Grzegorz Kucharczyk: „Twarda mowa” Chrystusa, a w Kościele? Miękko, mięciutko…

Koronawirus postawił wiele rzeczy w nowym świetle. Wiemy teraz na przykład, że instancjami decydującymi o doprowadzeniu do końca procesu beatyfikacyjnego wcale nie są – jak można by sądzić po powierzchownej lekturze prawa kanonicznego – odpowiednie dykasterie watykańskie i ostatecznie sam Papież. Przez te wszystkie wieki, gdzieś umknął nawet najbardziej przenikliwym znawcom Corpus Iuris Canonici fakt, że tak naprawdę ostateczna decyzja zależy od orzeczenia ministerstwa zdrowia. Przekonaliśmy się o tym całkiem niedawno przy okazji informacji o odłożeniu beatyfikacji Prymasa Tysiąclecia „do czasu ustania pandemii”. No, a o tym kiedy ona ustanie, decyduje przecież wspomniany urzędnik swoim nieomylnym orzeczeniem. Miękkie stanowisko kurii metropolitalnej warszawskiej w tej sprawie rodzi oczywiście obawy, czy czasem nie jest szykowany nad Wisłą „wariant Sheena”.

Pod wpływem koronawirusa wielu pasterzy naszego Kościoła (także tych uchodzących za „konserwatywnych”) najwyraźniej stwierdziło, że czas na mięciutkie zmodyfikowanie trzeciego przykazania Dekalogu. Teraz w nowej wersji brzmi ono: „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił, chyba że czujesz się zagrożony”. Taka jest wymowa publikowanych w ostatnich dniach decyzji różnych biskupów o cofnięciu dyspens od uczestnictwa w Mszach Świętych, chyba że ktoś „czuje się zagrożony zarażeniem”. To już nawet nie furtka, ale wrota, które zostały otwarte dla tych, którzy teraz nie chodząc na Mszę, będą mogli powoływać się na swoje poczucie zagrożenia. A przecież po koronawirusie zostanie tzw. zwykła grypa, a cóż powiedzieć o groźbie zarażenia się na przykład tężcem dotykając kościelnej ławki lub konfesjonału?

Przypomina się w tym kontekście równie mięciutkie nastawienie władz kościelnych za obecnego pontyfikatu do nierozerwalności małżeństwa poprzez otwarcie interpretacyjnych wrót w postaci rozciągliwych jak guma warunków orzeczenia jego nieważności. Nie wiem, czy na obecnie prowadzonych kursach przedmałżeńskich informuje się od razu narzeczonych o możliwościach stojących przed nimi – „w razie czego” – w tym zakresie („niezgodność psychiczna”, etc.). Kryłaby się za tym taka sama „wartość” pedagogiczna, jaka kryła się za udzielaniem w niektórych parafiach w Polsce w czasie pandemii dzieciom pierwszokomunijnym komunii w ławkach i na rękę.

Rygorysta z piszącego te słowa? Bardziej papieski od papieża? Inkwizytor? Żaden z tych komplementów. Po prostu czytelnik nauczania Prymasa Tysiąclecia. W październiku roku obchodów milenijnych mówił on, że „mądrość i doświadczenie pokazuje, że zwycięża się nie łatwizną, pielęgnowaniem osobistych upodobań i chęci. Nawet w życiu rodzinnym potrzeba ofiary i zwycięstwa nad sobą. Gdy nowy człowiek rodzi się na świat, trzeba nawet śmierci spojrzeć odważnie w oczy, jak Chrystus na krzyżu, gdy zbawiał ludzkość” (Trzebnica, 16 października 1966).

Miesiąc później, w listopadzie 1966 roku Prymas Polski mówił: „Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą – mówił Chrystus. Przez dwadzieścia wieków było to prawdą. Chrystus nie wprowadził nas w błąd. Ani jedna litera w Zakonie Pańskim nie jest przez nas, biskupów i kapłanów, odmieniona. I nie wolno nam tego czynić, pomimo pokus, zachęt i złudnych nadziei, że może życie byłoby łatwiejsze, gdybyśmy byli mniej bezwzględni i stanowczy, bardziej ugodowi, elastyczni i przystosowujący się do nowych sytuacji. Sytuacje miną, jak miną najrozmaitsze doktryny i wieki, jak niebo i ziemia przeminą, ale słowa Chrystusowe nie przeminą. One zostaną” (Białystok, 19 listopada 1966).

A w grudniu roku milenijnego kardynał Wyszyński nauczał: „Mowa Chrystusowa od początku była twarda i do dziś dnia jest obrazą niepobożnych uszu. Najmilsi! Mało nas to interesuje, że ona jest twarda. Ważne jest dla nas to, że zbawia, że jest ratunkiem świata” (Warszawa, 24 grudnia 1966).

Kto wie, być może jakiś advocatus diaboli (całkiem dosłownie pojmujący swój „charyzmat”) raz jeszcze przejrzał materiał procesowy, znalazł także te słowa Prymasa Polski – i zadecydował o scedowaniu beatyfikacji na ministra zdrowia.

Za to mięciusieńko – jak zawsze mniej więcej od sześćdziesięciu lat – jest w Kościele niemieckim. Nowy przewodniczący konferencji tamtejszego episkopatu, biskup Georg Bätzing z Limburga, stwierdził ostatnio, że w ramach „drogi synodalnej” (eufemizm dla „staczania się w przepaść”) Kościoła niemieckiego należałoby wprowadzić praktykę błogosławienia przez Kościół tzw. małżeństw jednopłciowych. Zawsze przy tej okazji rodzi się pytanie, czy czasem nie mamy tutaj jakieś szczególnej predylekcji danego pasterza, do pochylania się z troską akurat nad tą sprawą?

Jak zauważył już dawno Sługa Boży arcybiskup Fulton Sheen: „to nie tyle Credo nie pozwala ludziom zbliżyć się do Chrystusa i Jego Mistycznego Ciała, ile przykazania”. W innym miejscu zauważał zaś, że „to nie wątpliwości są przyczyną naszych rozwiązłych zachowań, ale przeważnie takie zachowania wywołują wątpliwości”. A ponieważ mówimy tutaj o kontekście niemieckim, warto przytoczyć i te słowa amerykańskiego hierarchy: „Zasada brzmi: najpierw Słowo, potem Wcielenie. Zmienił to Goethe, który dał współczesnemu człowiekowi możliwość ucieczki od wszelkich moralnych zobowiązań, mówiąc: „Czyn był na początku” – najpierw żyjemy, potem uzasadniamy swoje życie.

Najpierw działamy, potem zastanawiamy się, jak usprawiedliwić nasze czyny. […] ludzie nie dopasowują już swego życia do Credo, lecz wybierają credo pasujące do ich stylu życia”.

Jakie credo wyznaje mięciuteńki biskup Bätzing?

Grzegorz Kucharczyk

źródło: m.pch24.pl

Dodaj komentarz