Ruś ”biała” czy ”czerwona” [ oś sporu na polskiej prawicy ].
Nie, bynajmniej nie zamierzam pisać o korwinowych kucach, bo moje porachunki z nimi uznaję za zakończone, com miał powiedzieć to uczyniłem poza wyraźnym stwierdzeniem, że krytyka omnipotencji państwa i narodu może mieć sens, gdy są nazbyt potężne a nie tam, gdzie ledwo dychają w ustawicznym zagrożeniu swego bytu jak w Polsce, bo wówczas to znęcanie się nad słabszym, czysty sadyzm za który należytą karą winno być wleczenie powrozem po gościńcach. Zresztą nawet do ozjaszowych tumanów dotarło wreszcie co za ziółko z Janusza po jego nieudolnych intrygach w konfederackich prawyborach, skądinąd wzorowanych na amerykańskich co stanowi kolejną poszlakę, iż nie o ”ruskie onuce” wcale się rozchodzi – trza też przyznać, że Kondomici całkiem sprytnie rozładowali nimi dzielące ich różnice tak, że nawet Korwin nie był w stanie tego spierdolić swoim zwyczajem, stąd jestem przekonany, iż ”ktoś” ich prowadzi i bynajmniej nie stawiam tu na Moskwę [ w ogóle programowa niezborność tego projektu może okazać się jego atutem odpowiadając pofragmentowanej rzeczywistości społecznej i politycznej postmoderny ]. Przypomnę więc tylko, że korwinizm z jego pogardą wobec ”nierobów” to czysty bolszewizm w ”wolnorynkowym” przebraniu, bo to nie św. Paweł jest tu punktem odniesienia a Lenin – komunistycznym ideałem jest skoszarowane społeczeństwo harujących do upadłego biorobotów tak wytresowanych, że nie istnieje już potrzeba zaganiania ich do niewolniczej pracy państwowym batem, bowiem ”arbeit macht frei”! Kuce nie tylko przysłowiowe gie wiedzą o socjalizmie, który niby tak krytykują, ale nie znają nawet podstaw własnej doktryny – przecież Mises wyraźnie pisał, iż najważniejszy wcale nie jest przedsiębiorca, tym bardziej nie pracownik a konsument, więc nie ten kto pracuje tylko ten kto je, i jeśli dany usługodawca nie zaspokaja należycie jego potrzeb jest w takim razie biznesowym nieudacznikiem, który w opresji państwowych ”urzędasów” szuka wymówki dla swego spierdolenia [ o tak, wiem – to wszystko dlatego, że nie ma ”wolnego rynku”: sęk w tym, iż takowy system nigdy w historii nie zaistniał i jest nieziszczalnym ideałem, utopią jedynie co uczciwsi libertarianie otwarcie przyznają ]. Dzieje się zaś tak, gdyż choć formalnie kuceria powołuje się na anglosaską myśl polityczną i ”szkołę austriacką” w ekonomii, korwinizm jest w rzeczywistości światopoglądową intoksykacją rosyjskim liberalnym autorytaryzmem, ”jaśniejszą” czyli bardziej zwodniczą stroną tamtejszego imperializmu łączącą płynnie zamordyzm z typowo kapitalistycznym hasłem ”bogaćmy się!”, więc kiedy kurwiniątka wzdychają do ”Pinocheta” mają tak naprawdę na myśli ”Putina”. Samo to połączenie silnego przywództwa z duchem przedsiębiorczości nie byłoby niczym złym – na tym przecież zasadza się z grubsza ”american school of economics” leżąca u podwalin potęgi USA – gdyby nie to, że w polskich warunkach wyradza się w swe przeciwieństwo, rodzaj ”wolnorynkowej machnowszczyzny”, warcholstwa i nienawiści do wszelkiego porządku pogłębiających i tak już znaczny chaos społeczny i ekonomiczny naszego państwa, dlatego winny być tępione jako mentalne robactwo, śmiertelne zagrożenie dla idei Rzeczpospolitej jako dobra wspólnego [ przy czym należy mieć na uwadze, iż ta zaraza nie płynie jedynie ze Wschodu niestety ]. Co tu gadać, po ostatnich deklaracjach Bartusia piromana ogłaszającego PO obrońcą ”liberalizmu” i ”wolnego rynku” jasnym jest, iż jeśli Konfederacja pójdzie w tą stronę da dupy i skończy jak Jobbik, która to już ”konserwatywna” przystawka establiszmętowa, o ile rzecz jasna nie sflekują jej całkiem po zużyciu tacy jak Sienkiewicz właśnie – przypominam, że z inicjatywy tej kanalii wszczęto polowania na domniemanych ”faszystów”, których ofiarą padł min. taki ”wolnościowiec” jak Kelthuz. Pytanie więc, czy kuce faktycznie kupiły sobie Bosaka jak głoszą niektórzy, czy też chłopcy narodoffcy przynajmniej część z nich jaka nie zatraciła całkiem instynktu państwowego i narodowego zdołają przekonać, że dla rozwoju rodzimego kapitału koniecznym jest silne państwo, a to bynajmniej nie oznacza nazbyt rozbudowanej biurokracji ni groma przepisów, bo nie da się sprawnie zarządzać machiną administracyjną kraju, gdzie prawo podatkowe potrafi zmieniać się kilka razy w ciągu roku, to patologia i nie ma co do tego nawet dyskusji. Objawem słabości a nie siły państwa, jego skrajnej dysfunkcjonalności jest, gdy urzędnik skarbówki staje się inkasentem wysyłanym by ściągać haracz z drobnego przedsiębiorcy bo nie wydał należycie paragonu i tego typu pierdoły, kiedy korporacyjne ”grube misie” wyprowadzają miliardowe zyski bez opodatkowania – kuce, którym uda się przetłumaczyć, że ”wolnorynkowa anarchia” nie tylko nie zaradzi różnorakim sitwom i mafiom jakimi przeżarta jest nasza państwowość, ale w praktyce doprowadziłaby wedle wszelkich znaków do jeszcze większego rozbuchania patologii są do odratowania, całą zaś resztę jako beznadziejnych przegrywów na własne życzenie należy pozostawić ich własnemu losowi, bo i tak wszelkie przejawy wspólnotowego, narodowego myślenia to dla nich ”socjaluchy” i ”brunatne robactwo”, niech więc skończą tam, gdzie ich miejsce: u Bartusia piromana i jego bandy.
Nie o tym więc chciałem traktować – zapowiadaną tu orkę merytoryczną historycznych bredni Putina można sobie na razie darować skoro nam odpuścił póki co, tym bardziej gdy i tak zajęli się tym na krajowym podwórku profesjonaliści, aczkolwiek nie łudźmy się to jedynie chwilowa przerwa i cisza przed burzą, stąd bez dołożenia swoich skromnych pięciu groszy w tej materii jednak nie obejdzie się. Poza tym nie o żadne argumenty tu idzie, a neoimperialne chamstwo, rodzaj buty i czystą nagą siłę, gdzie Polska ma pełnić rolę kozła ofiarnego dla sojuszu Rosji z Żydami, co oficjalne czynniki kremlowskie nawet nie skrywają specjalnie, dlatego bardziej martwi mnie uległość wobec takowej polityki historycznej znacznej części opinii publicznej w kraju. Nie tyle mam tu na myśli GWno po którym czegóż się spodziewać, jak nie hołdowania typowo polaczkowatej manierze niewychylania się by schować najlepiej we własnej dupie, że jak będziemy wszystkim naokoło robić gorliwie ”łaskę” to nas polubią, a tak cóż, rzekomo mamy za swoje, pozostaje więc tylko przypomnieć, iż nie sposób szanować tego, kto sam robi z siebie ścierkę. Natomiast bardziej zależy mi z oczywistych względów na własnym obozie politycznym z którym jakoś tam identyfikuję się, a niestety wielu jego przedstawicieli także nie wykazuje należytej odporności na rosyjską intoksykację, i to właśnie tych co wydawałoby się powinni być na nią szczególnie wyczuleni wszędzie węsząc ”ruskie onuce”. Przykładem tego jest podbicie przez tweeterowiczów ”Krzysztofa Kloca”, ”Kapitana Nomadę” i ”Lostsona” [ ten ostatni sra na profilu postami w takim tempie, że nie wierzę, iż stoi za tym jeden człowiek a nie cały wydział jakieś nowej bezpieki ], wszystkich zadeklarowanych neopiłsudczyków, ”międzymorzan” i PiSowców posądzających Konfiarzy co i rusz o wiadomą agenturalność, posta niejakiego ”Zenka Sztachety”, peezelowca z kolei co już zasługuje na uwagę, z miażdżącą dla Zychowicza recenzją naukową pracy tegoż o rzekomym ”pakcie Piłsudski-Lenin”. Nie byłoby to jeszcze takie dziwne, gdyby nie fakt, iż jej autor Rafał Igielski, historyk wojskowości sam nie określał się jednoznacznie na swym tweeterowym profilu jako ”endokomuna”, bynajmniej ironicznie co będzie do okazania. Nie przeczy to wszakże, iż jego kompetencje w dziedzinie militariów jako specjalisty są niepomiernie większe od Zychowicza, który nie jest zawodowym historykiem i stąd wypisuje niewiarygodne wprost farmazony stawiając Piłsudskiemu zarzut braku wsparcia dla ofensywy Denikina na Moskwę, co mogłoby rzekomo połączonymi siłami przeważyć szalę na stronę obozu kontrrewolucji. Otóż nie tylko Igielski, ale i zdecydowanie bardziej zasługujący na zaufanie prof. Andrzej Nowak trafnie wskazują na ówczesną rażącą dysproporcję sił, która wykluczała takowy scenariusz, bowiem liczącej wtedy jakieś trzy i pół miliona żołnierzy ”armii czerwonej” [ która rok później w okresie wojny z Polską urosła do pięciu i pół miliona! ] ”biali” mogli przeciwstawić zaledwie nieco ponad pół miliona walczących w ich szeregach… Mowa tu o połączonych armiach Denikina, Kołczaka i Judenicza, nawet doliczywszy ok. 600 tys. żołnierza polskiej armii, w 1919 r. wciąż w stanie formowania i niewystarczająco uzbrojonej, przewaga czerwonoarmistów i tak była miażdżąca. Nie zmienia tu niczego, iż stosunkowo niewielka część z nich faktycznie nadawała się do walki i była używana w boju, samą armię bolszewicką zaś trawiły rozliczne patologie na czele z dezercją, która przybrała gigantyczne rozmiary szacowane na 2 i pół miliona żołnierzy w ciągu całego okresu ”wojny domowej” z czego gros – jakieś 1 800 tys. – przypada właśnie na 1919 rok, bowiem problemy te tyczyły w równym stopniu o ileż mniej licznych sił ”białych”. Przechodzenie całych oddziałów i armii wręcz na stronę wroga było wówczas normą, ”obrotowość” chłopskiego przeważnie rekruta, ruskiego mużyka niechętnego przelewać krew za nie swoją sprawę tak bolszewików jak i kojarzonych z restauracją dawnego reżimu ich przeciwników znajduje potwierdzenie w rozlicznych świadectwach z epoki wszystkich walczących stron – niektórzy spryciarze potrafili po 3-4 razy zmieniać front byle tylko nie narazić skóry, i szczególnie komuniści zmuszeni byli uciekać się do nadzwyczajnych środków z ich ulubionym rozstrzeliwaniem włącznie, aby zapobiec pladze ”szwejkizmu” w swoich szeregach. Biorąc pod uwagę wyżej wzmiankowaną miażdżącą przewagę ”czerwonych” trudno się dziwić, iż jak wykazują zachowane protokoły obrad Rewwojensowietu za tamten czas zasiadający w nim doświadczeni ekscarscy oficerowie Sztabu Generalnego w służbie bolszewików latem i jesienią 1919 r. pozostali niezachwiani w sądach, że armia sowiecka dość łatwo poradzi sobie z siłami ”białych”, i już teraz należy skupić się na przygotowaniach do generalnej rozprawy z silniejszym przeciwnikiem, czyli Polską. Bowiem pokonanie ”polskiego przepierzenia” jak to określił Stalin w artykule opublikowanym jeszcze jesienią 1918 r. było kluczowe dla osiągnięcia przez komunistów ich strategicznego celu jaki stanowiło przerzucenie rewolucyjnej pożogi ku Europie Zachodniej z Niemcami na czele, do czego przygotowania poczęli niemal natychmiast po przejęciu władzy w Rosji, a pełną parą ruszyły one już na początku 1919 r. – wówczas powstaje pierwszy ”Polrewowojensowiet” czyli przyszły rząd ”czerwonej” Polski zaniesiony na bagnetach bolszewików na półtora roku przed tym z Marchlewskim i Dzierżyńskim z lata 1920 r. Na szczęście realizacji tych planów zapobiegła energiczna akcja ”socjalisty” Piłsudskiego i wojsk polskich, oraz konieczność skupienia się sowieckiej władzy na rozprawie z wewnętrznym wrogiem i oczyszczenia zeń tyłów, inaczej już wtedy mielibyśmy regularną wojnę z ”czerwonymi” – to też a propos tych co łykają niczym pelikany szit jakoby ”wyprawa kijowska” była atakiem na ”miłującą pokój” Rosję bolszewicką, i rzekomo samiśmy se nagrabili tym zajazdem ”bitwę warszawską”, taki ch… pani Jolu. Ktoś może oczywiście zapytać czemu w takim razie bolszewicy mimo jeszcze większej przewagi posiadanych sił nad Polską nie odnieśli zwycięstwa latem 1920 ani nade wszystko byli w stanie kontynuować rewolucyjną wojnę? Otóż pomijając już strategiczny błąd z winy Tuchaczewskiego i Kamieniewa jakim było nadmierne rozciągnięcie linii bojowych, zasadnicza przyczyna ich klęski tkwiła w wyczerpywaniu się rezerw zagrabionego carskiego złota i całkowitym rozkładzie księżycowej komunistycznej ekonomii zwanej dla niepoznaki ”wojenną”, że to niby względy militarne podyktowały takowe eksperymenta a nie ideologiczne jak było w istocie, co w końcu wywołało falę ludowych buntów z powstaniem kronsztadckich marynarzy i antonowszczyzną na czele, które wstrząsnęły podstawami reżimu i wymusiły nań ”kapitalistyczną recydywę” NEP-u, oraz ogromne redukcje etatów ”armii czerwonej” lat 20-ych. Ciekawym też skąd niby w wyniszczonej wojną Polsce, pozbawionej na starcie rezerw złota w czasie obowiązywania jeszcze takowego standardu i własnego przemysłu zbrojeniowego, przy katastrofalnym stanie finansów publicznych – pierwszy budżet Niepodległej uchwalony w lutym/marcu 1919 r. miał na dzień dobry 60% deficytu, który do końca 1920 urósł do monstrualnych rozmiarów przekraczając 90% !!! – znaleźć środki niezbędne na postulowaną przez Zychowicza ”antybolszewicką krucjatę”? Gdyby Francuzi nie wsparli nas zbrojnie a USA pomocą żywnościową przede wszystkim nie wiadomo czy dalibyśmy radę bolszewikom, ale bynajmniej za darmo, trzeba było to później słono opłacać głównie koncesjami na Śląsku, natomiast Brytyjczycy w owym krytycznym dla ledwo co odzyskanej niepodległości momencie przysłali nam ”dar” w postaci statku wypełnionego deportowanymi z Wysp żydowskimi kurwami i złodziejami… – po szczegóły odsyłam do wspomnień Mieczysława Jałowieckiego, który jako pełnomocnik rządu polskiego w Gdańsku miał okazję przyjąć ten osobliwy ładunek, rzecz bardzo na czasie w dobie inwazji nachodźców. Jedynie poziom infantylnych zjebów traktujących wojnę jako zabawę ołowianymi żołnierzykami może więc tłumaczyć stawianie serio tego typu żądań jak Zychowicz w ówczesnych realiach ekonomicznych i politycznych – przy okazji pan Piotr powtarza brednie do dziś kolportowane przez takich jak Coryllus jakoby bolszewicy oferowali nam podczas pertraktacji ryskich kawał Białorusi z Mińszczyzną, choć jako żywo nigdy takowa propozycja z ich strony nie miała miejsca.
Zychowicz jest całkiem ślepy na dziejowy sens katastrofy jaka wówczas dotknęła Rosję z jej własnej winy: owszem, rewolucja dokonała się nie bez zewnętrznych inspiracji Niemiec kajzerowskich jak i Anglosasów, którym mimo iż walczyli w jednym obozie z caratem wcale nie uśmiechało się zdominowanie przezeń Eurazji po przewidywalnym zwycięstwie Ententy, to wszystko fakt co znakomicie udokumentowały prace historyków Seana McMeekina i Antony’ego Suttona, więc tylko kompletny historyczny ignorant może to jeszcze kwestionować. Niemniej najbardziej przemyślna dywersja nie odniesie skutku, jeśli nie padnie na podatny grunt a tak właśnie stało się wówczas w Rosji: cara przecież obalili dokonując zamachu stanu ludzie z jego najbliższego otoczenia na czele z jednym z późniejszych przywódców obozu ”białych” gen. Aleksiejewem, po czym rewolucyjną inicjatywę przejęła zmiótłszy kruchą w istocie rzeczy i stąd zmuszoną uciekać się do zamordyzmu państwowość samodzierżawia fala iście rosyjskiej, ludowej anarchicznej ”pugaczowszczyzny”. Dlatego rosyjskie elity władzy od zawsze niemal żyły w głębokim strachu nie tyle przed obcą inwazją, która ze względu na nieprawdopodobnie olbrzymie rozmiary kraju nie rokowała zwykle skuteczności – nawet Mongołowie, którzy ze wszystkich najeźdźców odnotowali bodaj największe sukcesy, nie byliby w stanie trwale narzucić swego panowania, gdyby na miejscu nie znaleźli usłużnego rekietera w postaci Moskwy gotowej ściągacz haracz z pobratymców dla chana – co nade wszystko tzw. ”głubinnym narodem”, wybuchem oddolnej i przez to całkiem chaotycznej rewolty ciemnej masy, tłuszczy gotowej rezać, rabować i bezmyślnie niszczyć wszystko co nawinie się pod rękę, nie bez podstaw jak widać. Bolszewicy jedynie dosiedli tej bestii podbechtując ją jeszcze jawnie bandyckimi hasłami typu ”grab nagrabione”, sankcjonując ideologicznie bezprawie i nawołując jak Lenin do pogromów, po czym, gdy także im zaczęła wierzgać ledwo ją opanowali uciekając się do metod, które okrucieństwem przewyższały represje najdzikszych orientalnych despotii, czego wcale nie skrywali. Tak więc poza garstką zmarginalizowanych nawet w obozie ”białych” monarchistów nikt wówczas w Rosji nie pragnął powrotu samodzierżawia włącznie z większością samych kontrrewolucjonistów, nie zmienia to jednak w niczym faktu, iż wyznawaną przez tych ostatnich ideologią był nadal wielkorosyjski imperialny szowinizm jedynie w zmodernizowanej postaci, wolno stąd mniemać, iż w przypadku ich zwycięstwa, mało prawdopodobnego jako się rzekło, doszłoby tam do powstania autorytarnego reżimu, czarnosecinnego i pre-faszystowskiego na eurazjatycką modłę, coś pomiędzy Mussolinim a Czang-kaj-szekiem. Czy muszę więc mówić, że to zmilitaryzowane państwo w najlepszym wypadku mogłoby przystać na fasadową ”niepodległość” karłowatej Polski i tak mu podporządkowanej wespół z Berlinem, ale już żadną miarą Ukrainy i Białorusi oraz państw nadbałtyckich, kluczowych dla naszego bezpieczeństwa i wolności przed możliwą kacapską agresją jako niezbędny ku temu ”bufor”? Jakiż więc interes niby miałby Piłsudski czy ktokolwiek inny w ówczesnej Polsce by ratować tyłek Denikinowi, i to gdy w okresie największych sukcesów ofensywy tegoż od miesiąca ponad trwał pogrom wojsk Kołczaka wycofujących się w popłochu przed siłami ”czerwonych” pod dowództwem Tuchaczewskiego i Frunze, zaś bolszewicy dysponowali wtedy tak miażdżącą przewagą, iż nie musieli nawet ściągać części tych jednostek z Syberii dla odparcia inwazji ”białych” z południa? ”Realistyczne” jedynie z nazwy spekulacje Zychowicza oparte są na jednym podstawowym błędzie, gruntownej ślepocie wobec zasadniczej kwestii przesądzającej właściwie z góry klęskę obozu ”białych” w starciu z ”czerwonymi”, a co trafnie zdiagnozował nie kto inny jak sam Stalin w programowym artykule opublikowanym w bolszewickiej ”Prawdzie” już po ostatecznym pogonieniu Denikina i podaniu przezeń tyłów. Przyszły ”wódz światowej rewolucji” i następca Lenina przenikliwie rozpoznał paradoksalną, absurdalną wręcz sytuację ówczesnych rosyjskich kontrrewolucjonistów: otóż ci wyznawcy wielkorosyjskiego szowinizmu atakujący z peryferiów obalonego dopiero co przez nich samych carskiego imperium, byli zdani na chwiejne poparcie i zagrożeni dywersją ciemiężonych przez toż samodzierżawie, niechętnych mu ludów stanowiących mniejszości etniczne i religijne u których trudno raczej było wzbudzić entuzjazm dla haseł ”jedinoj i niedielimoj Rassiji”, w równym niemal stopniu tyczyło to żywiołów separatystycznych i tradycyjnie skłonnych do anarchicznego buntu jak kozacy. Tymczasem bolszewicy opanowawszy obszar rdzeniowy Rosji pokrywający się z grubsza z terenem dawnego Księstwa Moskiewskiego i co najważniejsze jednorodny etnicznie stali się tym samym paradoksalnie dziedzicem imperialnej wielkorosyjskiej tradycji, aczkolwiek w diametralnie zmodyfikowanej postaci na co niestety ślepa była tak większość piłsudczyków jak i endeków upatrujących w tym jedynie przejście od ”białego do czerwonego caratu” [ sądzę, iż można by to porównać przy wszystkich istotnych różnicach rzecz jasna do relacji między Bizancjum a władztwem Osmanów – sułtanowie po zdobyciu Konstantynopola uznali, iż przez to prawa należne cesarzom rzymskim przeszły na ich rzecz i serio dążyli do odbudowy Imperium Romanum wszakże na modłę muzułmańską, a to całkowicie zmieniało przyznajmy istotę sprawy ]. Powyższe nie oznacza bynajmniej uznania i chorej admiracji dla bezwzględnego mordercy i ludojada jakim niewątpliwie był Stalin, niemniej nawet takim kanaliom jak on czy Lenin, Mao i Hitler należy oddać, że nie byli żadnymi przygłupami i świrami bez mała jak duraczą ordynarnie kucerię różne Ziemkiewicze, lecz sukces w morderczej walce o władzę zawdzięczali oprócz bezlitosnej determinacji także innym przymiotom z bystrym rozpoznaniem słabości przeciwników na czele. Na pewno wyczulenie Dżugaszwilego na kwestie etniczne korzystnie wyróżniające go na tle innych bolszewików przesądziło w dużym stopniu o jego zwycięstwie nad partyjnymi rywalami w starciu o schedę po Iljiczu w eurazjatyckim mocarstwie jakim de facto były Sowiety, aczkolwiek w żadnym razie nie oznaczało rezygnacji z marksistowskich pryncypiów co do dziś zarzucają mu neotrockiści i wszelkiego typu ”rewizjoniści”, a jedynie cynicznej przebiegłości w posługiwaniu się nimi w myśl ukutej przezeń formuły, iż wprawdzie ”kultura [ podbitych przez ZSRR ludów ] ma być narodowa w formie, lecz socjalistyczna w treści”. W tym właśnie tkwią korzenie fenomenu ”narodowego bolszewizmu” i upatrywania w Stalinie rzekomego rosyjskiego ”państwowca”, powszechnemu w Rosji a mylnemu całkiem przeświadczeniu, któremu z koniunkturalnych względów hołduje Putin, bowiem dla ”wodza rewolucji” wielkoruski szowinizm był jedynie narzędziem dla ”totalnej mobilizacji” w imię rozpętania rewolucji o globalnym zasięgu, rzecz godna osobnego omówienia.
Poza tym Zychowicz cukruje nadmiernie przedrewolucyjną Rosję, która prezentuje się korzystnie jedynie na tle ideologicznego piekła bolszewii jakie nastąpiło w niej później. Pieprzy coś o ”państwie cywilizacji europejskiej, opartym na zasadach praworządności i moralności chrześcijańskiej” – na pewno jej dowodem było rozpędzanie za pomocą knuta i nahajek przez kozaczyznę choćby pokojowych demonstracji polskich patriotów w okresie zaborów. Tego typu opinie są dowodem skandalicznej ignorancji historycznej Zychowicza, uporczywego pomijania przezeń niewygodnych dla obranej przez niego wizji historii faktów – nie będę obszernie ich tu omawiał, gdyż znalazły one wystarczający wyraz w pracach specjalistycznych po które kto chce może bez trudu sięgnąć. Przywołam więc jedynie dane jakie podaje prof. Andrzej Nowak w książce pod znamiennym tytułem ”O historii nie dla idiotów” [ lektura konieczna zwłaszcza dla kurwinowców ] – otóż tylko podczas tzw. ”nocy paskiewiczowskiej” władze carskie wybrały z zaboru liczącego 4 i pół miliona ludności, która w tym okresie przyrosła o milion, ponad 200 tys. rekruta z czego po ciężkiej, trwającej ćwierć wieku służbie [ ! ] powróciło zaledwie… 25 000, reszta poległa w walce za nie swoją sprawę z kaukaskimi góralami lub wskutek trudów pełnienia straży na Syberii czy inszych rubieżach carskiego imperium, i to w efekcie haniebnej uległości mu a nie powstańczych zrywów. Oczywiście zaraz różni duporealiści zaczną rezonować, iż była to należna kara za rzekomo zawinione przez nas ”warcholstwo” Powstania Listopadowego – znowu nie wchodząc w genezę tegoż oraz samej Kongresówki, które to rozważania przerosłyby rozmiary niniejszego skromnego studium warto jedynie nadmienić, iż dla każdego trzeźwego obserwatora jasnym była od początku prowizoryczność omawianego rozwiązania, car zwyczajnie nie mógł być na dłuższą metę zarazem samodzierżcą i liberalnym konstytucyjnym monarchą, co było oczywiste dla większości ówczesnych elit rosyjskich, szczególnie dekabrystów przewyższających nie raz w polakożerstwie oficjalne czynniki rządowe carskiego imperium o czym dziś nad Wisłą zwykle wolimy nie pamiętać. Tym bardziej ten stan rzeczy był nie do utrzymania po traumie nieudolnego powstania tychże dekabrystów, które naznaczyło długie panowanie cara Mikołaja, nie ukrywał on też iż celem polityki caratu wobec Polski jest tzw. ”obrusenije” czyli ”zruszczenie” kraju, i to najlepiej za pomocą bagnetów i kartaczy, bowiem tylko strach wywiera skutek na Polakach jak instruował w poufnej korespondencji gen. Paskiewicza. Dlatego patrząc na obecną nędzę Niemiec i Rosji mimo ich neoimperialnych napinek należy przyznać, że mimo wszystko rację mieli insurekcyjni ”szaleńcy” a nie wszelkiej maści polskawi ”ugodowcy”, postulowane przez tych ostatnich roztopienie się w żywiole ruskim lub germańskim rozpatrywane z dzisiejszej perspektywy wcale by nam się tak nie opłaciło jak to się w owych czasach wydawać mogło. Nie należy także żywić złudzeń, że coś pod tym względem uległoby istotnej zmianie, gdyby jakimś cudem w Rosji władzę zdobyli ”liberałowie” co stanowi mokry sen zdurniałej polskiej inteligencji – dla otrzeźwienia znowu przywołam prof. Nowaka, który cytuje hrabiego Mikołaja Orłowa, posła carskiego w Belgii robiącego za głos ”zapadnickiej” części elit petersburskich, który bez ogródek komunikował w korespondencji z wlk. księciem Konstantym, iż ”należy ten kraj [ Polskę ] urządzić tak, aby nie wypuścić z rąk siły”, niech więc ”większość Polaków korzysta z możliwie dużego dobrobytu”. W tym celu należy tępić szlachtę i księży jako warstwy społeczne niosące pamięć historyczną polskości i zastąpić je klasą średnią [ sriednieje sosłowije ] jaka nastawiona na bogacenie się pomoże dokonać wymiany dotychczasowych elit z historycznych i narodowych na czysto ekonomiczne pogodzone już z panowaniem rosyjskiego ”liberalnego” imperium nad Warszawą – hej kuce, nie brzmi aby znajomo? I jakże aktualnie… na szczęście Rosja nigdy nie miała szans na ustanowienie takowego ”imperium wolności” – nieprawdopodobne rozmiary kraju i surowe warunki życia w nim powodują, iż w najlepszym wypadku można liczyć tam na ”oświeconą autokrację”, inaczej wszystko rozpada się pogrążając w chaosie ”pugaczowszyzny”, gdyby nie to trudno przewidzieć czy aby XIX-wieczna polska kuceria faktycznie nie dałaby gremialnie tyłka ”liberalnemu samodzierżawiu”, choć skądinąd trza przyznać, że insurekcjoniści nie mieli też dla niej atrakcyjnej alternatywy co wypominał im stąpający twardo po ziemi romantyk Słowacki [ naród nie może składać się jedynie z gotowych do walki bombiarzy, konieczni są także hreczkosieje, robotnicy i kupcy budujący jego dobrobyt ]. Podsumowując wątek: Zychowicz jest ahistorycznym durniem mieszającym w głowach rodzimej publice rosyjskim agitpropem w jego ”białej”, antykomunistycznej wersji dostosowanej do potrzeb tejże, i na skandal zakrawa, iż to g… żyrują swym autorytetem tacy uznani badacze jak Cenckiewicz [ czemu? ].
Gdyby więc wspomniany wyżej historyk wojskowości Roman Igielski skupił się na punktowaniu rozlicznych byków sadzonych przez Zychowicza w dziedzinie militariów nie miałbym z tym problemu, niestety wychodzi zeń w kontrze endokomunistyczne ścierwo wedle jego własnych deklaracji. Konkretnie ze zdumieniem przeczytałem we wzmiankowanej recenzji autorstwa tegoż jakoby ”czerwony terror” przedsiębrany przez bolszewików był ”w gruncie rzeczy jedynie odpowiedzią na tego rodzaju praktyki w obozie przeciwnika powodowanym szczególnymi okolicznościami, nie zaś organicznie wpisany w doktrynę komunizmu”… Inaczej jak wyjątkowo bezczelnym skurwysyństwem nazwać tego nie sposób, dowodzącym skandalicznej ignorancji w dziedzinie bolszewickiej i marksistowskiej ideologii z kolei Igielskiego, tak więc z przykrością należy stwierdzić, iż jeden ”prawacki” tuman poucza drugiego podobnego mu w rzeczy samej durnia, a obaj jednako powielają powtórzę ruski agitprop kłócąc się jedynie co do jego wersji ”czerwonej” czy ”białej”. Z dętą gwiazdą Zychowicza już uporaliśmy się, by nie być gołosłownym przejdźmy więc do merytorycznej orki kocopołów serwowanych przez jego krytyka Igielskiego – nie będzie to trudne, bowiem w tym celu wystarczy przywołać parę krótkich, lecz jakże wymownych cytatów z pism samego Lenina, chyba że pan Roman lepiej wie odeń co tenże miał na myśli. W duchu lewowiernej marksistowsko ”walki klas” przyszły wódz bolszewizmu już w pisanym podczas rewolucji 1905 r. artykule ”Nauki powstania moskiewskiego” klarował bezwzględnie:
”I teraz powinniśmy wreszcie otwarcie i na cały głos uznać niedostateczność strajków politycznych, powinniśmy w najszerszych masach agitować za powstaniem zbrojnym, nie przesłaniając tego zagadnienia żadnymi ”stopniami przedwstępnymi”, nie obwijając w bawełnę. Ukrywać przed masami KONIECZNOŚĆ BEZWZGLĘDNEJ, KRWAWEJ, NISZCZYCIELSKIEJ WOJNY jako bezpośredniego zadania przyszłego wystąpienia – znaczy OSZUKIWAĆ SIEBIE i lud.[…] Pamiętajmy, że zbliża się wielka walka masowa. Będzie to powstanie zbrojne. Musi ono być, w miarę możności, jednoczesne. Masy powinny wiedzieć, że IDĄ NA WALKĘ ZBROJNĄ, KRWAWĄ, BEZWZGLĘDNĄ. Pogarda śmierci powinna rozpowszechnić się w masach i zapewnić zwycięstwo. Natarcie na wroga powinno być jak najenergiczniejsze: atak, a nie obrona, powinien stać się hasłem mas, NIEUBŁAGANE WYTĘPIENIE WROGA – stanie się ich zadaniem; […] Partia uświadomionego proletariatu winna spełnić swój obowiązek w tej wielkiej walce.”
– tamże ciekawe rozważania o taktyce miejskiej wojny partyzanckiej, polecam lekturę zwłaszcza Igielskiemu i podobnym mu prosowieckim prawackim debilom. Z kolei w powstałym jeszcze w czasie trwania ”imperialistycznej” I-ej wojny światowej ”Programie wojennym rewolucji proletariackiej” Iljicz wykładał rzecz tak, że jaśniej już nie można:
”Socjaliści nie mogą być przeciwko wszelkiej wojnie nie przestając być socjalistami.[…] Socjaliści nigdy nie byli i nigdy nie mogą być przeciwnikami wojen rewolucyjnych.[…] Wojny domowe – to także wojny. Kto uznaje walkę klas ten nie może nie uznawać wojen domowych, które w każdym społeczeństwie klasowym stanowią NATURALNY, w pewnych warunkach NIEUNIKNIONY ciąg dalszy, rozwój i zaostrzenie walki klasowej. Wszystkie wielkie rewolucje potwierdzają to. Negować wojny domowe lub zapominać o nich – znaczyłoby to wpaść w krańcowy oportunizm i wyrzec się rewolucji socjalistycznej.”
– to też a propos tych co robią z Lenina pociesznego dziadzia, jakowegoś ”pacyfistę”. Nie są to bynajmniej wyrwane z kontekstu sformułowania, podobnych dobitnych twierdzeń w pismach Lenina można naleźć od groma okazujących jego prawdziwe oblicze bezlitosnego i skutecznego niestety politycznego psychopaty, tak więc Igielski może i wyznaje się na wojskowości, ale za to ch… wie o doktrynie bolszewizmu, lub co gorsza świadomie łże jeśli o to idzie niczym bura suka. Biorąc powyższe tylko skończony tuman i zakłamana kanalia może przeczyć sprawstwu komunistów w wywołaniu wojny domowej w Rosji wraz z towarzyszącymi jej masowymi represjami, które to jak widać miały solidne podbudowanie ideologiczne w deklaracjach Lenina poczynionych już na dobrych parę lat przedtem. Sekundował tym krwawym bredniom inny naczelny ideolog ”czerwonego terroru” i co najważniejsze jego praktyk, mózg bolszewickiego zamachu stanu zwanego ”rewolucją październikową”, żydowski ludobójca Lew Bronsztejn-Trocki w programowym dziełku pod wymownym tytułem: ”Terror i komunizm”. Nie bawił się tam w żadne pokrętne ”diamaty” z jakich słynął bardziej perfidny odeń Stalin, i bez zbędnego pierdolenia wykładał rzecz wprost:
”Kto pryncypialnie wyrzeka się terroryzmu, tj. środków tłumienia i zastraszania zatwardziałej i zbrojnej kontrrewolucji, ten powinien wyrzec się politycznego panowania klasy robotniczej, jego rewolucyjnej dyktatury. Kto wyrzeka się dyktatury proletariatu, ten wyrzeka się społecznej rewolucji i stawia krzyżyk na socjalizmie. […] Ale że płacić przyjdzie właśnie krwią, że w walce o zdobycie władzy i jej utrzymanie proletariatowi przyjdzie nie tylko umierać, lecz także zabijać –co do tego nie miał wątpliwości ani jeden poważny rewolucjonista. […] Wroga trzeba unieszkodliwić a w czasie wojny oznacza to likwidację. Zadanie rewolucji, jak i wojny, polega na tym, by złamać wolę wroga, zmusić go do kapitulacji i przyjęcia warunków zwycięzcy. Wola jest oczywiście kwestią psychiki, ale w odróżnieniu od wiecu, publicznej dysputy czy zjazdu, rewolucja dąży do swego celu za pomocą środków materialnych –chociaż w mniejszym stopniu, niż wojna. Gdyby nawet w tym czy innym kraju dyktatura proletariatu powstała w zewnętrznych ramach demokracji, bynajmniej nie pozwoliłoby to jeszcze uniknąć wojny domowej. Problem, kto będzie panował w kraju, tj. życia lub śmierci burżuazji, będzie rozstrzygany przez obie strony nie poprzez powoływanie się na paragrafy konstytucji, lecz poprzez zastosowanie wszelkiego rodzaju przemocy. Ile by Kautski nie badał pożywienia antropopiteków (patrz str. 85 i następne jego książki) i inne bliższe i dalsze okoliczności w celu określenia przyczyn ludzkiego okrucieństwa, nie znajdzie w historii innych środków do złamania woli klasowej wroga, prócz celowego i energicznego użycia przemocy. […] Zastraszenie jest potężnym środkiem polityki –międzynarodowej i wewnętrznej. Wojna, tak jak i rewolucja, opiera się na zastraszeniu. Zwycięska armia niszczy z reguły tylko nieznaczną część armii pokonanej, pozostałych zastraszając, łamiąc ich wolę. Tak samo postępuje rewolucja: zabija jednostki, zastrasza tysiące. W tym sensie czerwony terror zasadniczo nie różni się od zbrojnego powstania, którego jest bezpośrednią kontynuacją. „Moralnie” osądzać państwowy terror rewolucyjnej klasy może jedynie ten, kto zasadniczo odrzuca (słownie) wszelką przemoc w ogóle –a więc każdą wojnę i każde powstanie. Do tego trzeba być po prostu obłudnym kwakrem. „Czym więc wasza taktyka różni się w takim razie od taktyki caratu?” –zapytują nas kapłani liberalizmu i kautskizmu. Nie rozumiecie tego, świętoszki? Wyjaśnimy wam. Terror caratu skierowany był przeciwko proletariatowi. Carska żandarmeria dławiła robotników, którzy walczyli o ustrój socjalistyczny. Nasze czerezwyczajki rozstrzeliwują obszarników, kapitalistów, generałów, którzy dążą do przywrócenia ustroju kapitalistycznego. Możecie dostrzec tę… odmienność? Tak? Dla nas, komunistów, jest ona wystarczająca. […] Walczyliśmy przeciwko karze śmierci, wprowadzonej przez Kiereńskiego, dlatego że ta kara stosowana była przez polowe sądy wojskowe starej armii przeciwko żołnierzom, którzy odmawiali kontynuowania imperialistycznej wojny. Wyrwaliśmy tę broń z rąk starych sądów wojskowych, zniszczyliśmy te sądy i rozwiązaliśmy starą armię, która je stworzyła. Niszcząc w Armii Czerwonej i w ogóle w kraju kontrrewolucyjnych spiskowców, dążących poprzez powstania, zabójstwa, dezorganizację do przywrócenia dawnego systemu, działamy zgodnie z żelaznym prawem wojny, w której chcemy zapewnić sobie zwycięstwo. […] Jeśli chodzi o nas, to nigdy nie zajmowaliśmy się kantowsko-kapłańską, wegetariańsko-kwakrowską paplaniną o „świętości ludzkiego życia”. Byliśmy rewolucjonistami w opozycji i pozostaliśmy nimi u władzy. Aby uczynić jednostkę świętą, trzeba zniszczyć ustrój społeczny, który ją rozpina na krzyżu. A to zadanie może być wykonane jedynie żelazem i krwią. […] O ile przodujący robotnicy wiedzieli, że matką prawa jest siła, to ich polityczne myślenie pozostawało jednak przeniknięte duchem possybilizmu i przystosowawczości do burżuazyjnej legalności. Teraz klasa robotnicza w praktyce uczy się pogardzać tą legalnością i przemocą ją niszczyć. Momenty statyczne w jej psychologii ustępują miejsca dynamicznym. Ciężkie działa wbijają do jej głowy myśl, że w tych wypadkach, kiedy nie sposób obejść przeszkody, pozostaje możliwość jej zburzenia. Prawie cała męska ludność przechodzi przez tę straszną w swoim społecznym realizmie szkołę wojny, która tworzy nowy ludzki typ. […] O zniszczeniach, o które oskarżano Komunę [ Paryską ], jak oskarża się obecnie władzę radziecką, Marks mówi, jak o „nieuchronnym i stosunkowo nieznaczącym momencie w tytanicznej walce nowego, rodzącego się społeczeństwa z niszczejącym starym”. Zniszczenia i okrucieństwa są nieuchronne w każdej wojnie. Tylko sykofanci mogą uznawać je za zbrodnię „w wojnie zniewolonych przeciwko ich ciemiężycielom, jedynej sprawiedliwej wojnie w historii” (Marks). […] Sama zasada obowiązku pracy jest dla komunisty całkowicie bezsporna: „Kto nie pracuje, ten nie je”. A jako że jeść powinni wszyscy, to wszyscy powinni pracować. Obowiązek pracy zaznaczony jest w naszej konstytucji i w kodeksie pracy. […] O tym bowiem, aby przejść od burżuazyjnej anarchii do budownictwa socjalistycznego bez rewolucyjnej dyktatury i bez przymusowych form organizacji pracy –nie może być nawet mowy. […] Na podstawę militaryzacji pracy składają się te formy państwowego przymusu, bez których zastąpienie gospodarki kapitalistycznej przez socjalistyczną na zawsze pozostanie pustym dźwiękiem. Dlaczego mówimy o militaryzacji? Rzecz zrozumiała, że to tylko analogia, lecz analogia bardzo bogata w treść. Żadna inna społeczna organizacja, oprócz armii, nie rościła sobie prawa w takim stopniu podporządkowywać sobie obywateli, w takim stopniu obejmować ich swoją wolą ze wszystkich stron, jak czuje się do tego uprawnione i robi to państwo proletariackiej dyktatury. […] O ile gospodarka planowa jest nie do pomyślenia bez obowiązku pracy, to ten jest nierealny bez likwidacji fikcji wolności pracy, bez zastąpienia jej zasadą obowiązku, który dopełniany jest realnością przymusu. […] Ci robotnicy, którzy bardziej od innych działają na rzecz wspólnego dobra, otrzymują prawo do większej części społecznego produktu od leni, niechlujów i dezorganizatorów. W końcu, nagradzając jednych, robotnicze państwo nie może nie karać innych, to znaczy tych, kto otwarcie łamiąc solidarność pracy, podważają wspólny wysiłek wnosząc ciężki uszczerbek socjalistycznemu odrodzeniu kraju. Represje dla osiągnięcia celów gospodarczych są niezbędnym narzędziem socjalistycznej dyktatury. […] Chodzi o to, że w socjalizmie nie będzie samego aparatu przymusu –państwa: całkowicie się ono rozpuści w komunie wytwórców i spożywców. Tym nie mniej, droga do socjalizmu wiedzie poprzez najwyższe natężenie państwowości. I my wszyscy przechodzimy akurat ten okres. Jak lampa, zanim zgaśnie, wybucha jasnym płomieniem, tak też państwo, zanim zniknie, przyjmuje formę dyktatury proletariatu, tzn. najbardziej bezwzględnego państwa, które władczo ogarnia życie obywateli ze wszystkich stron.”
Pozwoliłem sobie przywołać tak obszerne fragmenty ziejących psychopatią polityczną wynurzeń tow. Trockiego, by jasnym stało się, że masowy terror jest cechą immanentną rewolucji, każdej, nie tylko bolszewickiej, i ma on swe solidne ugruntowanie w samym marksizmie, a nie jest tylko jego jakowymś ”wypaczeniem”. Przywódcy bolszewiccy jak on czy wspomniany wyżej Lenin, podobnie Dzierżyński, Stalin czy Swierdłow nie rzucali słów na wiatr, lecz głoszone przez się tezy wcielali w czyn ”żelazem i krwią” z wszystkimi tego potwornymi konsekwencjami, więc tylko kompletny umysłowy cwel może bagatelizować znaczenie cytowanych tu wypowiedzi komunistycznych zbrodniarzy bredząc jakoby polityczna przemoc nie była integralnym elementem wyznawanej przez nich doktryny, a to właśnie czyni Igielski. Na dowód morderczego charakteru socjalistycznej ”walki klas” można przytaczać jeszcze wypowiedzi samego Marksa kreślone przezeń w programowym ”Manifeście komunistycznym” czy na marginesie ”Ideologii niemieckiej”, gdzie wykłada o ”despotycznych wtargnięciach w prawo własności i burżuazyjne stosunki produkcji” za pomocą żelaznej ”dyktatury proletariatu” ustanowionej wskutek krwawej rewolucji, sądnego dnia, którego ”jutrzenką będzie odblask płonących miast, gdy zagrzmi melodia Marsylianki z nieuniknionym towarzyszeniem huku armat, a takt wybijać będzie gilotyna, kiedy nikczemna masa zawyje ”ça ira, ça ira” i zniesie ”samowiedzę” przy pomocy latarni ulicznej”, czy bezwzględnym narzuceniu w wyniku tych działań ”jednakiego przymusu pracy dla wszystkich”, militaryzacji samej wytwórczości poprzez zaprowadzenie dyscypliny ”armii przemysłowych” itd. Albo przywołać publikowane za jego aprobatą w redagowanej przezeń czerwonej szmacie ”Neue Rheinische Zeitung” ludobójcze bez mała rojenia Engelsa zapowiadającego histerycznie wytępienie w ostatecznej ”wojnie rewolucyjnej” nie tylko całych reakcyjnych klas, ale i ”ahistorycznych” narodów – tego com tu przedstawił chyba jednak aż nadto, by wykazać jakim endokomunistycznym ścierwem jest Igielski powielający bezkrytycznie sowiecką propagandę. Spuszczę więc litościwie zasłonę milczenia na inne serwowane przezeń brednie jak ta jakoby łączna liczba ofiar bolszewickiego ”czerwonego terroru” miała nie przekroczyć 20 000, i ogólnie pomniejszanie skali komunistycznego ludobójstwa, a wręcz przeczenie by Korea Północna czy Kuba były w ogóle państwami totalitarnymi, na tej ostatniej wedle niego ustrój komunistyczny ”nigdy nie panował w jej historii”! Przykro mi, ale z takimi durniami jak on czy Zychowicz nie mamy szans w starciu z machiną rosyjskiego agitpropu, a już powielanie podobnych komunikatów przez ludzi wystawiających innym opinie ”ruskich onuc” zakrawa na krańcową bezczelność, jest dla nich zwyczajnie kompromitujące. Nie można tego określić inaczej, gdy podbija się tekst bydlaka łżącego o jakoby ”większej generalnie dyscyplinie panującej wśród czerwonoarmistów, niż wojskach kontrrewolucjonistów” – by przekonać się jak było naprawdę odsyłam choćby do prac innego historyka wojskowości zdecydowanie rzetelniej podchodzącego do zagadnienia Aleksandra Smolińskiego, który w pracy ”O czerwoną Rosję…” przytacza liczne przykłady gwałtów, rabunków i bestialskich pogromów dokonywanych na polskich jeńcach wojennych czy ludności żydowskiej przez tych rzekomo ”moralnych” krasnoarmiejców, konkretnie żołnierzy konarmii jaka wszakże nie odstawała pod tym względem od reszty bolszewickiej swołoczy. Igielski posuwa się w swym chamstwie do nazywania adm. Kołczaka ”zdrajcą Rosji”! – kto w takim razie był jej patriotą wedle niego: nasłany przez Niemców, opętany zbrodniczą ideologią mieszaniec germańsko-żydowsko-kałmucki Lenin, Żydzi Trocki, Kamieniew, Zinowiew czy Swierdłow, polski szlachcic Dzierżyński, albo może kaukaski bandyta i terrorysta Stalin? Dość – powiem wprost: chromolę z całego serca taką ”prawicę” i nie chcę mieć z nią nic wspólnego.
Jako literaturę uzupełniającą poza wymienionymi w tekście źródłami odsyłam jeszcze do pracy amerykańskiego badacza militariów Earla F. Ziemke, konkretnie jego przekrojowej książki traktującej o sowieckiej armii, która ukazała się nakładem wydawnictwa ”Napoleon V”, skąd zaczerpnąłem informacje o artykule Stalina omawiającego beznadziejną strategicznie i politycznie sytuację ”białych” na froncie ”wojny domowej”, oraz poniższych wywiadu i tekstu naukowego prof. Andrzeja Nowaka, bo szkoda tracić czasu na głupoty obojętnie Zychowicza czy Igielskiego:
https://muzhp.pl/pl/e/1164/bitwa-warszawska
http://rcin.org.pl/Content/3961/WA303_4278_KH107-r2000-R107-nr4_Kwartalnik-Historyczny%2002%20Nowak.pdf
Ostateczną zaś odtrutką na zakłamane kocopoły endokomucha jest artykuł Damiana Winczewskiego ze skrajnie lewicowej ”Praktyki Teoretycznej” traktujący w jednoznacznie afirmatywnym tonie o ”inherentnie militarnym charakterze marksizmu”, który wedle autora znalazł ”najpełniejszy wyraz w bolszewickiej polemologii”:
http://cejsh.icm.edu.pl/cejsh/element/bwmeta1.element.desklight-099b3f64-4b7b-4d49-b982-a4204caf8c95
Autor: Chehelmut