roku nacjonaliści ukraińscy czynili intensywne przygotowania do podjęcia akcji mordowania Polaków, Armia Krajowa w żaden sposób nie starała się temu przeszkodzić, bowiem co innego zaprzątało jej uwagę – mianowicie wszystko podporządkowane było wówczas przygotowaniom do realizacji planu „Burza”:

Snute przez warszawskich sztabowców plany przewidywały przecież, że Okręg Wołyń przystąpi do akcji dopiero za wiele miesięcy, gdy do Polski wkroczą bolszewicy. Uznano więc, że oddziały partyzanckie wiosną 1943 roku są niepotrzebne. Uznano, że nie ma się co spieszyć. W efekcie gdy UPA przystąpiła do rzezi, polskie podziemie na Wołyniu nie było zdolne się jej przeciwstawić.

W tym miejscu należy przypomnieć, że plan „Burza” został opracowany dopiero jesienią 1943 roku, a jego założenia zawarte zostały w Instrukcji nr 1300/III z 20 listopada 1943 roku. Oznacza to – ni mniej ni więcej – że nie mogło być wszystko podporządkowane ich realizacji wiele miesięcy przed tą datą. Na tym w zasadzie można by zakończyć, bowiem – jak widzimy – cała konstrukcja zbudowana została na fundamencie, który nie jest wart funta kłaków.

W marcu 1943 r. nikt jeszcze nie wiedział, jak skończy się wojna i brano pod uwagę różne warianty. Natomiast działalność Okręgu Wołyń w 1943 r. w całości koncentrowała się na samoobronie ludności. Jej ciężar jednak spoczywał na wiejskich placówkach, a nie na oddziałach partyzanckich. Rozbudowa partyzantki to nie zabawa żołnierzykami, ale konieczność rozwiązania całego szeregu problemów logistycznych, związanych chociażby z aprowizacją.

Trudno nie wyrazić przy tym zdziwienia, że historyk, który zajmuje się zagadnieniami związanymi z działalnością Polskiego Państwa Podziemnego, który pisał o Powstaniu Warszawskim, a teraz pisze o AK na Wołyniu. wykazuje się tak daleko posuniętą ignorancją. Mówimy wszak o sprawach elementarnych.

Ale idź dalej…

Otóż latem 1942 roku miały na Wołyniu miejsce aresztowania, które doprowadziły do paraliżu struktur organizacyjnych AK, jednakże już we wrześniu 1942 roku gen. Stefan Rowecki – „Grot” mianował komendantem Okręgu ppłk./płk. Kazimierza Damiana Bąbińskiego ps. „Luboń”, pełniącego dotąd funkcję szefa Wydziału Wyszkolenia Piechoty w Komendzie Głównej AK w Warszawie. Szefem sztabu Okręgu mianowany został mjr Antoni Żochowski ps. „Tol”, bliski współpracownik płk. „Lubonia”. Przyznano im do pomocy grono specjalistów, którzy mieli wraz z nimi udać się na Wołyń.

Poczynając od grudnia 1942 roku kierowani z Warszawy oficerowie AK zaczęli sukcesywnie przenikać na Wołyń, obejmując wyznaczone stanowiska na różnych szczeblach dowodzenia – tam gdzie brakowało oficerów miejscowych. Wkrótce przystąpiono do rozbudowy struktur organizacyjnych w terenie. Ale u progu marca 1943 roku wciąż były one w powijakach. W meldunku organizacyjnym nr 190 z 1 marca 1943 roku gen. Grot-Rowecki na temat Okręgu Wołyń zawarł następujące informacje:

„Na komendanta Okr. wyznaczyłem ob. Lubonia, ppłk. piechoty, dotychczasowego szefa oddz. III; ob. Tola, mjr. piech. – jako szefa sztabu. Dla zorganizowania Okręgu ob. Luboń zmontował ekipę w składzie 20 oficerów i 1 kobiety. W ciągu stycznia i lutego 1943 r. ekipa przeniosła się w teren. Z dotychczasowej pracy organizacyjnej powstały luźne kontakty w niektórych większych środowiskach polskich. […] Kazałem cały wysiłek skupić na montażu Kedywu i ośrodków dywersyjnych; położyć nacisk na organizację oddziałów partyzanckich.”

Jak to się ma do tego, co napisał Zychowicz? Wygląda na to, że było dokładnie odwrotnie. Nie jest też tak, że zlekceważono zagrożenie ukraińskie. Wręcz przeciwnie…

Już 4 marca 1943 roku, a więc niedługo po pierwszych masowych mordach w Parośli i Brzezinach i na wiele tygodni przed pierwszą wielką falą mordów, która miała miejsce w okresie Wielkiego Tygodnia i Świąt Wielkiej Nocy, w Komendzie Głównej AK w Warszawie odbyła się odprawa z udziałem gen. Grota – Roweckiego, w trakcie której zapadła decyzja, iż AK winna podjąć działania na rzecz organizacji sieci placówek samoobrony, by przeciwdziałać spodziewanej akcji ukraińskiej.

Sytuacja na Wołyniu miała odtąd stanowić główny przedmiot troski Komendy Głównej AK oraz kierowniczych organów Polskiego Państwa Podziemnego, gdy chodzi o działalność bieżącą; tym bardziej że absorbujące dotąd ich uwagę wysiedlenia Zamojszczyzny, które okupant niemiecki podjął pod koniec 1942 roku i którym w okresie zimy 1942/43 starały się przeciwstawiać miejscowe formacje AK I BCh, chwilowo straciły na intensywności (dopiero w drugiej połowie czerwca 1943 roku podjęto je znów z całą mocą).

Tego wszystkiego jednak nie dowiemy się z książki Zychowicza. A co do informacji dotyczących organizacji i funkcjonowania sieci placówek samoobrony na Wołyniu, to są one nader skąpe, a do tego chaotyczne i bałamutne, czemu należy się dziwić, jako że w bibliografii znajdującej się na końcu książki możemy na przykład znaleźć opracowania Adama Peretiatkowicza. Czy jednak Zychowicz na pewno się z ich treścią zapoznał? Zajrzyjmy tymczasem do jego książki, w której tak pisze on o formowaniu oddziałów samoobrony:

W lasach i na polach wyszukiwali broń porzuconą przez żołnierzy Wojska Polskiego podczas tragicznego września 1939 roku. A także przez żołnierzy Armii Czerwonej, którzy w czerwcu 1941 roku zmykali jak zające przed nacierającym Wehrmachtem. Niekiedy nawet rozkopywano groby poległych czerwonoarmistów, których podczas operacji „Barbarossa” w pośpiechu chowano razem z bronią.

Zychowicz powołuje się tu na wspomnienia Henryka Cybulskiego, dowódcy samoobrony w Przebrażu, przy czym dla poparcia tego cytuje on króciutki fragment tychże wspomnieć. Dalej Zychowicz pisze:

Wymontowano działka i karabiny maszynowe z wraków zardzewiałych , rozprutych sowieckich czołgów i zestrzelonych samolotów, które od 1941 roku zalegały na wołyńskich odludziach. Wiejscy kowale, którzy teraz zamienili się w rusznikarzy, doprowadzali tę broń do stanu używalności. Czyścili z rdzy , naprawiali uszkodzone elementy. Z czasem w największych bazach powstały zakłady rusznikarskie i prochownie z prawdziwego zdarzenia. Produkowano w nich domowej roboty granaty i ładunki wybuchowe.

Wszystko fajnie, ale skoro jesteśmy przy wspomnieniach Henryka Cybulskiego, to warto też przytoczyć fragment, gdzie pisze on, iż „ożywioną działalność przejawiał w tym względzie inspektorat AK, systematycznie zasilając nas w broń i żywność”.

Zaraz potem przytacza Cybulski historię kolejarza z Kiwerc, który kursował między Poznaniem a Wołyniem, Warszawą i Kijowem. Miał on osobiście przywieźć do Kiwerc sto karabinów i kilkaset granatów, a także kilkadziesiąt pistoletów maszynowych. Cała ta broń trafiła do Przebraża. Dalej Cybulski pisze:

„Dopiero jesienią Niemcy wpadli na trop działalności owego kolejarza. Pewnego razu, kiedy jego pociąg miał przybyć z Warszawy, na dworcu w Kiwercach pojawił się silny patrol żandarmerii. Miejscowi kolejarze natychmiast wyczuli, na kogo polują Niemcy. Kiedy pociąg wjeżdżał na stację, dali znać maszyniście, by uciekał. Zrozumiał. Zatrzymał pociąg pod semaforem, wyskoczył z parowozu i zaczął uciekać w kierunku lasu. Niemcy natychmiast spostrzegli to. Ich pociski dosięgły bohaterskiego kolejarza tuż pod lasem, kiedy już zdawało się, że umknie pogoni.”

Ale o tym nie przeczytamy w książce Zychowicza. Rodzi się pytanie, czy Zychowicz to przeoczył, nie doczytał… A może wcale nie przeczytał wspomnień Cybulskiego? Albo po prostu informacje te nie pasowały do założonej tezy?

Jak już wspomniałem, informacje Zychowicza na temat sieci samoobrony organizowanej przez AK na Wołyniu nie tylko trudno uznać za wyczerpujące, ale do tego są one chaotyczne i bałamutne. Sporo jest za to w jego książce zwykłego wodolejstwa i różnych wątków pobocznych, które urastają w niej do niebotycznych wręcz rozmiarów.

Tak jest na przykład z kwestią podziału kompetencji między Komendą Okręgu AK Wołyń a konspiracyjną administracją cywilną. Można wręcz odnieść wrażenie, że Zychowicz stara się zasugerować czytelnikowi, że gdy Ukraińcy palili wieś za wsią, mordując ich mieszkańców, uwaga polskich władz konspiracyjnych (cywilnych i wojskowych) koncentrowała się głównie na owych kwestiach kompetencyjnych.

Czytelnik po przeczytaniu tej książki, a nie mając wiedzy na ten temat z innych źródeł, będzie przekonany, że polska samoobrona na Wołyniu miała zasięg raczej niewielki i choć nie brakowało w jej szeregach ludzi odważnych i pełnych poświęcenia, to jednak w rozgrywających się tam wydarzeniach odegrała ona rolę dość ograniczoną, za co winą obarcza Zychowicz dowództwo AK. W sumie jeśli jacyś Polacy przetrwali na Wołyniu okres II wojny światowej, to w większej mierze dzięki obecności tam formacji niemieckich, które to zresztą – według Zychowicza – były do Polaków nastawione na ogół przyjaźnie,

Tymczasem, jak wynika z ustaleń Adama Peretiatkowicza, w sumie w obliczu zbrodniczej działalności UPA w co najmniej 302 miejscowościach utworzono placówki samoobrony. Biorąc pod uwagę, że ogółem na Wołyniu ludność polska dominowała w 745 miejscowościach, to oznacza to, iż placówki samoobrony utworzono w niemal połowie z nich, przy czym z reguły tworzone były one w wioskach większych, natomiast nie tworzono ich w małych, odosobnionych osadach.

Według Peretiatkowicza, 153 placówki samoobrony przetrwały do końca niemieckiej okupacji. W przypadku kolejnych 90 placówek samoobrony zdołały one skutecznie ewakuować ludność do innej miejscowości (z reguły dysponującej większą załogą), przy czym w 52 przypadkach odbyło się to w toku walk z Ukraińcami, zaś w przypadku kolejnych 38 – w obliczu spodziewanego ataku ukraińskiego. W sumie więc 243 placówki samoobrony wywiązały się z zadania skutecznej obrony polskiej ludności. Uległy natomiast w walce, nie zdoławszy wywiązać się z zadania, jakim była skuteczna obrona polskiej ludności, załogi 59 placówek samoobrony. Niezależnie od tego, ludność polska przetrwała w 19 miastach Wołynia.

Załogi wielu placówek samoobrony po kilka razy zmuszone były odpierać ukraińskie ataki. Wymieńmy tu choćby Pańską Dolinę w powiecie dubieńskim, którą między czerwcem a wrześniem 1943 roku ukraińscy nacjonaliści czterokrotnie próbowali zdobyć. Za każdym razem z ogromnymi stratami zmuszeni byli się wycofać.

Bez wątpienia najsłynniejszy ośrodek samoobrony, którego obrona przeszła wręcz do legendy, utworzony został w Przebrażu. Jego powstanie zainicjowano w marcu 1943 roku, a od 8 maja 1943 roku na jego czele stał ppor. Henryk Cybulski ps. „Harry”, który w książce „Czerwone noce” napisał:

„W Przebrażu znalazłem się w samym środku bolesnego węzła. Zdawałem sobie sprawę z odpowiedzialności, jaka mnie czeka w wypadku wyrażenia zgody na objęcie funkcji komendanta. Ale na przyjęcie jej gorąco namawiał mnie inspektor „Adam”. W czasie jednej z rozmów z nim dowiedziałem się, że organizacja, do której należę, nosi nazwę Armia Krajowa. Licząc na pomoc organizacji, na co miałem obietnicę „Adama”, ostatecznie zgodziłem się zostać komendantem samoobrony Przebraża.”

Niewielki początkowo oddział szybko się rozrastał:

„Oddziały bojowe podniesiono do składu czterech plutonów. Na mój wniosek inspektorat AK mianował dowódcami plutonów: Marcelego Żytkiewicza, Tadeusza Mielnika, Franciszka Malinowskiego i mojego brata Władysława.”

Do związku obronnego włączono okoliczne wsie – Chołopiny, Jaźwiny, Mosty, Wydrankę i Zagajnik, obejmując ochroną łącznie ok. 2 tys. stałych mieszkańców. Linię obrony obwiedziono okopami wzmocnionymi gniazdami karabinów maszynowych i zasiekami z drutu kolczastego. Południową, nie ufortyfikowaną stronę, ubezpieczały odrębne samoobrony w Rafałówce i Komarówce oraz bagna.

Liczba ludności w Przebrażu tymczasem szybko rosła. Oddajmy ponownie głos:Henrykowi Cybulskiemu:

„Najpilniejszym zadaniem była dla nas obrona ludności. Postanowiliśmy ściągnąć do obozu mieszkańców wszystkich zagrożonych wiosek, nikomu nie odnawiać schronienia. Im więcej ludzi, tym większe trudności, ale i większe szanse przetrwania: spośród wielu tysięcy uciekinierów łatwiej było skompletować liczny i pełnowartościowy oddział samoobrony.
Nasz dotychczasowy obóz, okolony obronnymi zasiekami, był zbyt ciasny. Wytyczyliśmy nowe linie umocnień. Należało teraz wykopać rowy i schrony, ściągnąć drut kolczasty, rdzewiejący jeszcze w lasach.
W dniu 5 czerwca 1943 roku zorganizowaliśmy pierwszą wielką wyprawę po ludność. Wyruszyliśmy na północ, w kierunku Kołek, oddalonych od Przebraża o dwadzieścia kilometrów. Oddziałowi, liczącemu blisko dwustu ludzi, towarzyszyło kilkadziesiąt furmanek.
Z powrotem jechali z nami ludzie z Taraża, Hołodnicy, Marianówki, Rudnik i kilkunastu pomniejszych wsi, wioząc ze sobą cały dobytek: żywność, pościel, naczynia, tysiące innych gospodarskich drobiazgów, często zupełnie zbytecznych. Pędzono też bydło i świnie.”

Tymczasem w lipcu 1943 roku plutony rozwinięte zostały do stanu kompanii, tak że samoobrona składała się odtąd z 4 kompanii liczących średnio po ok. 120 ludzi i oddziału zwiadu konnego, liczącego 40 jeźdźców. Pod koniec swego istnienia samoobrona Przebraża liczyła około tysiąca ludzi, do czego należy doliczyć co najmniej 200 ludzi z dwóch samoobron współpracujących z Przebrażem: w Rafałówce – ok. 170 ludzi i z kolonii Komarówka – ok. 30 ludzi. Raz jeszcze zajrzyjmy do wspomnień Henryka Cybulskiego:

„W zdobywaniu informacji u Niemców pomogła nam Armia Krajowa, inspektorat łucki. Pomoc ta była zresztą wszechstronna. Inspektor „Adam” i jego zastępca „CzyżyK’ byli częstymi gośćmi w Przebrażu, służyli nam radą, kiedy umacnialiśmy obóz, pomagali finansowo, przydzielali nam żywność, broń lub pieniądze, zaopatrywali nas w prasę konspiracyjną. W czasie największego nasilenia „bitwy o szyny” inspektorat wydelegował swojego oficera, który szkolił nas w dywersji. Zajęcia te prowadził doświadczony dywersant Wacław Kopisło – „Kraj”.”

Samoobrona Przebraża ściśle współpracowała z pobliskim ośrodkiem AK „Koło” (Rożyszcze), który zorganizowany został wiosną 1943 roku i na którego czele stał ppor. Jan Garczyński ps. „Lama”. W zasięgu jego działania znalazły się 22 wiejskie placówki parafii Rożyszcze, 3 wiejskie placówki z parafii Wiszenki, po dwie z parafii Sokul i Perespa i jedna parafii Łuck. Na czele poszczególnych placówek stali doświadczeni podoficerowie, dysponujący dobrze zorganizowanymi i uzbrojonymi oddziałami.

Mniejsze i większe placówki samoobrony utworzono we wszystkich powiatach Wołynia. Nie wszystkie one zdołały oprzeć się atakom nacjonalistów ukraińskich. Tymczasem zajrzyjmy do opracowania Józefa Turowskiego:

„W czerwcu 1943 r. podjęli nacjonaliści ukraińscy realizację szerokiego planu zagłady ludności polskiej na terenie całego Wołynia, który przedłużył się na następny miesiąc, szczególnie krwawy. Od strony Lwowa wyszło ich główne natarcie sformowane z doborowych jednostek UPA przy równoczesnym marszu od wschodu i północy. Był to również sygnał do rzezi wewnątrz poszczególnych powiatów przez miejscowe jednostki OUN, tzw. Samoobronnyje Kuszczowyje Widdziły (SKW). Przeważnie o świcie atakowano osiedla polskie i z nieludzkim krzykiem „rizati Lachiw” – dokonywano morderczego zniszczenia. Nie dawano pardonu nikomu. Ginęli młodzi, starcy i dzieci. Łuny pożarów nie schodziły z wołyńskiego nieba.”

W nocy 4/5 lipca 1943 roku Ukraińcy ruszyli na Przebraże. Zenobiusz Janicki wspominał:

„5 lipca 1943 roku bandy UPA szły ze wszystkich stron na samoobronę Przebraża, ażeby ją zniszczyć, po drodze mordując Polaków, którzy jeszcze nie zdążyli wyjechać do Przebraża. Dookoła widać było łuny pożarów, spłonęły wtedy wszystkie wsie i kolonie polskie.”

Zbudzony ppor. Henryk Cybulski tak opisał to, co wtedy zobaczył:

„To, co ujrzałem, było straszne. Dookoła, jak okiem sięgnąć, płonęły wszystkie wsie. Gigantyczny pierścień płomieni zdawał się przybliżać do nas. Grozę zwiększały odgłosy walki toczącej się w okolicy Zagajnika, małej wsi należącej do systemu obrony Przebraża i panika potęgująca się wewnątrz samego obozu. Przerażona ludność szykowała się bowiem do ucieczki. Wśród płaczu, krzyków i nawoływań zaprzęgano konie i ładowano dobytek. Uciekać! Za wszelką cenę wydostać sie z pułapki! Niestety, uciekać nie było dokąd. Jedynie tutaj można było podjąć walkę o życie, próbować się bronić.”

Nie zdołali Ukraińcy złamać oporu obrońców Przebraża. Przez cały dzień 5 lipca trwał krwawy bój, w którym Ukraińcy zdawali się walić głową w ścianę, aż w końcu, zrezygnowani, odstąpili od oblężenia. Adam Peretiatkowicz pisze:

„Z nastaniem świtu 6-go lipca oddział zbrojny wyruszył w teren. W pobliskich wioskach zastał niebywałe zniszczenia i dziesiątki pomordowanych ludzi. Takie wioski jak Huta Marianówka, Dobra zostały spalone doszczętnie. Teraz, kto jeszcze ocalał, ciągnął do Przebraża. Już nikt nie miał złudzeń, co do intencji ukraińskich nacjonalistów. Baza w Przebrażu rozrastała się z dnia na dzień i wkrótce dawała już schronienie dla ponad 25.000 ludzi.”

Kolejna niedziela, 11 lipca 1943 roku, okazała się najkrwawszym dniem w całych dziejach Wołynia. Tego dnia ukraińscy nacjonaliści zaatakowali w 99 miejscach. Szczególnie zajadle atakowali kościoły i kaplice, w których gromadzili się wierni. Następnego dnia kolejne 50 miejscowości stały się widownią bestialskich mordów, dokonywanych z niebywałym okrucieństwem…

Wieczorem 16 lipca 1943 r. sotnie UPA, wspierane przez chłopów ukraińskich z SKW, przypuściły zmasowany atak na ośrodek samoobrony obejmujący Hutę Stepańską i Wyrkę. Miejscową samoobroną dowodził cichociemny por. Władysław Kochański ps. „Bomba”.

Uderzenia nie wytrzymały mniejsze punkty samoobrony, wycofując się w stronę Huty Stepańskiej. Do ucieczki rzuciła się również mordowana ludność cywilna. W tym czasie do Huty Stepańskiej od strony Butejek przybyli wysłannicy UPA z żądaniem poddania Huty pod groźbą jej całkowitego zniszczenia. Nie zdążono udzielić odpowiedzi, gdyż emisariusze odjechali. W nocy z 16 na 17 lipca do Huty Stepańskiej wycofała się samoobrona Wyrki i Siedlisk wraz z ludnością cywilną. W rękach Polaków pozostała tylko Huta Stepańska, otoczona płonącymi polskimi wsiami. Czesław Piotrowski szacował, że w wyniku pierwszego uderzenia UPA zginęło około 300 osób, głównie z Perespy, Wyrki, Hał, Soszników, Tura i Użania, a także około 50 osób w Omelance.

Rano 17 lipca 1943 r. UPA przypuściła zasadniczy atak na Hutę Stepańską. Falowe natarcia upowców i uzbrojonego chłopstwa w liczbie kilku tysięcy osób z trudem odpierano. Wielokrotnie dochodziło do walki wręcz. Trzykrotnie wypierano napastników z samego centrum wsi. Zagrożona wymordowaniem ludność cywilna w tym czasie chroniła się w okolicach kościoła, szkoły i budynku poczty. Obroną skutecznie i ofiarnie dowodził por. Kochański „Bomba”, ranny w lewą rękę.

W nocy 17/18 lipca podjęto decyzję o przebijaniu się przez pierścień oblężenia na odcinku północnym w kierunku linii kolejowej Kowel – Sarny oraz bazy samoobrony w Antonówce. Przez noc uformowano kolumnę wozów i załadowano na nie kobiety, dzieci, chorych i rannych oraz część dobytku. Część taboru pod wpływem paniki ruszyła w stronę Wyrki, gdzie została zaatakowana przez UPA i zawróciła. Zginęło około 100 osób. Nad ranem 18 lipca 1943 r. wszystkie siły samoobrony zaatakowały na odcinku północnym, odrzucając siły UPA na boki. W powstały korytarz wdarła się 3-kilometrowa kolumna wozów i pieszych. Dzięki gęstej mgle udało się uniknąć ostrzału przeciwnika i ofiar wśród uciekinierów. Po wydostaniu się kolumny z kotła, jej koniec obsadzili żołnierze samoobrony odrzucając ukraiński pościg.

Większość ocalonych z Huty Stepańskiej przybyła w następnych dniach do Przebraża, na które to 31 lipca Ukraińcy przypuścili kolejny szturm. I tym razem atak został odparty przy czym o sukcesie obrońców Przebraża zadecydowało skuteczne użycie dwóch posiadanych, a wymontowanych z wraków sowieckich czołgów dział kal. 45 mm i zniszczenie wozów z amunicją przeciwnika, co zmusiło Ukraińców do odwrotu.

A co stało się z kpt. „Bombą”? Otóż pomimo poważnej rany odniesionej podczas obrony Huty Stepańskiej, w krótkim czasie stanął on na czele oddziału partyzanckiego, który rozbudował do stanu około 700 partyzantów i z którym to operował w rejonie Huty Starej, gdzie funkcjonowała silna baza polskiej samoobrony.

Decydujący szturm na Przebraże nastąpił 30 sierpnia 1943 roku. Przygotowywali się doń Ukraińcy niezwykle starannie, ściągając ok. 3 tys. doborowych rezunów z okolic Lwowa, a co najmniej drugie tyle liczyć miały miejscowe sotnie UPA – takie liczby podał Władysław Filar, który siły ukraińskie ocenia więc na ok 6 tys. uzbrojonych ludzi oraz drugie tyle siekierników – okolicznych chłopów wyposażonych w widły i siekiery, których zadaniem było dokończenie dzieła zniszczenia i rozprawienie się z cywilami. Wyższe liczby podaje Henryk Cybulski, który napisał:

„Na kilka dni przed napadem przybyło w okolice Rudnik około czterech tysięcy banderowców, ściągniętych z okolic Lwowa. Były to doborowe sotnie, zaprawione już w rzeziach na Ukrainie. Dołączyło do nich sześć tysięcy miejscowych rezunów, uzbrojonych w broń ręczną i maszynową. Grupę pomocniczą stanowili siekiernicy i ciury taborowe, razem około dziesięciu tysięcy. Banderowcy zarekwirowali w całej okolicy setki furmanek, aby po zwycięskiej bitwie wywieźć na nich dobytek z Przebraża.”

Mając wiedzę o ukraińskich przygotowaniach, Henryk Cybulski uzgodnił zasady współdziałania z płk. Nikołajem Prokopiukiem, który stał na czele sowieckiego oddziału partyzanckiego, liczącego ponad 200 ludzi, oraz ppor. Janem Rerutką ps. „Drzazga”, dowodzącym oddziałem partyzanckim AK w sile ponad 100 ludzi. Wezwano nadto na pomoc oddziały Odcinka „Koło” (Rożyszcze), które skierowały na pomoc załodze Przebraża oddział liczący ok. 150 ludzi.

I znów Ukraińcy długo bili głową w mur, nie mogąc złamać obrony Przebraża. Tymczasem przez Błota Warchańskie w kierunku na Hermanówkę przekradł się oddział z Przebraża, liczący 120 żołnierzy piechoty i 30 jeźdźców (ze zwiadu konnego), który to oddział wraz z partyzantami sowieckimi wykonał uderzenie na tyły zgrupowania UPA. W szeregach ukraińskich nastąpiło zamieszanie, które wykorzystali obrońcy Przebraża, przechodząc do generalnego kontrataku. Ukraińcy rzucili się do panicznej ucieczki, pozostawiając na placu boju setki zabitych i ogromną ilość sprzętu. W pościgu wziął też udział przybyły na miejsce oddział Odcinka „Koło”.

11 lipca 2015 roku w miejscu, gdzie niegdyś była wieś Przebraże, a dziś jest wieś Hajowe, odsłonięto pomnik „ku czci 2 tysięcy Ukraińców”, którzy w sierpniu 1943 roku zginęli z rąk „polskich szowinistów”. Tę kuriozalną uroczystość zorganizowały: lokalny oddział partii „Swoboda”, Bractwo Weteranów OUN-UPA Regionu Wołyńskiego im. Pułkownika Kłyma Sawura oraz łucka organizacja więźniów politycznych i osób represjonowanych. W odsłonięciu pomnika udział wzięli także przedstawiciele Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej patriarchatu kijowskiego z metropolitą łuckim i wołyńskim Michaiłem na czele. Na portalu volynnews.com można było przy tej okazji przeczytać:

„Oni [polscy i sowieccy partyzanci] zaszli Ukraińców od tyłu i zaczęli strzelać im w plecy. Pod krzyżowym ogniem, w całym tym piekielnym kotle, według ocen badaczy, zginęło ponad 430 ukraińskich powstańców i blisko 1500 bezbronnych Ukraińców spośród miejscowej ludności.”

Bitwa o Przebraże stanowiła punkt zwrotny – od tej pory Ukraińcy nie byli już tak aktywni jak wcześniej, za to formacje polskie podjęły szereg akcji odwetowych, które uzmysłowiły Ukraińcom, że nie są w swych działaniach bezkarni.

Tymczasem raz jeszcze zajrzyjmy do książki Zychowicza, który – wskazując na rzekomo bierną postawę Okręgu Wołyńskiego AK w obliczu Rzezi Wołyńskiej – pisze:

Według historyków Armii Krajowej wołyńskie podziemie zbrojne w drugiej połowie roku 1943 liczyło bowiem około 8 tysięcy zaprzysiężonych konspiratorów. W oddziałach partyzanckich miało zaś znaleźć się ponad tysiąc ludzi. Według maksymalnych szacunków 1,3 tysiąca. Oznacza to, że do obrony rodaków przed banderowskimi pogromami rzucono niewiele ponad jedną ósmą sił Okręgu Wołyń. Trudno ten wynik uznać za imponujący. Co robiła reszta?

Ano odpowiem Zychowiczowi na tak postawiona pytanie – owa reszta, a więc ci wszyscy, którzy nie służyli w lotnych oddziałach partyzanckich, w sporej części stanowili załogi wiejskich oddziałów samoobrony i – wbrew insynuacjom Zychowicza – jak najbardziej byli zaangażowani w obronę rodaków przed banderowskimi pogromami. Ale Zychowicz o tym nie wie, albo nie chce wiedzieć i w rezultacie sam sobie odpowiada:

Kazano im jednak czekać do operacji „Burza”.

Trudno to nawet komentować… Ale szczególnie kuriozalne są wywody Zychowicza, jak to Armia Krajowa mogła skierować na Wołyń potężne zgrupowania bojowe i dosłownie zetrzeć w puch formacje UPA, ale dopuściła się grzechu zaniechania.

Trzeba nie mieć za grosz wyobraźni, nie mówiąc już o wiedzy, by wygłaszać tego rodzaju sądy.

Bo czyż można sobie wyobrazić, że potężne grupy bojowe uzbrojonych akowców, w warunkach niemieckiej okupacji, na przykład z Kielecczyzny i z Warszawy, gdzie zresztą też szalał terror, tyle że niemiecki, przemieszczają się na Wołyń, na zupełnie obcy sobie teren, by utworzyć sieć posterunków w rejonach, gdzie 90 – 95% ludności stanowili wrogo do nich usposobieni Ukraińcy? Toż rzeczą oczywistą dla każdego wypowiadającego się w tym temacie winno być to, że prowadzenie działalności partyzanckiej możliwe jest jedynie tam, gdzie dominuje ludność przychylnie nastawiona do partyzantów – ona to wszak ma służyć im zaopatrzeniem w żywność i inne materiały niezbędne do życia. Ona też winna być ich uszami i oczami, przekazując im na czas wszelkie informacje dotyczące poczynań wroga.

Prowadzenie działalności partyzanckiej na terenie zamieszkałym przez ludność do partyzantów usposobioną wrogo skazane jest na niepowodzenie. Oddziały partyzanckie, które by w takich warunkach próbowały funkcjonować, zostałyby w krótkim czasie zniszczone.

Stąd też siecią placówek samoobrony opleciono większe ośrodki, zamieszkałe w większości przez Polaków. Tam też próbowano ściągać mieszkańców z mniejszych wiosek i osad, a także z miejscowości o mieszanym składzie etnicznym czy też z samotnych polskich zagród, funkcjonujących w ukraińskim otoczeniu. Wielu ludzi nie chciało jednak opuszczać swych domostw, pozostawiając na pastwę losu i ukraińskich sąsiadów dorobek swego życia i dopiero co obsiane pola…

Przy okazji warto zauważyć, że zanim jeszcze zaczęła się Rzeź Wołyńska, okupant niemiecki przystąpił do wysiedlania Zamojszczyzny. Akcja wysiedleńcza rozpoczęła się w nocy 27 na 28 listopada 1942 roku:

Zdecydowana reakcja polskiego podziemia (Powstanie Zamojskie) zmusiła Niemców do wstrzymania w marcu 1943 roku akcji wysiedleńczej, przy cym do tego czasu zdołali oni wysiedlić 116 wsi. W czerwcu wysiedlenia wznowiono. Mimo zdecydowanego oporu miejscowych formacji AK I BCh w okresie od 27 czerwca do 15 sierpnia wysiedlono 171 wsi, ponad 36,5 tys. osób zatrzymano z czego ok. 26 tys. wysłano na roboty do Niemiec oraz obozów koncentracyjnych – większość trafiło do KL Majdanek. Szczególnie tragiczny był los dzieci. Prawie 4,5 tys. dzieci wysłano do Rzeszy celem zniemczenia. Wiele innych Niemcy uśmiercili dosercowymi zastrzykami fenolu zaraz po przetransportowaniu do KL Auschwitz.

Łącznie od listopada 1942 r. do sierpnia 1943 r. niemieckie deportacje objęły na Zamojszczyźnie blisko 300 polskich wsi. Okupanci wywieźli z rodzinnych domów ok. 110 tys. osób (w tym ponad 30 tys. dzieci), co stanowiło 31 proc. ludności regionu. Na opuszczonych terenach osiedlono 10-13 tys. Niemców (różne szacunki), głównie z Bukowiny i Besarabii, a także ok. 7 tys. Ukraińców.

Tak więc oddziały AK z sąsiadującego z Okręgiem Wołyńskim Okręgu Lublin w omawianym okresie zaangażowane były w walkę na wielką skalę. Ale o tym w książce Zychowicza nie przeczytamy. Dla niego życie pod niemiecką okupacją było bowiem nieomal sielanką, przerywaną jedynie nieodpowiedzialnymi wystąpieniami Polaków….

Wojciech Kempa

2 komentarze do wpisu „Jak Zychowicz zdradził Wołyń – 30% albo L”

Dodaj komentarz