W Hoszowie jednej tylko nocy wilki zagryzły 13 psów. W Rabem zabiły dorosłego konia, w Bandrowie Narodowym: u jednego gospodarza – dwie jałówki, u drugiego – źrebaka, u trzeciego – dziesięć owiec. W Bieszczadach ludzie ze strachu przed wilkami przestali chodzić do lasu.
Akurat teraz w Bandrowie i okolicach jest względny spokój, bo gospodarze nie wypędzają owiec i krów na łąki, konie tylko na chwilę. Wilk nie grasuje, bo nie ma po co. Ale czai się w pobliżu. Na nieodległej od domostw linii lasu widać ślady wilczych łap na śniegu. A i wilka też widać.
– Kiedy rano wypuszczam konie, czasem widzę jednego, jak siedzi i patrzy. Pewnie jakiś zwiadowca watahy. Wtedy nie spuszczam koni z oczu, pilnuję, dopóki ostatniego nie wprowadzę do stajni – mówi Waldemar Grzesik.
Pogrom w Bandrowie
W listopadzie w Bandrowie, Hoszowie i Moczarach była istna rzeźnia. Grzesik wyprowadził kilkanaście swoich koni na łąkę, tuż za ogrodzeniem podwórka. Wataha 24 wilków pojawiła się nagle i znikąd. Zaczęły krążyć wokół stada koni. Te zbiły się w gromadę. Starsze wierzgały, próbując odgonić kopytami napastnika od źrebiąt. A i tak udało im się oddzielić od stada jedno z nich. Zadusiły, wywlekły poza gromadę, na koniec uczty z malca niewiele zostało. Malca takiego na ćwierć tony.
Następnym razem Grzesik był bardziej czujny, wataha znów zaatakowała, nim udało się odpędzić napastników, dopadła kolejne źrebię, wygryzła źrebakowi kawał zadu, weterynarz ledwie zwierzę odratował.
– Siedzieliśmy wieczorem przy grillu, robiło się już ciemno – opowiada Grzesik. – Ledwie trzydzieści metrów od drogi mój pies wyszedł na asfalt, położył się. Wilk pojawił się z drugiej strony drogi, dopadł psa, porwał w pysk i uciekł. Próbowaliśmy gonić, ale przepadł w ciemności. Rano w okolicy nawet śladu po moim psie nie było.
Nocami to wilki Grzesikowi po podwórku biegają. Z czterech psów domowych ledwie dwa zostały.
Jeszcze przed rokiem ludzie chodzili tu na spacery z psami w okolice wyciągu narciarskiego przy lesie. Od kiedy wilk pogonił tu spacerowiczkę i jej psa, nikt nie ma odwagi na spacery.
Wojciechowi Liskowi wilki zagryzły dwie jałówki, po 250 kilo każda. Tuż pod domem. Zostały po nich kupki kości i łby.
Opowiada, że tamtego dnia kończył w oborze poranne dojenie krów. Wcześniej wypuścił kilka krów i jałówki na zewnątrz na popas. Nagle usłyszał, że na zewnątrz coś się dzieje.
– Jak wyszedłem, zobaczyłem tylko resztki po jałówkach. To musiała być cała wataha, musiały wejść przez ogrodzenie z drutów, oddzielić młode od stada, wygonić poza druty, przez które dorosłe krowy nie przeskoczą, a tam już w spokoju mogły je wykończyć
– mówi Wojciech Lisek.
Pies siedzi cichutko
Od wiosny 2019 r. spał przy otwartym oknie w sypialni. Nie dla zdrowia, tylko dla bezpieczeństwa. Jak krowy w oborze zaczynały ryczeć, już wiedział, co to znaczy. Zrywał się z pościeli, odpalał traktor i robił hałas, rundkę wokół gospodarstwa, żeby watahę odpędzić. W świetle reflektorów widział tylko z oddali kilka, kilkanaście par ślepiów. A pies przy budzie wcześniej ani nie mruknął.
– Pies, jak czuje wilka, to spieprza do budy i siedzi cichutko – tłumaczy. – Na człowieka może szczekać, ale przed wilkiem ogon po siebie i udaje, że go nie ma.
Raz Lisek zobaczył cztery basiory, jak się wylegują na wzgórku, kilkadziesiąt metrów od jego gospodarstwa. Zapuścił silnik traktora, zamknął się w kabinie, pojechał w ich kierunku, żeby postraszyć, żeby się wyniosły do lasu.
– Pan myśli, że się przestraszyły? – pyta. – Nawet się nie podniosły, tylko uważały, żebym im po ogonach nie przejechał. A jeden ze mnie zakpił, bo podczas tej akcji po prostu przede mną się… wypróżnił.
To pojeździł trochę, wrócił do domu, a basiory zostały tam, gdzie były.
Artur Lenart w dwa lata stracił 58 owiec. Dwadzieścia sześć w minionym roku i 32 sztuki rok wcześniej. I to te najlepsze sztuki.
– Wilki wybierają najlepsze matki, które idą na przodzie stada, ostatnich, kulawych nie ruszają – Lenart nie rozumie takiego drapieżnika, który atakuje najsilniejsze w stadzie, a nie najsłabsze. Mówi, że już chyba niczego się nie boją.
– Siedzę z psem na jednym końcu stada, a na drugim wilki mordują mi owcze matki. Jak w końcu zdołałem przepłoszyć, to zobaczyłem, że zabiły dwie kotne owce, wyżarły wnętrzności, dwa małe, a nienarodzone wyrzuciły na zewnątrz. No, makabra
– kręci głową Lenart.
I wszystko w biały dzień, nie w nocy. Na ogół siedzi z owcami na polu, ale niech wróci na pół godziny do domu na obiad, to może się spodziewać, iż pod jego nieobecność wilk też przyjdzie na obiad.
– Dla odstraszenia kupiłem taką trąbę, że słychać ją i w sąsiednich wioskach – opowiada. – A teraz myślę, że jak trąbię, to jakby zapraszam wilki na posiłek. Tyle daje odstraszanie.
Ogrodził siatką 18 hektarów swojego pastwiska i miał nadzieję, że będzie spokój. Wilki podkopywały się jednak pod ogrodzeniem. To wpuścił siatkę w głąb ziemi, żeby zwierz miał trudniej. Trochę się uspokoiło.
W Bandrowie, Hoszowie, Moczarach znajdowano zwierzęta domowe zagryzione, ale nie zeżarte. Po kilka – kilkanaście sztuk naraz.
– Przychodzi wilczyca z małymi nie po to, żeby pożreć, tylko po to, żeby uczyć je, jak się poluje
– tłumaczy jeden z hodowców.
Wilk „za chlebem”
Drapieżnik zszedł do wsi, bo w lasach wyżarł już niemal wszystko, co do wyżarcia było. Grzesik jeszcze dwa lata temu słyszał ryk jeleni na rykowisku, z lasu na łąki wychodziły sarny i koziołki. Od dwóch lat słyszy z lasu głównie wycie nawołujących się wilków.
Saren na łąkach już nie ma, jelenie zamilkły na dobre, lisa też trudno spotkać.
Wilk rządzi, pod ochroną jest, tknąć go bez specjalnego zezwolenia nie wolno. To się mnoży, a że dorosły osobnik potrzebuje zeżreć dziennie kilka kilo mięsa, to jak wyżre dzikie w lasach, to schodzi do wsi po gospodarskie. I człowieka się nie bardzo już boi.
– Na Ukrainie strzelają do wszystkiego, do wilka szczególnie, na Słowacji do wilka strzelają, u nas nie wolno. Wilk niegłupi, przeniósł się do nas, bo tu mu nic nie grozi – mówią w Bandrowie.
Strzelać do wilka nie wolno, bo pod ochroną. Można odstraszać na różne sposoby. Krzyczeć można do woli, na krzyki wilk jakby głuchy. Można odpalać petardy, ale potem roboty papierkowej na pół dnia.
– Każdy taki przypadek wypłaszania trzeba zgłaszać do urzędu gminy – opowiada jeden z hodowców. – Jak strzelałem, z czego, ile razy, jak długo, w którym miejscu. Jak nie złożę raportu i ktoś doniesie, to kłopotów z urzędu będzie więcej jak od wilka.
– Jeśli mamy zagwarantować równowagę i bezpieczeństwo człowiekowi, trzeba dać raz na jakiś czas pozwolenie na odstrzał – sugeruje sołtys Wiesław Groch. – Nie masowy, nie samicę i nie młode, ale żeby w watahę szedł przekaz, że są miejsca, w których wilk nie jest mile widziany.
Pod naporem mieszkańców władza miasta i gminy Ustrzyki Dolne napisała do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Rzeszowie prośbę o odstrzał pięciu sztuk. Od pięciu lat co roku prosi, ale po raz pierwszy zgodę dostała. Na odstrzał jednej sztuki, a i sama zgoda była kuriozalna.
– Zgoda na odstrzał w konkretnym sołectwie i nigdzie więcej, w ciągu dwóch ściśle określonych dni, w określonych godzinach w każdym dniu, a w dodatku uprawomocnienie się decyzji następowało już po tych określonych w niej terminach na odstrzały – irytuje się sołtys Groch. – W efekcie można było odstrzelić tę jedną sztukę, ale zarazem nie można było. Ale w ministerialnych statystykach będzie figurować, że dano takie pozwolenie. W Bandrowie mówią, że gdyby Bareja żył, to miałby scenariusz do filmu.
Z wnioskiem o odstrzał wystąpiło też ustrzyckie starostwo powiatowe. Pozwolenie wydano na sztukę jedną. I bardziej realistyczne, bo w terminie od 1 maja do 31 sierpnia.
„A w przypadku, gdy ataki na żywy inwentarz nie ustaną i wilki wciąż będą wyrządzać szkody w gospodarstwach domowych, zabicie kolejnego osobnika” – pociesza hodowców starostwo w specjalnym komunikacie.
Gospodarze pewnie by jakoś przeboleli, że im zwierz porywa drób, dusi psy, pożera krowy, konie i barany, gdyby nie zasady rekompensaty.
– System ich przyznawania nie jest dla hodowcy zadowalający – tłumaczy sołtys. – Bo płacą za kilogram padłej zwierzyny. Nie uwzględnia się, czy to była krowa cielna, mleczna, klacz źrebna, podobnie z owcami. Na odszkodowanie trzeba czekać miesiącami, a nim to nastąpi, mam mnóstwo papierów do wypełnienia. Jestem przekonany, że gdyby system odszkodowań był dla hodowców sprawiedliwszy, to nikt by tu nie myślał o odstrzale wilków.
Krok od tragedii
Człowiek musi zginąć, żeby władza poszła po rozum do głowy – mówią w Bandrowie.
– Turyści latem zatrzymują się na leśnych parkingach, chodzą na grzyby, palą ogniska – prognozuje jeden z gospodarzy w Bandrowie. – Niech dorośli wypiją kilka piw, dzieciaki porozłażą się po lesie, wataha na grupę się nie rzuci, ale jednego dziecka w lesie nie zawaha się zaatakować. Rozmawiałem z człowiekiem z ochrony środowiska, tego do szacowania szkód. Mówił, że już boi się odbierać telefony ze zgłoszeniami. Boi się, że pewnego razu zadzwoni do niego prokurator, że wilki porwały człowieka.
plus.nowiny24.pl