Czy i wy chcecie odejść? (J 6, 67)
Od wielu miesięcy ma w Polsce miejsce ciekawe i smutne zarazem zjawisko. W związku z falą protestów po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji eugenicznej i zapewne dzięki zachętom organizatorów tychże protestów – w wielu parafialnych kancelariach pojawiły się osoby, które składały tzw. akt apostazji. Docierały też informacje o wypisującej się masowo z katechezy młodzieży szkół podstawowych i średnich. Nie były to takie tłumy, jakby sobie niektórzy może życzyli, ale i nie były to tylko pojedyncze przypadki. Wśród dokonujących formalnego aktu odejścia od kościoła rzymskokatolickiego byli zapewne i nasi znajomi, przyjaciele, dzieci lub inni członkowie rodziny, sąsiedzi. Jako wierzący – zdać sobie musimy sprawę, że chodzi o poważną sprawę, której konsekwencje sięgają w wieczność i będą dotyczyć zbawienia tej osoby (nawet jeśli ona sama w to nie wierzy i nie przywiązuje do tego wagi). W duchu odpowiedzialności i w imię przykazania miłości bliźniego, warto wszystkim apostatom postawić pytanie, które było stawiane w rycie starożytnego dialogu z katechumenem przystępującym do chrztu:
- Czego chcesz od Kościoła?
- Wiary.
- Co daje ci wiara?
- Życie wieczne.
A więc tu idzie o życie konkretnej osoby. O Wasze życie wieczne. Nie możemy przecież zbagatelizować informacji o tym, że ktoś zamierza popełnić samobójstwo. Oczywistym jest, że słowa Chrystusa i Jego nauka nie pasują do aktualnej mody, wynaturzając sens i wartość ewangelicznego przesłania.
Drugie pytanie postawione wobec zamierzających dokonać owego aktu apostazji, to pytanie, które pojawia się w szóstym rozdziale Ewangelii św. Jana. Jezus zwraca się do Apostołów z pytaniem: Czyż i wy chcecie odejść? To prowokacyjne pytanie nie jest skierowane wyłącznie do ówczesnych słuchaczy, ale także do wierzących i ludzi każdej epoki i każdego czasu, bo i dziś również niemało jest tych, którzy są zgorszeni paradoksem wiary chrześcijańskiej. Nauczanie Jezusa wydaje się trudne, zbyt trudne do przyjęcia i wprowadzenia w czyn. Są więc tacy, którzy je odrzucają i opuszczają Chrystusa; są tacy, którzy starają się dostosować Jego słowo do aktualnej mody, wynaturzając jego sens i wartość. Budząca niepokój prowokacja rozbrzmiewa w naszym sercu i oczekuje od każdego osobistej odpowiedzi. Jezus bowiem nie zadowala się powierzchowną i formalną przynależnością, nie wystarcza Mu pierwsze i entuzjastyczne przylgnięcie; przeciwnie, należy przez całe życie należeć do Jego myślenia i do Jego woli. Podążanie za Nim napełnia nadzieją i nadaje pełny sens naszej egzystencji, pociąga jednak za sobą trudności i wyrzeczenia, albowiem bardzo często trzeba iść pod prąd.
Czyż i wy chcecie odejść? Na to pytanie św. Piotr odpowiedział w imieniu Apostołów: Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. Wiara jest darem Boga dla człowieka, a jednocześnie jest wolnym i całkowitym zawierzeniem się człowieka Bogu; wiara jest uległym słuchaniem słowa Pana, które jest lampą dla naszych kroków i światłem na naszej ścieżce.
Mowa Jezusa wydaje się zbyt trudna nie tylko w znaczeniu – za trudna do pojęcia, ale także zbyt wymagająca. Taka jest w istocie cała Ewangelia. Zwiastuje ona zmiłowanie Boga nad nami, ale jednocześnie stawia w wielu miejscach wymagania. Trzeba zaakcentować mocno, wymagania nie są warunkiem udzielenia Bożej łaski, ale są zaproszeniem do lepszego życia. Żyjemy w czasach mody na łatwiznę. Interesuje nas, jak szybko, skutecznie, bez wysiłku osiągnąć szczęście. Może dlatego czegoś podobnego oczekujemy od Kościoła. Chcemy, żeby zawsze było miło, sympatycznie, ze zrozumieniem dla ludzkiej słabości, bez twardych zasad. Stworzyliśmy sobie wiarę na nasz obraz i podobieństwo – wiarę wygodną i przytulną. Nie za gorliwą- bo fanatyzm i nie zbytnio zdecydowaną – żeby nikogo nie wykluczyć. Wiara letnia, milusia i puszysta, w sam raz na niedzielne przedpołudnie, pomiędzy śniadaniem i wyjściem na zakupy do supermarketu. Taka wiarę jaką dziś głoszą przedstawiciele tzw. otwartego Kościoła. Wszystko to jest reklamowane szyldem miłosierdzia. Cóż to jednak za miłosierdzie, które tylko pochyla się nad słabością, a nie pomaga w jego przezwyciężeniu i wznoszeniu się w górę, ku doskonalszemu życiu?
Chrystus tak jak wtedy, tak i dziś mówi – Pośród was są tacy, którzy nie wierzą. Nic się nie zmienia. Dziś jest podobnie. Pan Jezus nie pokazuje nikogo palcami. Ale skłania do refleksji: jestem w Kościele, jestem ochrzczony, OK.…, ale czy wierzę? Formalna przynależność do wspólnoty uczniów (ciałem) nie jest równoznaczna z postawą duchową. Istotą wewnętrznej przynależności jest posłuszne, ufne przylgnięcie do słów Boga, które są duchem i życiem. Słowo Boże może odbić się o mur odmowy ze strony człowieka. Odtąd wielu uczniów Jego się wycofało i już z Nim nie chodzili. Tak bywa. Takie wycofanie, czyli opuszczenie wspólnoty idącej za Jezusem, jest bolesne. Dla Niego samego, ale także dla pozostałych uczniów. To zmusza także do pytania – co ja tutaj robię? Czyż i wy chcecie odejść? No właśnie. To pytanie słyszą wprost apostołowie. Jezus mówi to dzisiaj do nas. Jest tutaj dramat ludzkiej wolności. Wciąż trzeba wybierać na nowo, wciąż oczyszczać swoje motywacje, sięgać do istoty. Tutaj nie ma żadnego zniewolenia. Jest – czy chcecie? Jest – czy wierzysz? Świat wmawia nam, że wolność jest wtedy, kiedy człowiek ma odwagę zerwać z tym, czego go nauczono i jak się to ładnie mówi – pójść swoją drogą. Premiowana i ceniona jest dziś raczej postawa buntu, kontestacji, niewierności. To jest nazywane odwagą. A jeśli wierność ma jakąkolwiek wartość, to tylko sobie, nikomu innemu. Czy i wy chcecie odejść? Każdy sam musi w sobie znaleźć odpowiedź. Kiedy tylu światłych odeszło i wykazało odwagę i dojrzałość. Co ze mną? Czy chcę być wierny Jemu bardziej niż sobie
Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. Te słowa przeszywają serce na wskroś. Do kogóż pójdziemy? Jest tu nuta jakiegoś smutku. Chrześcijanin to pesymista. Patrzy trzeźwo na świat, nie kupuje tandetnych obietnic, naiwnego optymizmu. Ale ma nadzieję w Tym, którego poznał i uwierzył, że jest Świętym Boga. Nadzieja to więcej niż optymizm.
Czego więc dotyczy akt apostazji, do którego nakłaniani byli szczególnie młodzi uczestnicy strajku kobiet?
Apostazja oznacza dosłownie odstąpienie od przyjmowanej uprzednio postawy lub z zajmowanego wcześniej miejsca. Czy jednak ów apostata rzeczywiście od-stępuje, odchodzi?
Aby skądś odejść, trzeba tam najpierw w ogóle być. Proza parafialna pokazała, że najczęściej przychodzili złożyć akt apostazji ci, którzy praktycznymi apostatami byli już od dawna albo nigdy tak naprawdę nie byli wierzący. I nie idzie tu teraz o ocenę, ani tym bardziej o szukanie winnych, lecz o fakty. Czy oni porzucają wiarę? A czy kiedykolwiek ją mieli? Wobec licznych skandali w łonie samego Kościoła nie będę go bronił. Sam zdaję sobie sprawę, że ludzie Kościoła czy Kościół-instytucja wielokrotnie w bardzo poważnych sprawach zawalili w sposób nie dający się bronić. Jestem zawstydzony i zgorszony tyloma nikczemnymi zachowaniami duchownych i to wśród najwyższej hierarchii kościelnej.
Też to przecież wielu ludzi Kościoła widzi i też ich to boli, a nieraz doprowadza do wściekłości. Ostatecznie jednak tu chodzi o wiarę dającą człowiekowi życie z Boga. I o niej chcę mówić a przynajmniej próbować mówić, pytać, a nawet bardziej o nią pytać niż o niej mówić. Czego my spodziewamy się po Chrystusie? On przyniósł ludziom przede wszystkim życie wieczne, a nie dobra materialne. Człowiek niezaspokojony, zawiedziony w swoich oczekiwaniach, odchodzi, wielu odeszło. Pozostali i pozostaną tylko ci, którzy uwierzyli: Ty masz słowa życia wiecznego, Panie, do kogo pójdziemy?
Nie ma sensu i nie mam takiego zamiaru straszyć konsekwencjami prawnymi – że ekskomunika, że nawet pogrzebu nie będziesz miał w kościele – bo one w tym momencie najpewniej nic a nic tego, kto chce odejść, nie obchodzą. To może tylko zirytować.
Kościół jest zawodny, grzeszny, ułomny, nieraz obrzydliwy w swojej ludzkiej warstwie. Zgoda. Od samego początku (od dwunastu apostołów) był taki. A jednak Jezus chciał Kościoła – nawet jeśli go tak nie nazywał, to chciał wspólnoty uczniów i jej powierzył swoją naukę, a przede wszystkim swoją obecność w sakramentach.
Nie pojedynczym ludziom, ale wspólnocie – Dwunastu, a potem następnym pokoleniom wierzących. I wiedział co robi, bo kto lepiej od Niego wie jacy są ludzie? Wiele strasznych rzeczy można zarzucić tej wspólnocie – przez wieki i dzisiaj – ale nie brak ciągłości. Kościół dzisiaj jest w istocie nadal tym samym Kościołem, jaki Jezus stworzył z grona swoich pierwszych uczniów. Tych uczniów, którzy zdradzili Go i uciekli, a do których potem przyszedł, powiedział: Pokój wam i posłał ich na świat mimo ich niewiary (nie chcieli uwierzyć nawet w Jego zmartwychwstanie). Porzucając Kościół, porzuca się tę wspólnotę, której Jezus sam chciał i w której – z własnej woli – trwa żywy, choć ukryty w sakramentach i znakach. I trwać będzie zawsze, bo sam tak obiecał. Czy i wy chcecie odejść? – pytał kiedyś apostołów, kiedy część Jego uczniów zaczęła Go opuszczać. Czy i ty chcesz odejść? – pyta Jezus decydujących się na apostazję, czy rezygnujących z katechezy. Warto usłyszeć to pytanie!
Ale ja w ogóle nie wierzę w Boga – można było usłyszeć wśród zgromadzonego na ulicach protestującego tłumu, wśród ludzi czekających w kolejce, czy na tramwaj. Można to usłyszeć wśród uczniów i nauczycieli w wielu szkołach podstawowych i liceach. To ja zapytam tych wszystkich wątpiących, odchodzących: czy dałeś Mu szansę? Nie instytucji, ale Jemu? Szukałeś z Nim spotkania? Starałeś się o nie? Zawalczyłeś? Rzeczywiście nigdy nie doświadczyłeś Boga? Co się stało, że przestałeś Go szukać? Może jednak warto zanim podejmie się decyzje o odejściu z katechezy czy formalnie z Kościoła jeszcze spróbować?
Jeżeli naprawdę sam Stwórca wszechświata wkroczył w czas i przestrzeń, to dlaczego zrobił to akurat na tym skrawku skały i metalu, który krąży wokół jednej spośród 250 miliardów gwiazd tylko w naszej galaktyce? Dlaczego tylu ludzi dało się zwieść takiej bzdurze, takiej mistyfikacji? Bóg, jeśli jest, jest Bogiem ukrytym. Ludzie od początku Go szukają po omacku, czy On rzeczywiście istnieje? Jeżeli Bóg istnieje, to ukrywa się nie tylko w milczeniu przyrody, w jej pięknie i przepychu, w jej grozie i niszczycielskiej mocy. Kryje się także w istnieniu zła, które uderza w niewinnych, i zdaje się Go oskarżać, choć On nie próbuje się bronić; nie widać Go też z powodu różnorodności religii. Kryje się nawet ze względu na trudności, jakie nasuwają liczne Pisma święte. Jeżeli jest, to kryje się również w zgorszeniach kościołów, w błędach i niezgodności tych, którzy swym życiem (zwłaszcza duchowni, zwykli księżą, biskupi, kardynałowie z papieżem na czele) winni świadczyć o Jego istnieniu. Dlaczego Panie? Twoje stworzenia stoją przed Tobą zagubione i zrozpaczone, błagając o Twą pomoc; jeśli jesteś, jeśli istniejesz wystarczyłoby Ci dla przyciągnięcia ich do Siebie, pokazać promień Twojego spojrzenia, skrawek Twego płaszcza, ale Ty tego nie robisz? Nikt nie pokazuje większej miłości, jak ten, który potrafi uszanować wolność drugiego. Dyskrecja Boga, który nie chce się narzucać, jest hołdem złożonym wolności danej człowiekowi. Nie chcemy taniej pociechy, nie przychodzę po pociechę, jak po talerz zupy, chciałem nareszcie oprzeć swoją głowę o kamień wiary. Jest dość światła by wiara była rozumna i dość ciemności by wiara była zasługą. Wiara to nic innego, jak 24 godziny niepewności, minus jedna minuta nadziei. Wiara nie polega po prostu na wierzeniu, że Bóg istnieje. Chrystus wymaga więcej. Ale czy znajdzie wiarę wśród współczesnego pokolenia, gdyby dziś przyszedł? Wiara jest odpowiedzią na najważniejsze pytanie, a jest to pytanie o miłość: czy ty miłujesz Mnie?
Wielu ludzi wierzących (do ich grona należę i ja) dzieli się wątpliwościami i poszukiwaniem tego w którego mimo zwątpień, wierzą. Dzieląc się swoją wiarą mówią: Ja Go doświadczam… Różnie mi to idzie. Czasem bardzo słabo. Czasem sam się zastanawiam, czy to w ogóle ma sens ta cała wiara i Kościół. Ale Go doświadczam. Są takie momenty na modlitwie, na mszy, w słowach Biblii, kiedy wiem, że On jest i że jest ze mną. Jest ze mną też, kiedy niezdarnie próbuję mówić o Nim, by wątpiących zarazić chęcią szukania Go.
To, że Go tak czuję, doświadczam, nie znaczy, że nie popełniam grzechów. Popełniam ich całkiem sporo. Ale w Kościele mam Jego, który mi wciąż od nowa przebacza i wciąż od nowa posyła, bym szedł dalej razem z innymi, z Wami pielgrzymami po tym łez padole – tak samo ułomnymi jak ja.
Jeszcze jedno. Można wściekać się na obecną władzę i chętnie wskazywać winnych. Winni jesteśmy my wszyscy. Nie ulega wątpliwości, że kurs na zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej jest wynikiem nauczania Kościoła katolickiego o prawie do życia od poczęcia, aż do naturalnej śmierci. Z tym Kościołem jako społeczeństwo, jako naród, i jak jednostki, zawieraliśmy rozliczne kompromisy.
Brali Polacy śluby kościelne, bo rodzicom zależało i chrzcili dzieci, by nie denerwować babci, stojącej przecież nad grobem. Potem te dzieci posyłali na religię i do bierzmowania, choć im samym z wiarą nie zawsze było po drodze. Zgadzali się Polacy na obecność kleru w życiu publicznym, bo mało komu tak naprawdę konkretny ksiądz nastąpił na odcisk, a przynajmniej uznawali historyczną i społeczną rolę Kościoła w Polsce, akcentując jej dobre strony, a nie złe, widząc, jakże niesłusznie, jasne i ciemne strony tej instytucji. Zawarli kompromis z instytucją, która żadnych kompromisów nie uznaje, na żaden nie pójdzie i przed niczym się nie cofnie, gdy idzie o realizację swoich praw moralnych, wynikających z przykazań i Ewangelii. Kościół zaś przestał wymagać idąc sam na kompromisy dla wygody, uznania, byle nie stracić wysokich notowań w księgach metrykalnych. Kościół stal się strażnikiem moralności, bezduszną instytucją a nie miejscem spotkania z Bogiem żywym i dającym życie.
Wielu młodych ludzi, wielu licealistów brało i zapewne bierze udział w protestach, wykrzykując o prawie do decyzji. Wielu też zgorszonych instytucją Kościoła, czy postawą poszczególnych księży poddało pod osąd swojego rozumu i sumienia kwestie wiary, praktyk religijnych czy samego udziału w szkolnej katechezie. To jest nawet konieczne, żeby z wiary dziecka, wiary zastanej, odziedziczonej, przyjętej przez rodziców przejść do wiary dojrzałej, do wiary własnej, niejako bardziej prawdziwej, świadomej, dojrzałej w znaczeniu umysłowego pogłębienia, osobistego doświadczenia. Dojrzały człowiek nie chce i nie może się zgodzić, by jego wiara była czymś socjologicznym, z obyczaju, nawyku społecznego lub faktu, że inni wokół mnie tak wierzą i postępują. Myślę, czuję, decyduję i odpowiadam za moje decyzje. Czy to też tyczy się wiary, mojej osobistej, dojrzałej relacji z Bogiem? Trudno, żeby dorosły człowiek modlił się: Do Ciebie, Boże, rączki podnoszę, o zdrowie mamy i taty proszę. Ty już nie ma rączek, tylko łapy jak łopaty, może już i dziadków nie ma, ale – co najważniejsze – myślisz już inaczej niż dziecko. Nie wystarczą Ci proste opowieści o Bozi, tak jak nie bawisz się już autkami, lizakami i lalkami. Często może myśląc o dorosłym życiu bierze Cię strach, bo świat dzieciństwa Ci się wali, a Ty nie masz pojęcia, jak się odnajdziesz w świecie dorosłych.
Często wtedy rodzi się takie poczucie pustki, bo człowiekowi wydaje się, że skoro Bóg nie jest Bozią, to może Go wcale nie ma, albo się nami nie interesuje. I to jest bardzo cenny czas. Gdyby nie taki ból w duszy, gdyby nie ten lęk, ludzie nic by z sobą nie robili. Nikt by nie ruszył się z miejsca i nie zaczął szukać Boga żywego. A jedynie wtedy można zacząć dorastać nie tylko w centymetrach i nie tylko w sprawach tego świata. Gdyby ta pustka nie męczyła, nikt nie szukałby odpowiedzi na pytania, na które trzeba sobie odpowiedzieć. Bo trzeba. Dojrzały człowiek nie może zadowolić się robieniem ofiarek i spowiadaniem się jak przed Pierwszą Komunią.
Dorosły człowiek musi zadać sobie pytanie, dlaczego właściwie ten Pan Jezus, na którego wizerunki tyle razy patrzył, ma rany na rękach i nogach. Dorosły człowiek musi znaleźć odpowiedź na pytanie o powód, dla którego cierpimy i umieramy, i jaki to wszystko ma sens. Musi przynajmniej w zarysie zrozumieć, czego Bóg od niego chce, a już na pewno, czego dla nas nie chce. Oczywiście są tacy, którzy takie pytania od siebie odpychają. A ponieważ pustka i tak w nich jest, próbują ją zapełnić czymkolwiek – hałasem, bieganiną, rozrywką. Wieczną zabawą i robieniem wszystkiego na próbę, bez zobowiązań. Ale od tego nie przybywa prawdziwej mądrości. Dlatego mamy tak wielu ludzi, którzy spróbowali już wszystkiego, we wszystkim wydorośleli, i tylko o Bogu wciąż myślą jak przedszkolaki. Dorastaj mądrze i nie daj się omamić mirażem wolności bez zobowiązań i odpowiedzialności. I niech Cię nurtuje pytanie, które na początku postawiłem, pytanie samego Chrystusa: Czy i ty chcesz odejść? Jaka będzie Twoja odpowiedź?
Kaziutek