Kiedy kilka miesięcy temu niedokończoną serię notek o baśniopisarstwie Gabriela Maciejewskiego zastąpiłem jedną notką, krótszą i zamkniętą, miałem nadzieję, że odtąd nie będę już musiał odpowiadać na listy z pytaniami o kolejny odcinek. Listy niekiedy krępujące, gdy nadawcy zachęcając mnie, bym coś jeszcze o Maciejewskim napisał, dołączali rozmaite odnośniki, dokumenty, skany umów etc., a nieraz także wiadomości o jego życiu prywatnym. Aż przykro czytać takie rzeczy, nawet jeśli większość to tylko nieudane prowokacje lub żarty.
Owszem, trochę się to z czasem uspokoiło, ale niedawno znów nastąpił wysyp.
Kilku korespondentów podesłało mi między innymi odnośnik do notki Maciejewskiego „O naturze negatywnych kampanii” (szkolanawigatorow.pl, 22 stycznia 2020). Pewnie dlatego, że jest tam też fajerwerk fantazji o Ebenezerze Rojcie:
Nie tak dawno opisaliśmy tu pewną zasadę rządzącą powszechnie kampaniami niejawnymi. To określenie jest bardzo pojemne, ale właśnie o to chodzi. Pisząc kampanie niejawne mam na myśli zarówno operacje rangersów, jak i te żydowsko-rosyjskie ataki na Polskę, ale także wyczyny Ebenezera Rojta, albowiem spełnia on wszystkie warunki, o których pisałem wyżej. Uważa czytelnika za idiotę, ma łatwy dostęp do informacji reglamentowanych i ma gwarancje organizacji niejawnych. Podkreśla przy tym, że jego aktywność wiąże się z ryzykiem. Na czym polega wspomniana zasada? Na minimalizowaniu ryzyka i jednoczenie rozpuszczaniu propagandy o tym, jak bardzo ono jest wielkie. Możemy więc rzecz zredukować do formuły – jeśli ktoś opowiada o ryzyku, w rzeczywistości go nie ponosi. Chce jedynie wszystkich zmylić. Po co? Żeby w spokoju przeprowadzić swoją misję, której natura nie może być do końca rozpoznana.
Czy uważam czytelnika za idiotę, na to niech każdy mój czytelnik już sam sobie odpowie. Nie wiem, o co chodzi z tym dostępem do „informacji reglamentowanych”, ale być może Gabriel Maciejewski w ten sposób określa biblioteki publiczne. Rzeczywiście, reglamentują tam książki: nie można wypożyczyć na raz tylu, ile się chce, a czasem trzeba jeszcze na zamówienie długo poczekać.
Natomiast zaniepokoiło mnie sformułowanie „ma gwarancje organizacji niejawnych”. Rozumiem, że aspirujący handlarz książek chce sobie dodać powagi sugestią, że interesują się nim ludzie chronieni przez tajne organizacje, ale to już właściwie poziom mitomanii Wojciecha Sumlińskiego. Następny etap to bodaj „nieudane samobójstwo”.
Do tego miejsca fantazje Maciejewskiego były jednak jeszcze stosunkowo bezpieczne, bo jak zweryfikować, za kogo uważam czytelnika, do jakich informacji mam dostęp i jakie tajne organizacje udzielają mi gwarancji. Ale dalej Maciejewski nieco się zagalopował, pisząc: „Podkreśla przy tym, że jego aktywność wiąże się z ryzykiem”. Otóż to można zweryfikować bardzo prosto: wystarczy zacytować chociaż jedno zdanie, w którym podkreślałem, że moja aktywność wiąże się z ryzykiem. Tyle że akurat tego Maciejewski nie zrobi, bo jego dziecinne łgarstwo ma wyjątkowo krótkie nóżki.
Cóż, w świecie baśni wszystko po staremu…
Niemniej Gabrielowi Maciejewskiemu udało się mnie zaskoczyć. Napisał bowiem w tej notce również coś takiego:
I oto, pan Ebenezer, człowiek wrażliwy na ludzką krzywdę oraz na głupstwa, którymi zalewany jest świat, proponuje czytelnikom swojego bloga by:
JEŚLI SPODOBAŁY CI SIĘ KOMPROMITACJE…
…i zastanawiasz się, w jaki sposób możesz się autorowi zrewanżować, będzie mi bardzo miło, jeśli wpłacisz dowolną kwotę na konto Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci:
numer konta: 33 1240 1082 1111 0000 0428 2080
Akurat to hospicjum znam, ale jeśli znasz inne, które wolisz wesprzeć w pierwszej kolejności, to naturalnie będzie to równie miły gest. Nie musisz mnie zawiadamiać o swojej wpłacie, ale nie ukrywam, że byłoby mi przyjemnie przeczytać taką wiadomość.
Ludzie to czytają w ich głowie nie zazgrzyta nic, kiedy międlą w ustach frazę – jeśli spodobały ci się kompromitacje wpłać na hospicjum. Nie zazgrzyta, albowiem każdy przynajmniej raz w życiu chciałby być miłosiernym Samarytaninem. Kłopot w tym jednak, że Pismo nie mówi – wyszydź bliźniego swego, a reszcie frajerów każ dawać jałmużnę placówce, którą sam wskażesz [wyróżnienie moje]. Ono mówi coś innego – niech nie wie lewica co czyni prawica (cytuję z pamięci). Takich subtelności zaś czytelnicy pana Rojta dostrzec nie mogą.
Komentarz ten jest zdumiewający, zwłaszcza w kontekście wcześniejszego „uważa czytelnika za idiotę”. Każdy czytelnik widzi bowiem, że tam na początku jest „Jeśli…”, zdanie warunkowe, więc nikomu tu się nie „każe” dawać jałmużny na wskazaną placówkę. Można dać, można nie dać, można dać na warszawskie hospicjum, można na inne. Nawet można nie dać i napisać do mnie, że się dało, bo przecież tego nie sprawdzę. To wyłącznie sprawa sumienia. I już choćby dlatego moja prośba jest jak najbardziej zgodna ze słowami:
Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa,
aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie.
Jałmużna pozostaje w ukryciu, ponieważ nikt poza obdarowanym nie wie, kto dał, ile dał, komu dał, o wpłacie zaś można mnie nie zawiadamiać albo zawiadomić anonimowo i nie ma z tego żadnych dodatkowych profitów – nawet kawałka marnej ziemskiej chwały.
Z kolei dla ludzi niewierzących decydujący powinien być racjonalny argument, że potrzebującego zawsze lepiej wybrać samemu i wspierać bezpośrednio. W czasach darmowych przelewów ma to sens również dla bardzo niewielkich kwot. Nie trzeba więc czekać ze swoimi drobniakami na puszkę jakiejś charytatywnej organizacji. Tym bardziej, że nawet najuczciwsze z nich coś sobie ostatecznie z tej puszki potrącą na koszty własne.
Wiem, rzecz jasna, że przypominanie o tym psuje interesy rozmaitym „pośrednikom dobroczynności”, hałaśliwym i obrotnym, ale dziwi mnie, mimo wszystko, że Gabriel Maciejewski, wyszydzając z takim zapałem moją prośbę, staje tym samym po ich stronie. Wielka musi być nienawiść, która aż tak zaślepia.
Popełniłem kiedyś poważny błąd: naiwnie założyłem, że komuś, kto przedstawia się jako niezależny pisarz działający na własny rachunek, zależy na jakości. Miałem mu wprawdzie do powiedzenia rzeczy przykre, ale nawet najprzykrzejsze uwagi są lepsze niż przemilczenie. Gdy spostrzegłem swoją pomyłkę, robotę w połowie przerwałem. Niemniej i tak jest to wciąż (po tylu latach!) najobszerniejsza analiza pisarstwa Gabriela Maciejewskiego. Nikt inny jakoś nie miał ochoty…
Teraz jednak już mnie to pisarstwo nie interesuje i dlatego proszę w tej sprawie więcej się do mnie nie zwracać.
Gdybym był rozsądny, potraktowałbym je mniej więcej tak, jak zrobił to w kilka lat po mnie Tomasz Gabiś. Krótko, od niechcenia, z pogodną ironią.
Namówiony przez znajomego sięgnąłem po książkę Gabriela Maciejewskiego (znanego też jako Coryllus) Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie (t.1, Warszawa 2012).
[…]
W innym tekście Maciejewski przedstawia „epopeję Jerzego Iwanowa” (czyli agenta nr 1), która rozpoczęła się w nocy z 13 na 14 października 1941 roku. Iwanow wylądował na wybrzeżu niedaleko Maratonu, „początkowo zatrudnił się w zakładach Malzinotti w Nowym Faleronie. Przez cały okres działalności jego grupa zniszczyła 400 niemieckich samolotów, które wychodziły z naprawy w tych zakładach. Iwanow używał do tego zadania prostej rzeczy, dzisiaj nazwalibyśmy to gadżetem, była to mała kulka złożona z tłuszczy, smoły i różnych olejów. „Fasolkę” wrzucano do zbiornika z paliwem, powodowało to dekompozycję składu olejów. Maszyna startowała, a po pewnym czasie waliła się w dół”. 400 niemieckich samolotów rozwalonych w drobny mak dzięki prostej „fasolce”. Czymże jest przy tym „bitwa o Anglię”!
[…]
„Najbardziej jednak spektakularne akcje [Iwanowa]: wysadzenie w powietrze dwóch łodzi podwodnych i dwóch kontrtorpedowców dokonane zostały za pomocą min magnetycznych przyczepianych do kadłuba okrętu pod powierzchnią wody. Iwanow pływał doskonale, do stojących w porcie jednostek dopływał wpław nieraz z wielkich odległości, odnalezienie go i schwytanie było praktycznie niemożliwe”. Przepłynął 10 kilometrów, zanurkował pół kilometra przed celem, minę przyczepił do uboota, i fertig, po uboocie.
[…]
„Iwanow ukrywał się dalej, zmieniał nie tylko nazwiska, ale także wygląd. Kiedy dziś czytamy, jakimi sposobami to robił, uśmiechamy się mimowolnie. Brytyjski agent zmieniał sobie twarz, wypychając policzki gumą do żucia. Wszyscy znali jego twarz, widniała na tysiącach plakatów rozlepionych przez Niemców w całej Grecji”. Genialne! Wypchajmy sobie policzki gumą do żucia! Nikt nas nie rozpozna, absolutnie nikt. Nawet najbardziej technicznie wyrafinowany „face recognition system” (Tomasz Gabiś, „O Semce, Majmurku, Coryllusie, Walusiu, Michalskim oraz innych osobach i sprawach”, tomaszgabis.pl).
Wprawdzie we fragmencie, który opuściłem, Gabiś nazwisko kapitana Raginisa (tego od obrony Wizny) czterokrotnie pisze „Ragnis”; chyba też nie zorientował się, że baśniopisarz Maciejewski wszystkie te zabawne fantazje przepisał z powieści Stanisława Strumph-Wojtkiewicza, również znanego mitomana i konfabulatora – ale to przecież tylko nieistotne drobiazgi.
Najważniejsze, że Tomasz Gabiś zdecydowanie lepiej ode mnie zna się na ludziach.
https://kompromitacje.blogspot.com/2020/01/maciejewski-aneksl.html