Canberra, stolica Australii. Odkrycie ciała brutalnie zamordowanego młodego człowieka rozpoczyna śledztwo, które prowadzi do zdumiewającej konkluzji: minister obrony jest już od wielu lat chińskim agentem. Co więcej, szpiegiem okazuje się również minister spraw wewnętrznych. Chiny pociągają wieloma sznurkami u wielu marionetek, a ich służby są wprost bezkarne. Spokojnie: to tylko streszczenie australijskiego serialu fabularnego Secret City. A więc fikcja? Niezupełnie…
Minister obrony w serialu Secret City to postać fikcyjna. Nie jest natomiast fikcją Joel Fitzgibbon, który w roku 2009 musiał zrezygnować z urzędu ministra obrony, gdy służby specjalne ustaliły, iż kobieta, z którą się przyjaźni i od której otrzymywał nawet pieniądze – Chinka z australijskim obywatelstwem – może mieć powiązania z chińskim wywiadem. Zdrady nie było, ale skandal pozostał. Był to zresztą zaledwie jeden z wielu skandali związanych z politykami otrzymującymi pieniądze od osób niejasno powiązanych z Chinami. Nic dziwnego, że Secret City okazał się tak wielkim sukcesem, bo rzeczywiście, od lat już mieszkańców Australii niepokoiły rosnące wpływy Chin, a przede wszystkim żyjąca wśród nich pokaźna chińska diaspora, stanowiąca już ponad pięć procent ludności kraju. I choć wielu Chińczyków szczerze pokochało swój nowy dom, większość zachowała jednak więzi z Chinami…
Cicha inwazja?
W roku 2008, w przeddzień olimpiady w Pekinie, odbyła się sztafeta z ogniem olimpijskim, niesionym z Grecji przez świat do Chin. Sztafeta, z racji zamieszek w Tybecie ostro stłumionych przez Chiny, spotkała się z wieloma protestami. W krajach Zachodu antychińskie protesty zwykle dominowały przekaz. Inaczej było w Canberze, stolicy Australii. Tam kilkusetosobowa manifestacja przeciw Chinom… została dosłownie otoczona przez wielokrotnie większą i agresywną grupę kontrmanifestantów. Kim byli? W przeważającej większości młodymi chińskimi studentami.
Wpuszczając rzesze chińskich studentów, władze Australii chciały wychować nowe, demokratycznie nastawione chińskie elity. Stało się inaczej. Większość przyjeżdżających Chińczyków jest albo neutralna politycznie, albo wprost prorządowa. Wpływa na to nie tylko chińska „edukacja patriotyczna”, ale przede wszystkim wzrost gospodarczy i technologiczny Chin, który sprawia, iż chińscy studenci – zwykle pochodzący z zamożnych rodzin – przybywają bez kompleksów, za to z silnie rozwiniętą dumą z osiągnięć własnego kraju.
Jednym ze świadków wydarzeń w Canberze był profesor Clive Hamilton. Zaszokowany, zaczął badać chińskie wpływy w Australii, co dziesięć lat później zaowocowało książką Cicha inwazja: Jak Chiny przekształcają Australię w państwo marionetkowe. Symbolicznym potwierdzeniem owej tezy okazała się (pomimo posiadania przez autora na koncie kilku udanych prac) odmowa publikacji książki ze strony kolejnych wydawców, którzy tłumaczyli wprost, iż obawiają się reperkusji ze strony rządu Chin oraz lokalnych chińskich organizacji. Odważny wydawca znalazł się dopiero, gdy parlamentarna komisja do spraw wywiadu zapowiedziała, że jeśli nikt inny książki nie wyda, parlament uczyni to własnym sumptem.
Bliska zagranica po chińsku
Obraz, który przedstawia Clive Hamilton, jest porażający. Chiny dążą wszelkimi środkami do przejęcia pośredniej kontroli nad Australią. Już w roku 2004 Partia Komunistyczna Chin zadeklarowała na wewnętrznym spotkaniu, iż uznaje Australię za część chińskich „peryferii” (określenie analogiczne do rosyjskiej „bliskiej zagranicy,” oznaczające tych sąsiadów, których Chiny uważają za swoją strefę wpływów). W przypadku Australii, chodzi nie tylko o uzyskanie wpływów głębokich, ale o przetestowanie metod wpływania na państwa o ustroju demokratycznym. Metody te opierają się na trzech elementarnych środkach: ludziach, pieniądzach i powiązaniach gospodarczych.
Ludzi Australia sama wpuściła i dalej wpuszcza, gdyż australijskie uczelnie są uzależnione od zagranicznych studentów. Większość z nich potem zostaje na stałe. Są też imigranci zarobkowi i potomkowie wcześniejszych migracji. Trzeba było tylko zadbać o ich świadomość, wpływając na rozmaitych wydawców chińskojęzycznych mediów w Australii, jak również innych biznesmenów chińskiego pochodzenia. Wpływ na nich można było uzyskać drogą kija i marchewki. Tych „grzecznych” fetuje się w ambasadzie, otrzymują prezenty, nagrody, tytuły, stanowiska w prorządowych organizacjach społecznych, „niepokorni” zaś mogą utracić możliwość odwiedzenia rodziny w Chinach albo dowiedzieć się, że ich rodzice czy inni krewni w Chinach zostaną aresztowani pod byle jakim zarzutem. Być może prawdziwych agentów chińskich służb jest w diasporze niewielu, ale reszta diaspory wydatnie przyczynia się do promowania chińskich interesów. Wielu głosuje według suflowanych przez media zaleceń ambasady. Wielu protestuje na ulicach, gdy ambasada się tego domaga. Większość zaś przynajmniej milczy dyskretnie w kluczowych sprawach, pozwalając, aby to „partyjny” punkt widzenia przebijał się do mediów głównego nurtu.
Kolejną formą wpływu są pieniądze. Współcześnie nie brakuje w Chinach ludzi bogatych czy wręcz miliarderów – i wszyscy zawdzięczają fortunę Partii. Chętnie inwestują oni w australijską gospodarkę, kupują nieruchomości – i angażują się w politykę, wpłacając datki na rzecz obydwóch głównych partii australijskich. Hamilton prezentuje długą litanię darczyńców i obdarowanych, ale to są tylko te przypadki, w których chińskie pieniądze wywołały publiczny skandal, gdy ujawniono powiązania darczyńcy z Partią Komunistyczną. A jeśli powiązań nie widać? Na tym polega demokracja, że partie przyjmują datki! Pieniędzmi obdarowuje się również uczelnie, przede wszystkim ośrodki badające myśl konfucjańską. Nikt nikogo do niczego nie zmusza… ale uczelnia otrzymująca pieniądze z Chin będzie unikać pewnych tematów w badaniach, aby przypadkiem tych pieniędzy nie stracić. Będzie też chętnie sprowadzać ekspertów z chińskich uczelni – ekspertów dokładnie sprawdzonych przez Partię…
A powiązania gospodarcze? Więzi handlowe zawiązują się nawet bez politycznych nacisków, dla wzajemnej korzyści. Jednak, gdy już więzi zaistnieją, potężniejsza strona może zawsze zagrozić ograniczeniem handlu. Chiny nieraz wprost karzą w ten sposób różne rządy – ot, chociażby Wielką Brytanię za spotkanie premiera z Dalajlamą. Bywają też subtelniejsze działania: przekazanie odpowiednich informacji w sieci chińskich mediów społecznościowych potrafi natychmiast wygenerować masowy, oddolny bojkot tej czy innej marki lub kraju. Skutkiem są zwykle błyskawiczne przeprosiny i dostosowanie do chińskich „wymogów”. Doświadcza tego wiele firm i państw, ale rzadko Australia. Oni bowiem już dawno nauczyli się zawczasu unikać czegokolwiek, co by oburzało Chiny…
Ale chodzi nie tylko o handel, również o inwestycje. Chińskie firmy inwestują w Australii we wszystko, od masywnych gospodarstw rolnych, poprzez energetykę, po infrastrukturę transportową: lotniska, porty. Każda taka inwestycja oznacza pośrednie, ale realne przejęcie kontroli nad tymi zasobami przez chiński rząd.
Tylko Australia? Bynajmniej!
Widzimy więc obraz kraju, w którym wiele z najważniejszych ośrodków badawczych już teraz łączą z Chinami pośrednie związki – czy to poprzez ludzi, czy przez pieniądze. Kraju, w którym rosnąca chińska diaspora pilnie uważa, aby nie zrobić niczego, co mogłoby wskazywać na nielojalność wobec dawnej ojczyzny. Kraju, w którym firmy bezpośrednio związane z obcym mocarstwem stoją za wieloma kluczowymi inwestycjami. Kraju, w którym bijący na alarm przeciw obcym wpływom, muszą się liczyć z atakami chińskiej ambasady, a ich głosy bagatelizuje prasa „użytecznych idiotów”, którzy wolą nie widzieć zagrożenia lub uważają, iż takie problemy mogą dostrzegać tylko rasiści. Kraju, którego rząd skutecznie związał sobie ręce, pozwalając obcemu mocarstwu na zdobycie wpływów w niemałej części społeczeństwa i gospodarki.
Australia jako poletko doświadczalne Chin z pewnością została najmocniej spenetrowana przez chińskie wpływy. Ale nie jest to jedyny taki kraj. Kanada, Nowa Zelandia, Afryka, Azja Środkowa, Ameryka Południowa, Grecja… A co z Polską? Oczywiście, warto rozwijać relacje gospodarcze z Chinami. Nie wolno jednak ignorować niebezpieczeństw z tym związanych. Dążące do zbudowania w Polsce infrastruktury związanej z nowym jedwabnym szlakiem Chiny niewątpliwie będą chciały zabezpieczyć tę inwestycję, pompując pieniądze w budowę swoich wpływów w naszej polityce. Dziś martwi nas potężny wpływ, jaki na polską politykę wywierają Amerykanie. Uważajmy jednak, aby dążąc do ograniczenia tych wpływów, nie wpędzić się pod nową, znacznie gorszą kuratelę.
Jakub Majewski