Komisja wyborcza czyli pierdel, serdel i burdel.
„To nie był przypadek ani głupota tylko działanie zorganizowanej grupy przestępczej”
Izabela BRODACKA
Mam nadzieję, że nikt nie poczuje się urażony tym tytułem, który jest przecież cytatem z Józefa Piłsudskiego.
Pozwolę sobie przedstawić fragmenty raportu męża zaufania jednej z warszawskich komisji.
„O godz. 21-szej zamknięto budynek szkoły w którym pracowały dwie komisje wyborcze. Lokale wyborcze umieszczone były w klasach.
Ok. godz. 21-szej część komisji dziennej uwijała się w sąsiedniej klasie nie będącej lokalem wyborczym lecz pokojem zapasowym. Znajdowały się tam niewykorzystane karty do głosowania, przeniesiono tam również spis wyborców. Członkowie komisji dziennej kursowali pomiędzy pomieszczeniami, wszystko sprawiało wrażenie chaosu. Gdy weszłyśmy (z drugim mężem zaufania) do lokalu wyborczego był on pusty, choć urna nie była jeszcze zapieczętowana. Dokonano tego jakiś czas później. Przy urnie został drugi mąż zaufania. W pokoju zapasowym, do którego się udałam członkowie komisji dziennej zaczynali liczyć podpisy na spisie wyborców oraz stemplowali niewykorzystane karty pieczęcią swojej komisji (czynność zbędna). Obserwowałam liczenie podpisów ze spisu wyborców aż do końca, gdy spakowano je do worka i przeniesiono do lokalu wyborczego. Karty niewykorzystane, podstemplowane zostały też przeniesione i umieszczone na stole. Stały one niezapakowane w otwartych pudłach podczas liczenia głosów (zdjęcia) Nikt z komisji nocnej nie weryfikował obliczeń podpisów ani ilości kart.
Podpisywanie protokołu przekazania odbyło się po godz. 23. Przed północą Komisja Nocna przystąpiła do pracy wysypując karty do głosowania na podłogę. Siedząc na podłodze rozpoczęto segregacje kart według ich kolorów. Ok. godz. 1-szej trzy osoby przerwały tę segregację i rozpoczęły liczenie głosów: dwie osoby razem liczyły głosy z niebieskich płacht – sejmiki, a jedna prezydenta. Nikt nie segregował kart. Licznie odbywało się w ten sposób, że jedna osoba brała kartę i czytała np.: „lista czwarta , jedynka”. Druga osoba stawiała kreski przy odczytywanym numerze kandydata. Nie było żadnej możliwości sprawdzenia, czy osoba czytająca albo notująca nie oszukuje. Członek komisji zajmujący się kartami na prezydenta sam sporządzał identyczne notatki. Przypilnowałam, aby osoby te miały w ręku ołówki, ale w takiej sytuacji było to bez znaczenia.
Po kilku dalszych godzinach komisja była wykończona, a do końca liczenia było daleko. Nic się nie działo, pilnować poprawności liczenia nie było jak. Postanowiłam pomóc w liczeniu kart żółtych – do rady gminy. Po zsumowaniu tych głosów okazało się, że jest ich więcej niż zliczonych podpisów – czyli wydanych kart. Powiedziałam, że liczenie kart żółtych trzeba powtórzyć. Komisja stanowczo odmówiła, twierdząc, że nie są już w stanie niczego dobrze policzyć. Było to już chyba około południa dnia 22-go października. Przewodnicząca tłumaczyła, że pewnie jest pomyłka, którą trzeba skorygować odejmując każdemu ugrupowaniu pewną ilość głosów, bo nikt nie jest w stanie już liczyć. Zaprotestowałam.
Zaproponowałam młodemu członkowi komisji aby ze mną policzył same karty żółte. Wyszło, że tych kart jest o 31 mniej niż obliczonych głosów. Przystąpiliśmy do liczenia głosów. Okazało się, że głosów oddanych było o 50 mniej niż wyszło z pierwszego liczenia. Do tych prac dołączały się na krótko inne osoby, więc trudno wskazać fałszerza. Komisja stwierdziła, że skoro nie ma superaty, to możemy te wyniki wpisać do protokołu.
Chcę podkreślić, że powtórne liczenie, dotyczyło wyłącznie kart żółtych.
Zaczęto podpisywać dokumenty. Przewodnicząca poinformowała, że worków nie zamykamy na dostarczone plastikowe zamknięcia (zdjęcie), bo worek może się podrzeć. Zrobią to w gminie.
Chcę podkreślić, że w workach (zdjęcia) znajdują się karty do głosowania posegregowane tylko kolorami, ponieważ nikt nie segregował kart komitetami. Karty zostały po prostu wrzucone do worków, zresztą było to już bez znaczenia.
Mój wniosek:
Wyniki wyborów w mojej komisji nie mają nic wspólnego z prawdą.
Nawet, gdyby członkowie naszej komisji byli aniołami, nie widzę możliwości porządnego zliczenia przez pięć osób wyników wyborów, gdy oddanych głosów jest ponad 1800 i cztery kategorie kart, czyli do posegregowania i przeliczenia było 1824 x 4 = 7296 kart w formie płachty. Przy ewentualnym jednorazowym sprawdzaniu poprawności pierwszego liczenia dwa razy tyle. Po 24 godzinach czuwania nie ma możliwości nie robienia pomyłek. Klasy szkolne były za małe. Miejsce zajmowały jeszcze urny – nie przyszło nam do głowy, aby je usunąć.
Tylko segregacja kart na komitety daje możliwość jakiego takiego sprawdzania, ale na to potrzeba (biorąc pod uwagę wielkie płachty) dużo więcej miejsca. Podział komisji na dwie zmiany dodało w naszym przypadku prawie trzy zmarnowane na wstępie godziny i wielkie zmęczenie już przed połową wykonanej pracy. Gmina nie dostarczyła w ogóle zwykłych ołówków, które się odróżniają na pierwszy rzut oka od długopisów, wspomnianej taśmy jednorazowej, sensownego zamknięcia worków”.
Tyle mąż zaufania.
Wniosek jest prosty- w przeciętnej komisji istnieje bardzo dużo możliwości sfałszowania wyborów. Jeszcze więcej jest zwykłej, niewyobrażalnej głupoty. W czasie ostatnich wyborów parlamentarnych miałam nieprzyjemność pracować w komisji. Przy zdawaniu wyników w urzędzie gminy nagminnie i bez żenady poprawiano protokoły odejmując i dopisując głosy w obecności urzędnika. Tak jakby wszyscy wiedzieli, że jest to zupełnie bez znaczenia. Z braku miejsca nie wspominam o wielu innych nieprawidłowościach np. przy wprowadzaniu danych do komputera.
Podsumowując, wystarczyło, że władze Warszawy
1. skomasowały komisje obwodowe (więcej wyborców w komisji) i zmniejszyły w wielu miejscach lokale wyborcze przenosząc je z przedszkoli do szkół (ale nie do sal gimnastycznych tylko do klas) i
2. jednocześnie nie zawiadamiały o wakatach w komisjach wyborczych zmniejszając ilość ludzi do pracy nad wyborami.
Wniosek męża zaufania: „To nie był przypadek ani głupota tylko działanie zorganizowanej grupy przestępczej.”
Zmieniony ( 03.11.2018. )