TOMASZ GABIŚ W OBRONIE ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH PRZED PIOTREM ZYCHOWICZEM (CZĘŚĆ I)
Historyk to dziennikarz zwrócony wstecz (Karl Kraus)
Pewnego mglistego wiosennego poranka na przystanku tramwajowym zobaczyłem sporej wielkości plakat reklamujący książkę Piotra Zychowicza Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych ( Rebis, Poznań 2018). Uległem tej reklamie i książkę zakupiłem. Dowiedziałem się z niej m.in., że historyk powinien być obiektywny, że opisując działania stron konfliktu powinien do obu przykładać te same miary, nie popadać ani w bezkrytyczną apologię strony własnej, ani w równie bezkrytyczne oczernianie strony przeciwnej itd. Zadumałem się nieco nad tą sytuacją, zasmucony, że takie oczywistości trzeba w ogóle komukolwiek przypominać; ale widocznie w takich czasach jak nasze – trzeba. Postulatowi Zychowicza, aby pisać historię, nie kierując się ani „etnicznym nepotyzmem”, ani polityczno-propagandowymi intencjami trudno nie przyklasnąć, wskazując jednocześnie, że jest tego typu pisanie historii przeznaczone wyłącznie dla wąskiego kręgu czytelników, których interesuje „prawda” („Jedynie prawda nie ma klientów” – Monteskiusz). Kiedy tylko historiografia opuszcza wyższe rejony intelektualne, natychmiast pojawia się „nasz” punkt widzenia przeciwko „ich” punktowi widzenia. Kiedy przesunie się jeszcze niżej, spadając do roli narzędzia umacniającego grupową tożsamość, służącego „Pamięci”, podtrzymującego uczucia patriotyczne i służącego różnym instancjom władzy w prowadzonej przez nie polityce historycznej, wówczas – czego bliżej wyjaśniać nie potrzeba – podział na „my dobrzy” i „oni źli” staje się zasadą organizującą historiograficzny dyskurs i budującą korzystną dla danej grupy „prawdę polityczną”, co zresztą odpowiada naturalnej i powszechnej skłonności, aby dla własnej strony być bardziej wyrozumiałym, zawsze szukać argumentów przemawiających na jej korzyść.
Książka Zychowicza – nota bene pierwsza i jedyna, jaką w ogóle przeczytałem na temat Żołnierzy Wyklętych, ponieważ nigdy mnie specjalnie nie interesowały spory, ile (niewinnych) ofiar miał na koncie „Bury”, „Szary” czy „Łupaszka”, kto zza jakiej stodoły do kogo strzelał, kto komu i jak podpalił chałupę albo „zarekwirował” świnię etc. – nie jest rezultatem „bezinteresownego dążenia do prawdy”, lecz w dużej mierze ma charakter polityczno-historycznej polemiki skierowanej przeciwko tym polskim autorom, którzy, jego zdaniem, są „gloryfikatorami” i „brązownikami” „lukrującymi” historię Żołnierzy Wyklętych. Przedstawiają ją wyłącznie w czarno-białych barwach, upowszechniają „białą legendę” Żołnierzy Wyklętych i uczestniczą w kreowaniu ich kultu. Z góry pragnę zadeklarować, że tego kultu nie wyznaję, a to z tego prostego powodu, że nie wyznaję żadnych politycznych kultów.
Pisał Zdzisław Krasnodębski: „Tusk jest przedstawicielem zupełnie innego obozu, innej tradycji, to człowiek pogranicza kulturowego, wychowany w całkiem innej narracji, niemającej z warszawską akowską historią nic wspólnego” (Krasnodębski „Republikanizm polski” [w:] „Kompendium patriotyzmu”, rozmawiał Dominik Zdort, Kraków 2012, s.31). Jeśli o mnie chodzi, to, podobnie jak Donald Tusk, niewiele mam wspólnego z „warszawską akowską historią” – w moich rodzinnych stronach, w południowej Wielkopolsce, jedyną żywą tradycją była tradycja powstania wielkopolskiego, obecna zarówno w rodzinnym przekazie, jak i w oficjalnej „polityce pamięci” – w 1978 roku, czyli pod rządami koalicji PZPR, ZSL i SD, w naszej miejscowości wzniesiono (także dzięki ofiarności mieszkańców regionu) „Pomnik powstańców wielkopolskich”. Ponieważ podobny – nacechowany lekko krytycznym dystansem – stosunek jak do „warszawskiej akowskiej historii” mam do tradycji „antykomunistycznego podziemia niepodległościowego”, dlatego mogę się swobodnie wypowiadać na temat, czy ówczesna walka zbrojna miała jakiś sens polityczny czy też było to wyłącznie heroiczne samobójstwo.
Patrząc z historycznej perspektywy można uznać, że w latach 1944–1946 podjęcie walki zbrojnej było czymś naturalnym i posiadającym pewien sens polityczny. Panował wówczas polityczny chaos, ostateczne rozstrzygnięcia na płaszczyźnie polityki międzynarodowej i wewnętrznej jeszcze nie zapadły. Ponieważ był to okres przejściowy, swoiste interregnum, kiedy stosunki władzy jeszcze się do końca nie ustaliły, to rachuby na zmianę sytuacji politycznej nie były wówczas całkiem bezpodstawne. Natomiast później walka zbrojna leśnych oddziałów i działalność innych organizacji konspiracyjnych przestała mieć jakikolwiek racjonalne, polityczne uzasadnienie.
Przypominają mi się w tym miejscu rozmowy z Mirosławem Dzielskim i jego artykuły z połowy lat 80. zeszłego wieku, w których dowodził, że istnienie radykalnego, antypezetpeerowskiego podziemia solidarnościowego zwiększało swobodę politycznego manewru dla Kościoła oraz dla umiarkowanej politycznie i ugodowej prawicowej opozycji. Analogicznie Żołnierze Wyklęci, wybierający najbardziej radykalne środki działania dawali, być może, nieco więcej przestrzeni działania dla Kościoła oraz innych, nie-komunistycznych sił społecznych i politycznych próbujących znaleźć sobie miejsce w nowym układzie sił politycznych. Są też jednak publicyści, którzy uważają, że „destabilizacja wywołana działalnością podziemia, wpłynęła na zaostrzenie powojennego terroru i że mogło mieć to wpływ na stopień zależności Polski od Związku Sowieckiego, na co zwracali uwagę bezpartyjni polityczni realiści już w latach czterdziestych” (Ariel Orzełek).
Historyk z IPN, autor wielu artykułów i książek na temat antykomunistycznego podziemia niepodległościowego po II wojnie światowej Tomasz Łabuszewski uważa, że „jedynym celem tych, którzy nadal trwali w lasach, stało się przetrwanie – na własnych warunkach”. Według niego „stawką było po prostu przetrwanie kolejnego dnia”. Żołnierze Wyklęci „walczyli o każdy kolejny dzień własnej wolności, mając kulę w łeb jako alternatywę”. Innymi słowy mieli popełnić samobójstwo z obawy przed śmiercią. Jeśli jednak wyjdziemy z założenia, że celem było przetrwanie, aby mimo wszystko móc żyć i pracować dla Polski, to jest oczywiste, że zwarta grupa walcząc z bronią w ręku, dokonując np. akcji na posterunek MO w powiecie, dawała tym samym wrogom znak, że istnieje i działa, przez co zmniejszała szanse przetrwania praktycznie do zera. Jedynym wyjściem dającym szansę przeżycia było pozbycie się broni (naoliwienie jej i ukrycie, aby mogła się przydać, kiedy „wybuchnie III wojna światowa”), rozdzielenie się, rozproszenie, zatarcie śladów, ukrycie się, ucieczka. Nie dawało to żadnej pewności przeżycia, ale zwiększało jego prawdopodobieństwo. Tak postąpił np. Romuald Rajs „Bury”, który – jak podaje jego oficjalny życiorys – w październiku 1946 roku rozwiązał swój oddział i wyjechał do Elbląga. W lutym 1947 roku przyjechał do Jeleniej Góry, od marca pracował w urzędzie gminy Karpacz, W październiku zwolnił się z pracy w gminie i odtąd wraz z żoną prowadził pralnię, którą kupił kilka miesięcy wcześniej. został aresztowany przez MBP a następnie w 1949 roku stracony. Nie udało mu się przeżyć, ale kalkulował prawidłowo. Rozumiał, że prawdopodobieństwo, iż przeżyje, będzie większe przy prowadzeniu pralni w Karpaczu niż gdyby kontynuował beznadziejną walkę z bronią w ręku w lesie, ponieważ wówczas prawdopodobieństwo uwięzienia lub śmierci z rąk organów bezpieczeństwa było praktycznie stuprocentowe.
Wielu Żołnierzy Wyklętych złożyło ofiarę z życia, jednak żadnego celu politycznego nie zrealizowali, nie zatrzymali procesu komunizacji i sowietyzacji Polska, nawet go nie opóźnili. Ich poświęcenie świadczy o głębokim patriotyzmie i wielkiej odwadze, jednak w sensie politycznym „antykomunistyczne powstanie 1944–1963” było tylko kolejnym z serii naszych przegranych narodowych powstań. Historyk Tomasz Łabuszewski stwierdził: „Większość dowódców podziemia antykomunistycznego, nie mówiąc już o szeregowych żołnierzach, to byli ludzie bardzo młodzi. Mający po dwadzieścia kilka, często nawet kilkanaście lat”. Szkoda, że ci kilkunastoletni chłopcy polegli w daremnej, choć heroicznej walce, nie doczekawszy przełomu 1956 roku i zmian politycznych, jakie potem nastąpiły. Mogliby zrobić wówczas coś pożytecznego dla Polski. Są sytuacje, do których dobrze pasuje sentencja: „lepszy jest żywy pies niż lew nieżywy” (Ks. Eklezjastesa 9,4).
Pozwolę tu sobie na drobną osobistą dygresję. Nieżyjący już, najbliższy przyjaciel mojego śp. Ojca ( przyjaźnili się przez prawie pół wieku ) należał do konspiracyjnej młodzieżowej Polskiej Podziemnej Organizacji Wojskowej działającej na naszym terenie w latach 1948-1949 (przybrał pseudonim „Zaremba”). Miał 19 lat, kiedy został aresztowany i skazany w grudniu 1949 roku na pięć lat więzienia. Najpierw przesiedział 2 lata w więzieniu Rawiczu, potem 8 miesięcy pracował w kamieniołomach w ośrodku pracy więźniów w Piechocinie, skąd przeniesiono go do ośrodka pracy więźniów w Jelczu, skąd zwolniono go na mocy amnestii w 1953 roku. Powrócił do rodzinnego miasteczka, pracował w miejscowych zakładach kolejowych, a po kilku latach został przewodniczącym zakładowego Związku Zawodowego Kolejarzy. Lubiany był przez załogę, gdyż z zaangażowaniem troszczył się o sprawy socjalne i bytowe robotników. Nigdy nie wstąpił do PZPR. Był typem społecznika; w latach 1956-57 roku razem z moim Ojcem brał udział w reaktywowaniu (zakładanej przez Ojca w latach 1946-47) drużyny harcerskiej, której był potem wieloletnim drużynowym i instruktorem, starając się w miarę możliwości zachować autentyczne tradycje harcerskie. Po latach napomykał czasami o swoich przeżyciach z okresu „walki z komunizmem”; jego zdaniem konspiracyjną organizację – której cele i metody działania były całkowicie „księżycowe” – od początku infiltrowała ubecja, stąd też raczej nie było się czym chwalić. Krajowi lepiej dziś służyłaby tradycja społecznikowskiej „pracy u podstaw” realizowana przez „Zarembę” po wyjściu z więzienia niż tradycja udziału w „antykomunistycznym powstaniu”.
Dla ludzi interesujących się realną historią wskazywanie – jak to czyni Piotr Zychowicz – na czarne karty „epopei Żołnierzy Wyklętych” jest trochę wyważaniem otwartych drzwi, wszak od 1914 roku obserwujemy w Europie i na świecie stały wzrost poziomu przemocy, także wobec ludności cywilnej. Akcje zbrojne, których ofiarą padają cywile, nie są zjawiskami nadzwyczajnymi, krwawe starcia pomiędzy przedstawicielami grup politycznych, etnicznych czy religijnych w trakcie rewolucji, wojen domowych i partyzanckich, w czasie społecznego zamętu, politycznego chaosu i rewolucyjnych turbulencji, w sytuacjach, kiedy nie działają instytucje mające zapewnić ład publiczny, to rzecz najnormalniejsza w świecie. Ludność cywilna padała zawsze ofiarą masakr, rzezi, krwawych odwetów, zemst i porachunków, terroru i kontr-terroru ze strony sił stosujących zasadę odpowiedzialności zbiorowej np. podczas wojny w Wietnamie Amerykanie ustanawiali „strefy nieograniczonego ostrzału” (free fire zone), w których strzelano do każdej niezidentyfikowanej osoby uznając z góry, że należy do sił wroga. Znamy też wiele przykładów nerwowej, nadmiernej, nieadekwatnej do zagrożenia, reakcji jednostek wojskowych, partyzanckich i policyjnych, kiedy drobne incydenty zamieniają się w „orgie przemocy”.
Celem Zychowicza nie jest zbadanie czy przedstawienie sine ira et studio kilkunastu krwawych epizodów z naszej przeszłości, lecz przeciwstawienie się bezkrytycznym apologetom Żołnierzy Wyklętych kreującym ich na nieskazitelnych bohaterów oraz podważenie budowanego wokół nich kultu politycznego. Pragnie on skonfrontować Polaków z mroczną przeszłością i wstrząsnąć ich sumieniami. Ponieważ, jak wspomniałem, ani sama historia Żołnierzy Wyklętych, ani tym bardziej uczestniczenie w ich kulcie czy wyznawanie tej czy innej historycznej mitologii nigdy mnie nie interesowały, ten polemiczno-polityczny wymiar książki Zychowicza pominę, zajmując się jedynie metodami, jakie zastosował obalając ich „białą legendę”. Przy czym odgadnąć nie potrafię, czemu ma służyć opatrywanie fotografii przedstawiającej zorganizowaną w Gdańsku w 2016 roku II Krajową Defiladę Pamięci Żołnierzy Wyklętych podpisem „Patriotyczne w treści, sowieckie w formie” – to już nie polemika, lecz ostry atak polityczny z użyciem wyświechtanego chwytu „reductio ad Stalinum”.
Należy stale mieć na uwadze fakt, że opisywane przez Zychowicza wydarzenia to zbrodnie (morderstwa), za które ludzie oskarżeni o ich dokonanie dostawali kulę w głowę, trafiali na szubienicę lub szli na długie lata do więzienia. Dzisiaj nie są to już sprawy życia i śmierci, jednakże bohaterowie książki to konkretni ludzie, wymienieni z imienia i nazwiska. Oskarżenie ich o mordowanie niewinnych ludzi w Wierzchowinach czy Zaleszanach, czyli o zbrodnie najcięższego kalibru, godzi w ich honor, godność osobistą i dobre imię, a ponadto żyją przecież ich bliscy, rodziny, być może dzieci i wnuki. Oni także mają prawo domagać się maksymalnie bezstronnego zbadania czynów zarzucanych ich przodkom. Tu chodzi o zbrodnię, a nie o kłótnię między wójtem a plebanem w powiecie grójeckim w XVIII wieku. Dlatego historyk powinien być nadzwyczaj skrupulatny i ostrożny w ferowaniu wyroków, zachowywać zasadę domniemania niewinności i zasadę „audiatur et altera pars”, przedstawić niezbite dowody winy a w przypadku wątpliwości rozstrzygać na korzyść oskarżonych wedle zasady „in dubio pro reo”. Niestety, Zychowicz zbyt łatwo wchodzi w rolę politycznego prokuratora, który chce doprowadzić do szybkiego skazania konkretnych osób na śmierć cywilną, nie przejmując się zbytnio jakością dowodów mających świadczyć o ich winie.
Czytaj więcej na: http://www.tomaszgabis.pl/2018/12/17/w-obronie-zolnierzy-wykletych-przed-piotrem-zychowiczem-czesc-i/
W OBRONIE ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH PRZED PIOTREM ZYCHOWICZEM (CZĘŚĆ II)
Pamięć to zdolność przypominania sobie tego, co się nie wydarzyło, i zapominania tego, co się wydarzyło (Thomas Szasz)
Relacje naocznych świadków mogą przydać się w rekonstrukcji przebiegu wydarzeń, ale tylko jako środki pomocnicze, tymczasem Piotr Zychowicz (pisałem o tym w poprzednim odcinku Notatek), nie dysponując materialnymi śladami zbrodni, dowodami rzeczowymi i dokumentami, w praktyce gros swoich oskarżeń oparł właśnie na relacjach świadków. Gdyby je pominął, objętość jego książki Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych byłaby co najmniej o połowę mniejsza.
Relacje świadków, które są dopiero trzecie w hierarchii dowodów, po dowodach rzeczowych i dokumentach, należy zawsze, a zwłaszcza gdy są – jak to jest w przypadku książki Zychowicza – w gruncie rzeczy jedyną bazą źródłową (czy raczej quasi-źródłową), krytycznie i dokładnie przeanalizować, zinterpretować i zweryfikować zgodnie z metodą historyczno-krytyczną: wykryć nielogiczności, wewnętrzne sprzeczności, niezgodności z zewnętrznymi okolicznościami, sytuacjami i faktami, niemożliwości z punktu widzenia praw natury, sprzeczności ze ściśle określonymi warunkami technicznymi etc. Należy ustalić skąd świadkowie wiedzieli to, o czym opowiadają i czy zajmowali punkt obserwacyjny pozwalający im widzieć (wiedzieć) to, o czym opowiadają.
Historyk musi relacje i zeznania naocznych świadków traktować w sposób „bezlitosny”, zakładając m.in., że jeśli kogoś obciążają, mogą mieć swoje źródło choćby w pragnieniu zemsty. Pod żadnym pozorem i w żadnych okolicznościach nie wolno mu przyjmować z góry prawdziwości stwierdzeń na temat wydarzeń z przeszłości zawartych w relacjach świadków. Jego celem jest ustalenie prawdy przy pomocy procedur krytyki historycznej. W obliczu relacji, które mówią że coś się wydarzyło, zadaniem historyka jest ustalenie, czy to, co mówią te relacje naprawdę się wydarzyło, a jeśli się wydarzyło, to czy wydarzyło się w taki sposób, jak mówi o tym relacja. Historyk musi dążyć do tego, aby ustalić, czy to, o czym relacje mówią jako o „wydarzeniu” rzeczywiście miało miejsce, czy też narrator, który opowiada, tylko sądzi i wierzy, że miało miejsce. Procedury, jakimi posługuje się historyk, muszą być z konieczności krytyczne wobec do relacji świadków.
Historycy wiedzą doskonale, że relacje, świadectwa i zeznania świadków zależne są od wielu, wpływających na ich treść, czynników. Można tu wymienić takie czynniki jak: ograniczona zdolność zapamiętywania, ograniczona zdolność trafnej obserwacji wydarzeń, ograniczona zdolność oddania słowami zaobserwowanych zjawisk, kierowanie się emocjami i osobistymi odczuciami, subiektywizm w postrzeganiu i opisywaniu wydarzeń, wpływ jednych świadków na innych, skłonność do przesady, nadawanie nadmiernego znaczenia swojej własnej osobie, uzupełnianie własnych przeżyć cudzymi, podawanie niesprawdzonych plotek, pogłosek i informacji z drugiej ręki jako własnych naocznych obserwacji, brak całościowego oglądu sytuacji, prowadzący do błędnej interpretacji wydarzeń, podatność na sugestię, łatwowierność, brak krytycyzmu, nieodróżnianie tego, co jest prawdą od tego, co zmyślone, niewiarygodna skłonność ludzka do ulegania iluzjom, nadzwyczajna zdolność przekręcania faktów, selektywność pamięci, pomijanie istotnych faktów, wiązanie ze sobą odrębnych, niezależnych od siebie faktów, przypisywanie innym osobom cech, których nie posiadają, wkładanie im w usta słów, których nigdy nie wypowiedzieli, mylenie chronologii, niemożność dokładnego umiejscowienia wydarzeń w czasie, fantazjowanie, urojenia, skłonność do konfabulacji i dramatyzowania przeżyć własnych oraz innych ludzi, pomyłki co do podstawowych faktów i okoliczności.
Żydowski historyk Samuel Gringauz napisał w 1950 roku (zob. Gringauz „Some Methodological Problems in the Study of the Ghetto” „Jewish Social Studies”, styczeń 1950, str. 65), że relacje i wspomnienia świadków z okresu II wojny światowej cechuje skrajny egocentryzm, grafomańska przesada, chęć uzyskania dramatycznych efektów, pełne niedorzeczności wielosłowie, dyletanckie filozofowanie, kierowanie się uprzedzeniami, pseudo-liryczność.
Relacje świadków zawierają tylko niewielką część prawdy i roi się w nich od przekłamań, rzeczywistość miesza się tu z fikcją, pomyłkom towarzyszą świadome zmyślenia motywowane względami osobistymi lub politycznymi. Dlatego ocena wiarygodności tych, którzy „byli przy tym!” oraz prawdziwości ich relacji jest poważnym problemem zarówno w wymiarze sprawiedliwości, jak i w historiografii, zwłaszcza tej zajmującej się pojedynczymi lub masowymi zbrodniami. Adwokaci, prokuratorzy, policjanci, sędziowie wiedzą, jak często błędne i odbiegające od prawdy mogą być zeznania i relacje naocznych świadków („naoczni świadkowie bardzo precyzyjnie opisują to, co tylko niejasno sobie przypominają”). Nawet przesłuchiwani bezpośrednio po zdarzeniu naoczni świadkowie mylą się i podają szczegóły niezgodne z rzeczywistością. To błędne rozpoznanie sprawcy/sprawców i nieprawdziwe zeznania świadków są główną przyczyną niesłusznych skazań. W USA przebadano kiedyś 86 niesłusznych wyroków sądowych, w tym 14 wyroków kary śmierci, i stwierdzono, że trzy czwarte z nich opierało się na zeznaniach naocznych świadków. Ocenia się, że ok. 33% zeznań naocznych świadków jest fałszywe, choć są oni święcie przekonani, że mówią prawdę.
Ponieważ na zeznaniach świadków w gruncie rzeczy nie można polegać, niektórzy specjaliści od prawa karnego uważają, że w ogóle nie powinno się traktować ich jako dowodów, ale tylko jako poszlaki. Mogą być przydatne dla sądu czy dla historyka, ale dopiero wówczas, kiedy posiadamy inne dowody i źródła pozwalające je zweryfikować i ewentualnie potwierdzić. Ekspertyza lekarza sądowego, mówiąca, że dany przedmiot nie mógł być narzędziem zbrodni, waży więcej niż zeznania stu świadków, którzy „na własne oczy” widzieli, jak przy pomocy tego przedmiotu dokonano zbrodni.
Zważyć trzeba, że świadkowie występujący w książce Zychowicza nie są starającymi się o obiektywizm, neutralnymi, niezaangażowanymi obserwatorami, rejestrującymi możliwie dokładnie to, co się wokół nich dzieje, lecz należą do poszkodowanej grupy politycznej, etnicznej czy religijnej; są lub uważają się za ofiary. Ich relacje i wspomnienia są często bardziej wyrazem gniewu, oburzenia, nienawiści, niechęci, rozpaczy lub pragnienia zemsty niż opisem rzeczywistości. Widać w nich dążność do upiększania własnej przeszłości i oczerniania przeszłości wrogów. Prawie zawsze są to świadkowie oskarżenia – oskarżają ludzi odpowiedzialnych w ich oczach za prześladowania, śmierć i cierpienia bliskich, które mogły zresztą mieć miejsce gdzie indziej i kiedy indziej – przed wydarzeniami, o których opowiadają lub już po nich. Identyfikują się z własną grupą, cechuje ich, często bardzo silna, stronniczość narodowa, religijna czy polityczna rzutująca na kształt i zabarwienie ich opowieści. Jako należący do grup poszkodowanych są w sposób naturalny, często nawet nieuświadamiany, zainteresowani pogrążeniem swoich prześladowców. W tym sensie ich relacje nie są wiarygodnymi dokumentami historycznymi, nie są obiektywnymi relacjami o wydarzeniach, lecz składnikiem stronniczej propagandy.
Pewna część świadków, których relacje przytacza Zychowicz, składała zeznania w ramach przygotowań do, montowanych przez Urząd Bezpieczeństwa, politycznych procesów pokazowych. Ich relacje były ponadto włączane do materiałów zbieranych przez UB dla celów propagandowych. Tacy świadkowie – niezależnie od swojej naturalnej stronniczości – mogą być poddani presji politycznej i policyjnej, a poza tym dobrze wiedzą, czego oczekują od nich śledczy, prokuratorzy i sędziowie. Powołując się na nich Zychowicz ucieka się do dość dziwacznych założeń: „Protokoły z rozmów ze świadkami masakry w Wierzchowinach przeprowadzonych przez członków komisji są autentyczne. Były to bowiem dokumenty wewnętrzne przeznaczone do archiwum, a nie do wykorzystania propagandowego. Spisywane na gorąco, zaledwie kilka dni po pogromie, stanowią niezwykle ważne źródło”. Ważne źródło? Przeznaczone do archiwum? Materiały z Wierzchowin zgromadzone przez nadzorowaną przez UB komisję są tak samo wiarygodne jak te zgromadzone przez komisję Nikołaja Burdenki. Policja polityczna nie jest od archiwizowania czegokolwiek, ale od zwalczania i unieszkodliwiania wrogów politycznych, zgromadzone (lub sfabrykowane) materiały umieszcza się w policyjnym archiwum dopiero po zamknięciu sprawy.
Czynnikiem, który należy uwzględnić przy ocenie wiarygodności relacji świadków, jest oczywiście czas, jaki upłynął od momentu wydarzeń do momentu zanotowania relacji. U Zychowicza większość relacji świadków, którzy, zauważmy, nadal są emocjonalnie czy politycznie zaangażowani „po swojej własnej stronie” i utożsamiają się ze swoją grupą etniczną, zapisana została po wielu latach. Upływ czasu, co oczywiste, zaciera wspomnienia, z każdym upływającym rokiem kontury przeszłych wydarzeń się zamazują . Jest to ogólniejszy problem dotyczący tzw. świadków historii z różnych krajów i narodów. W ciągu wielu lat rozmawiają oni z innymi ludźmi o tym, co się wydarzyło, słuchają i czytają relacje innych, oglądają filmy dokumentalne, także te dotyczące podobnych wydarzeń z innych czasów i miejsc. Na ich własne wspomnienia nakłada się propaganda wojenna i polityczna. Nie pamiętają już jakie jest rzeczywiste źródło ich wspomnień. Im częściej są odpytywani na temat wydarzeń z przeszłości, im częściej relacjonują swoje przeżycia, tym większa jest standaryzacja wspomnień, tym łatwiej powstają pewne, reprodukowane potem, „formaty pamięci”.
Rzeczywistość dramatycznych, często przebiegających bardzo szybko, sekwencji zdarzeń jest chaotyczna, niejasna i nieprzejrzysta, widzi się tylko jej wycinki, dostrzega strzępy sytuacji ze skróconej perspektywy, natomiast pamięć lubi historie linearne, stąd też dawne przeżycia i obserwacje zamieniają się w „story”, w fabułę opowiadaną nawet po wielu latach z wielkim przejęciem. Dodajmy tu, że prawdziwości opowiadanej historii nie gwarantuje ani to, że wspomnienie jest jak „żywe” i ciągle budzi u wspominającego emocje, ani to, iż głęboko wierzy on, że opowiada o tym, co się naprawdę wydarzyło.
Czytaj więcej na: http://www.tomaszgabis.pl/2019/03/14/w-obronie-zolnierzy-wykletych-przed-piotrem-zychowiczem-czesc-ii/
fot. IPN