HEROINA MEDIÓW SPOŁECZNOŚCIOWYCH – 30% albo L

Gdy czytam, że na Facebooku i Messengerze „się wysyła” jakiś kolejny wirus, „nie wiadomo jak” infekujący kolejnych użytkowników, to trzęsie mną złośliwy rechot. Bo oczywiście nie „się wysyła”, tylko za naszą, czyli użytkowników, sprawą i nie „nie wiadomo jak”, bo wiadomo jak – przez bezmyślne klikanie w cokolwiek, co podejdzie.

Nie umiesz korzystać z Facebooka, to z niego nie korzystaj, chciałoby się powiedzieć. Brutalnie, ale trudno znaleźć trafniejsze podsumowanie. Gdy zatrujesz się wódką, przedawkujesz narkotyki, dostaniesz raka płuc od palenia papierosów, to nie mówisz, że nie wiadomo jak i nie wiadomo skąd „się zatruło, przedawkowało, czy zachorowało”. Wszystko to, o czym dobrze wiesz, wymagało twojego czynnego udziału, świadomej woli i samodzielnych decyzji. Korzystanie z mediów społecznościowych w ogóle się od tych uzależnień nie różni. To taka sama używka jak każda inna. Pod kontrolą daje jakąś, iluzoryczną najczęściej, satysfakcję i przyjemność. Ale kontrolę stracić łatwo.

Błękitny wampir

Szczególnie twardym i groźnym narkotykiem jest towarzysząca Facebookowi aplikacja Messenger. Powtarzam to często: Facebook Messenger to czyste zło, które należy omijać szerokim łukiem. Jeśli Facebook to „miękkie dragi”, to jego komunikator jest istną heroiną social media.

Dealer tej groźnej substancji, platforma Zuckerberga, po tym jak użytkownicy jej „niezobowiązująco spróbowali” kilka lat temu, zmusiła ich do korzystania z aplikacji Messenger w prywatnej komunikacji, o czym być może nie pamiętają, w przekonaniu, że mają wolną wolę z jej używaniu. Z kolei wszyscy ci, którzy zaczęli używać Messengera bez zakładania profilu na głównej platformie Facebooka, od niedawna muszą to zrobić, jeśli dalej chcą korzystać z komunikatora. Tłumaczenie jest mniej więcej takie: „bo i tak większość użytkowników Messengera wchodziła przez Facebooka”. Kto chce, niech takie „wyjaśnienia” kupuje. Ja to nazywam oszustwem, bo w jakiej sytuacji są teraz ludzie, którzy nie chcieli używać Fejsa a lekki komunikator im się spodobał. O tym, że pachnie to brzydko chęcią oskubania i tak śledzonych na każdym kroku z jeszcze większej ilości prywatnych danych, nie chce mi się nawet wspominać.

Samą koncepcję tej apki można by opisać jako dążenie do stworzenia odrębnej, wyspecjalizowanej platformy komunikacyjnej (w odróżnieniu od „ogólnego” Facebooka, gdzie wielu użytkowników nauczyło się co nieco kontrolować dane lub wręcz ograniczyło aktywność), do wchodzenia głębiej w prywatność i wyciągania więcej z osobistych szczegółów życia użytkowników. Jest to bowiem oferta dla szukających bardziej „prywatnej” komunikacji. Szatańska strategia, jeśli zdajesz sobie sprawę, gdzie Zuckerberg i jego ludzie mają twoją prywatność.

Jasne. Możemy powiedzieć, że jeśli nie udowodnimy Fejsowi, że wszystko w Messengerze nagrywa, rejestruje i śledzi, to zarzuty są bezpodstawne. Jeśli chodzi o mnie, to tezę o braku zainteresowania Facebooka tymi danymi kładę między bajki, nie tylko dlatego, że już wiele razy złapano go za sięgającą po cichu po nasze wrażliwe dane, rękę, ale dlatego, że wysysanie prywatnych danych to podstawa egzystencji błękitnego „f”, tak jak podstawą egzystencji i naturą wampira jest picie krwi. Bez zasysania i trawienia naszych prywatnych danych, Facebook jako taki nie może istnieć.

Na początku sierpnia 2019 roku serwis Bloomberg News opublikował artykuł opowiadający o tym, jak Facebook zlecił firmie zewnętrznej transkrybowanie rozmów audio prowadzonych za pośrednictwem aplikacji Facebook Messenger. Projekt, jak podawano oficjalnie, ma na celu sprawdzenie poprawności algorytmu automatycznej transkrypcji, a firma twierdzi, że wszyscy użytkownicy, którzy zdecydowali się na korzystanie z usługi transkrypcji, byli tego świadomi i powiadomieni. Tak jak zwykle platforma Zuckerberga jest „kryta” za pomocą systemu zezwoleń udzielanych aplikacji przez użytkowników. Pozostaje tylko dziwne, albo wcale nie tak dziwne, wrażenie, że firma doskonale wie, że użytkownicy nie wszystko rozumieją w tych mechanizmach, czytają niedokładnie a w końcu nie ogarniają konsekwencji udzielanych zezwoleń. I na to właśnie firma liczy. Tak jak dealer, który zawsze podkreśla, że „to wyłącznie twój wybór, czy zażyjesz czy nie”.

Pozwól sobie zrobić krzywdę

Tak przy okazji drodzy użytkownicy Messengera. Poniżej podam listę (niepełną) rzeczy, na które pozwoliliście tej aplikacji, decydując się na jej instalację i używanie. Niech każdy powie, tak szczerze – o których z nich nie mieliście pojęcia przed zapoznaniem się z nią, a nad którymi w ogóle się zastanawialiście?

Podaję przy niektórych punktach kilka słów komentarza o możliwym wykorzystaniu tych możliwości w razie infekcji złośliwym oprogramowaniem, dystrybuowanym przez dobrze znane i często widziane wirusy.

A zatem:

– Pozwolenie aplikacji na zmianę statusu połączenia sieciowego.

– Pozwolenie aplikacji na nawiązywanie połączeń z numerami telefonicznymi bez ingerencji użytkownika. W razie infekcji wirusem, może to skutkować nieoczekiwanymi, czasem wysokimi opłatami za połączenia z płatnymi usługami.

– Pozwolenie aplikacji na wysyłanie wiadomości SMS. Jak wyżej. Malware może sporo zarobić na użytkowniku Messengera.

– Pozwolenie aplikacji na nagrywanie dźwięku za pomocą mikrofonu, bez potwierdzenia ze strony użytkownika. Szpiedzy i innego rodzaju inwigilatorzy lubią to.

– Pozwolenie aplikacji na wykonywanie zdjęć i nagrywanie filmów za pomocą telefonu. Jak wyżej. Szpiedzy zapewne docenią wzbogacenie materiału audio, zdjęciami a nawet filmami.

– Pozwolenie aplikacji na odczytywanie rejestru połączeń telefonicznych, w tym danych dotyczących połączeń przychodzących i wychodzących. To prawdziwe konfitury dla spamerów i dla autorów wirusów, którzy danych tych używają do dalszej dystrybucji swoich „produktów”.

– Aplikacja może odczytywać dane o kontaktach zapisanych w telefonie, w tym informacje o częstotliwości połączeń, wysyłania wiadomości e-mail lub komunikowania się w inny sposób z określonymi osobami.

– Pozwolenie aplikacji na odczytywanie informacji o profilu osobistym użytkownika przechowywanych w jego urządzeniu, w tym takich danych takich jak jego imię i nazwisko oraz informacje kontaktowe. Oznacza to, że aplikacja może identyfikować użytkownika i może wysyłać informacje o jego profilu do innych podmiotów.

– Pozwolenie aplikacji na uzyskanie dostępu listy kont zarejestrowanych w telefonie. Może ona obejmować wszystkie konta utworzone w innych zainstalowanych aplikacjach.

Pozwolenia udzielane Messengerowi sięgają nawet pendrive’ów podłączanych do urządzeń, bo aplikacja chce mieć prawo do odczytu i modyfikacji ich zawartości. Oczywiście sprawa ogólnie jest nieco bardziej złożona, bo jest coś takiego jak zezwolenia systemu operacyjnego urządzeń, Androida czy iOS, które nakładają się na wymagania apki. Jeśli w urządzeniu nie pozwolimy na rozpoznawanie lokalizacji, to aplikacja tego nie zrobi itd.

Trzeba założyć, że wszystkich tych zezwoleń udzielamy wirusom, które dystrybuują się przez bezrefleksyjne klikanie w rozsyłane przez znajomych równie bezrefleksyjnie klikających w co popadnie. Pół biedy, jeśli wirusowość polega na samonapędzającej się dystrybucji tego spamu. Gorzej, jeśli klikanie załadowuje do urządzenia dodatkowy „towar” np. głośne niedawno szpiegowskiego trojana Pegasus. Tak dla jasności, nic nie wiadomo, aby Pegasus był dystrybuowany przez Facebook Messengera, ale co do zasady jest to możliwe a poza tym złośliwe oprogramowanie to nie tylko ten izraelski produkt, ale miliony innych, mogących szkodzić na setki znanych lub nieznanych sposobów.

Facebook tłumaczy, że wiele podobnych do Messengera aplikacji również zyskuje dostęp do kamer urządzenia czy mikrofonu. Przy jego reputacji jednak trudno, by tego rodzaju argumentacja uspokajała. Jeśli znamy kogoś jako kieszonkowca-recydywistę, to nie jest nam łatwo uwierzyć, że jeździ autobusami z tych samych powodów, dla których tłoczą się w nich inni.

Warto trwale w głowie zapisać sobie jedną fundamentalną prawdę – cały model biznesowy Facebooka opiera się na tym, że ludzie gotowi są, najczęściej z niewielką tego świadomością, iść na ustępstwa w kwestii prywatności. Podobnie jak biznes narkotykowy jest oparty na założeniu, że ludzie chcą być na haju, niezależnie od tego jak dostępna jest na forum publicznym wiedza o szkodliwości tych substancji i nałogu. Zapewnienia Marka Zuckerberga, takie jak te wygłoszone podczas ubiegłorocznej konferencji F8, jakoby „przyszłość to prywatność” to tzw. „głodne kawałki” dla najdelikatniej mówiąc, najbardziej naiwnej części publiki. Dealer może ci powiedzieć, że proponuje ci „zdrowe i nie uzależniające” substancje. Możesz nawet w to uwierzyć, ale nie zmieni to prawdy o tobie i dealerze.

Jeśli Facebook mówi prawdę – wygrywam, jeśli kłamie – też wygrywam

Analogie do syndromu narkotykowego i innych rodzajów uzależnień nie są w przypadku nałogu social media bezpodstawne. W opisach naukowych pojawiają się podobne wątki i rozważania jak w literaturze poświęconej uzależnieniom, choć badacze nie chcą jeszcze ostatecznie wyrokować, czy korzystanie z mediów społecznościowych powoduje np. depresję, czy też jest może tak, że ludzie ze skłonnościami do depresji chętniej zanurzają się w cyfrowym świecie. W publicystyce zachodniej znane jest pojęcie „social media depression”, które nie ma jeszcze charakteru naukowego. Opisuje cały kompleks stresów i frustracji konsumenta internetu. Od napięcia spowodowanego brakiem mobilnego zasięgu, huśtawki nastrojów spowodowanych przerwami z działaniu sieci aż po osamotnienie, gdy w twojej sieci społecznościowej nie masz odzewu i interakcji, nikt nie komentuje, nie lubi i nie udostępnia.

Psycholog Jim Daley w artykule opublikowanym w 2018 r. w „The Huffington Post” nazwał ten syndrom jeszcze inaczej – DA, „disconnectivity anxiety” („diskonektofobia”?).  Choć nie jest to jeszcze oficjalnie zaburzenie psychiczne, Daley uważa, że problem narasta. „DA wiąże się narastaniem negatywnych emocji, takich jak strach, złość, frustracja, rozpacz i fizyczne cierpienie. Jedyną ulgę, choć krótkotrwałą, daje przywrócenie połączenia z internetem”. Wcześniej Holly Shakya z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego i profesor z Yale Nicholas Christakis spędzili dwa lata badając ponad pięć tysięcy pełnoletnich ludzi, z próby badawczej Gallupa, a wyniki swoich badań opublikowali w 2017 r. Naukowcy śledzili sposób korzystania przez nich z Facebooka, konfrontując te badania z diagnozami ich samopoczucia emocjonalnego i fizycznego, a także wskaźnikiem masy ciała (BMI). „Nasze wyniki wykazują, że chociaż ogólnie sieci społecznościowe były pozytywnie kojarzone, nie dotyczyło to Facebooka,” podsumowali badacze w artykule, który ukazał się w „Harvard Business Review”. „Negatywne wyniki były szczególnie wyraźne, jeśli chodzi o zdrowie psychiczne”.

Dlaczego Facebook jest tak bardzo niekorzystny dla naszej równowagi emocjonalnej? Jeszcze wcześniejsze badania sugerowały, że serwisy te stwarzają coś w rodzaju fałszywej presji na użytkownika ze strony innych członków społeczności. Ponieważ większość ludzi unika publikowania na platformie negatywnych treści lub informacji o stresujących przeżyciach, sieć społecznościowa kreuje mylący obraz środowiska, w którym każdy wydaje się radzić sobie lepiej i mieć więcej frajdy z życia niż ty. Jak zauważają badacze, ekspozycja wyselekcjonowanych, mających „wizerunkowy” i „promocyjny” charakter, obrazów z życia innych ludzi prowadzi do porównań stawiających nasze doświadczenie życiowe w negatywnym świetle.

A co z magiczną zdolnością Facebooka łączenia z przyjaciółmi i rodziną, na dowolne odległości? Także to, jak wynika z badań, nie działa dobrze. Zastępowanie rzeczywistych, spotkań, rozmów, bliskości i intymności, komunikacją przez social media, nie zbliża ludzi, lecz prowadzi do dalszej alienacji. Ludzie „wytrenowani” w takich formach komunikacji, gdy się w końcu spotykają, nie potrafią odłożyć swoich telefonów i cieszyć się realnym kontaktem z drugim człowiekiem. Przecież dobrze znamy obrazki grona ludzi siedzących przy jednym stole i wgapiających się z w ekrany swoich smartfonów zamiast ze sobą rozmawiać.

Większość skłonna jest przyznać, że nawet jeśli społeczności takiej jak Facebook są narkotykiem, to raczej z tych lekkich, mniej wciągających i uzależniających. W świetle niektórych badań, które wskazują, że zew społeczności internetowych bywa dziś wśród młodzieży silniejszy niż popęd seksualny, trzeba chyba spojrzeć na to inaczej. Informowali o tym naukowcy z Uniwersytetu w Chicago już w 2012 roku, po przeprowadzeniu testów na grupie badawczej z Niemiec. Badania wykazały, że korzystanie z social mediów należy do najsilniejszych popędów współczesnych ludzi, znajdując się w tej samej grupie co seks, spanie, picie alkoholu lub palenie papierosów. W tym samym roku naukowcy z Uniwersytetu w Bonn wysunęli przypuszczenie, że za uzależnienie od Internetu odpowiada gen CHRNA4, ten sam, który stoi za nałogiem nikotynowym.

Nawet niektórych przedstawicieli Facebooka zaczął w końcu przerażać potwór, którego stworzyli. W 2017 Chamath Palihapitiya, były wiceprezes Facebooka, powiedział: „Krótkotrwałe, napędzane dopaminą pętle zwrotne, które stworzyliśmy w Facebooku, niszczą społeczeństwo, jakie znamy. Brak dyskursu obywatelskiego, brak współpracy, dezinformacja, błędy”. Podczas wystąpienia na Uniwersytecie Stanforda mówił też o „pielęgnowaniu naszego życia na podstawie społecznościowych wyobrażeń o doskonałości” i „natychmiastowych nagrodach – sygnałach społecznościowych, serduszkach, lubisiach, kciukach do góry” które otrzymujemy. „Chętnie i bezkrytycznie łączymy to wszystko z wartościami i z prawdą, choć to tylko krótkotrwała i niemal natychmiast przemijająca popularność. Gdy zastrzyk dopaminy instant przestaje działa, zostaje pustka,” podsumował Palihapitiya.

Napisałem na początku, że jeśli ktoś nie umie, nie powinien korzystać z Facebooka, Messengera i podobnych. Z późniejszych rozważań wynika, że wielu, zapewne ogromna większość, MUSI korzystać, bo jest uzależniona i ma cały kompleks o psychiatrycznym nieomal charakterze na tym punkcie.

Czy jest w ogóle możliwe bezpieczne zażywanie social mediów? Ja osobiście wierzę, że tak. Wierzę, że jeśli nie będę w ogóle używał inwazyjnego Messengera a z publicznie widocznych działań na Facebooku całkowicie eliminował prywatną stronę swojego życia, to sobie nie zaszkodzę. Odstawiłem kiedyś Facebooka na ponad rok i nie była mi potrzebna specjalistyczna opieka. Powróciłem, bo miałem w tym określony cel i plan, bez związku z życiem prywatnym.

Wierzę więc, że w moim przypadku nie jest to nałóg. Wierzę, że Facebook wie o mnie dokładnie to, co ja chcę, aby o mnie wiedział. Jeśli tak rzeczywiście jest, to w moim pojęciu znaczy, że umiem korzystać z tego serwisu. Jest tak, jeśli błękitna platforma mówi prawdę i robi tylko to, o czym oficjalnie zapewnia. Jeśli się mylę i Facebook w rzeczywistości wie znacznie więcej, to i tak w pewnym sensie wygrywam, bo potwierdziłoby to moje najgorsze podejrzenia wobec Zuckerbergowej platformy, czyli wszystko to do czego się nie przyznaje. W tym sensie też jestem do przodu, bo mam satysfakcję, że słusznie podejrzewam kłamstwo Facebooka.

Mirosław Usidus

źródło: sdp.pl

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.