Lockdown zniszczył nasze życie. Co dalej?

Miała potrwać zaledwie kilka miesięcy. Trochę ograniczeń, powstrzymanie się od spotkań z bliskimi, rozmaitych uciech i po wszystkim. Tak przynajmniej przekonywano nas w kwietniu. Dzisiaj wiemy już, że walka z pandemią nie tylko się wydłuża, ale wręcz stwarza wrażenie permanentnej kampanii, w której gwałcone są nasze prawa i wolności.

 Co najciekawsze jednak, nic nie wskazuje na to, że kiedy rok 2020 na dobre odejdzie w niepamięć, zapomnimy też o najbardziej dotkliwych obostrzeniach. O ile jednak w kwietniu czy maju nie potrafiliśmy jeszcze ocenić skutków lockdownów, dzisiaj możemy powiedzieć na ich temat znacznie więcej. To już czas pierwszych podsumowań – co tak naprawdę przyniosła nam antypandemiczna polityka rządu? I jak możemy ocenić reakcję świat na zagrożenie chorobą COVID-19?

 Człowiek jest wrogiem  

W kategoriach opisowych wygrywa dzisiaj Hobbes: człowiek stał się wrogiem dla drugiego człowieka. Z tą różnicą, że angielski filozof opisywał domniemany stan naturalny człowieka, przed powstaniem państwa. My zaś zaczynamy postrzegać drugiego człowieka jako śmiertelne niebezpieczeństwo i to mimo faktu, że rozbudowaliśmy instytucje państwa do gargantuicznych rozmiarów. Gdyby spojrzeć z perspektywy Hobbesa, należałoby przyznać, że państwo nie spełnia swojej roli.

 Czy wierzyć Hobbesowi czy nie, faktem jest, że straciliśmy do siebie zaufanie. Slogan o dystansie społecznym głęboko wpisał się w naszą podświadomość. Obawiamy się, gdy ktoś kichnie w naszej obecności, niepokoimy się czyimś kiepskim samopoczuciem. To, co kiedyś zbylibyśmy machnięciem ręki i krótką poradą dotyczącą domowych sposobów na leczenie przeziębienia, urasta dzisiaj do kwestii z gatunku życia lub śmierci.

 Upadły też konwenanse, niepisane zasady relacji międzyludzkich. Nie wiemy, komu podawać rękę a komu nie. Czy możemy się z kimś uściskać, czy jednak trzymać na dystans. A kiedy mamy wsiąść z kimś do windy, zastanawiamy się, jak się ustawić, by nie wprawić współtowarzysza w zakłopotanie.

 To wszystko burzy nasze wyobrażenie o relacji z drugim człowiekiem. Stajemy się jeszcze bardziej samotni, jeszcze bardziej niezdolni do budowania trwałych więzi. Nie rozpoznajemy ludzi na ulicach, bo ich twarze zasłonięte są kawałkiem materiału, a dotyk i bliskość okazują się niemal śmiertelnym zagrożeniem. Obecnie wielu z nas uznaje to za bezcenne środki zaradcze, ale przecież wielomiesięczne praktyki i bariery psychiczne na dłużej zapiszą się w naszych umysłach i zapewne doprowadzą do pogłębienia i tak nadwątlonych już relacji społecznych. Jak zauważył znany nihilista, pisarz i obserwator życia społecznego, Michael Houellebecq, świat po pandemii będzie taki sam, jak wcześniej, tyle, że trochę gorszy.

To „trochę” może jednak sprawić wielką różnicę.

 Kryzys duchowy

Jest już widoczny gołym okiem. W Polsce laicyzacja miała zawitać znacznie później niż na Zachodzie i – faktycznie – próby radykalnych ataków na symbole religijne, ze znieważaniem wizerunku Matki Bożej, spotykały się jakiś czas temu ze zdecydowaną niechęcią większości Polaków. Pandemia jednak wiele zmieniła. Nie tylko utraciliśmy w wielu miejscach łączność z naszą parafią i kapłanami, ale długotrwały stan napięcia doprowadził też do skumulowania wielu negatywnych emocji. Eksplodowały one w czasie tzw. strajków kobiet, kiedy to byliśmy świadkami licznych profanacji i dewastacji świątyń. Co więcej, sprawa ta nie oburzała już tak, jak tęczowa aureola na wizerunku Matki Bożej. Owszem, wielu tzw. normalsów nie popierało przerywania Mszy Świętych, czy malowania wulgarnych napisów na murach świątyń, ale nie sprawiło to, że przestali popierać protesty spod znaku błyskawicy. Pod manifestacjami podpisał się też niemal cały mainstream. Nawet osoby unikające dotąd identyfikacji ze stronami konfliktów cywilizacyjnych, jak chociażby Anna Lewandowska.

 Generalnie „pandemiczny rok” zapisze się w historii jako wielka porażka Kościoła w Polsce, który właściwie nie umiał znaleźć sobie miejsca w nowej rzeczywistości. Na Zachodzie również rewolucja przyspieszyła, wszak to, co wyczyniano tam z Najświętszym Sakramentem (Komunia Święta „na wynos” czy udzielanie Ciała Chrystusa pincetą) przekroczyło wyobrażenia chyba również tych, którzy wiele po hierarchach z Niemiec czy Francji raczej się nie spodziewali. Nasi pasterze zaś, miast zademonstrować wyraźnie niezależność Kościoła od państwa, rozdzielność celów tych dwóch instytucji, którą tak mocno uwydatniła pandemia, postanowili stać się rządową tubą propagandową ochoczo obwieszczając kolejne obostrzenia. Ile to złego wyrządziło wielu duszom, przekonamy się pewnie w najbliższych miesiącach. W każdym razie październikowe i listopadowe „manifestacje” ujawniły jak głęboki jest kryzys wartości w młodym pokoleniu. Zamknięcie świątyń z pewnością nie stanowiło dobrej odpowiedzi na ów proces erozji moralnych wartości.

 Kowidianie kontra koronasceptycy

W ujęciu społecznym ogromne znaczenie ma także spór między zwolennikami i przeciwnikami restrykcji, czyli „kowidianami” a „koronasceptykami”. Jedni naśmiewają się z drugich, toczy się pomiędzy tymi grupami swoista walka o prestiż społeczny. Powiedzieć, że „kowidianie” i „koronasceptycy” się nie lubią, to nic nie powiedzieć. Oni sobą wręcz pogardzają. Jedni będą nasyłać na drugich policję, drudzy najchętniej ostentacyjnie zdjęliby przy pierwszych maseczkę i kichnęli na złość kilka razy. Jawna pogarda – to cecha łącząca obydwie te grupy. Są w związku z tym nabuzowani, chętnie komentują wszystko, co związane z koronawirusem, a ich bronią nie są już argumenty, lecz drwina, lekceważenie zasad współżycia społecznego, a wreszcie – odmawianie drugim prawa do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie.

 Nie uważam, że wspólnota narodowa jest wartością absolutną. Więcej, przy współczesnych tożsamościowych podziałach to, co wspólne, traci na znaczeniu. Prawda obiektywna jest powszechnie kwestionowana. Każdy zatem ma swoją „prawdę”, sam wybiera swoją tożsamość, powszechne jest kwestionowanie autorytetów. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że wspólnoty narodowe ulegną rozkładowi. To jednak zabawa dla futurologów. Odnotujmy przy tym, iż konflikty w ramach wspólnot są naturalne, a zatem teoretycznie i konflikt „kowidian” z „antykowidianami” nie powinien nas specjalnie dziwić. Kłopot w tym, iż spór ten jest kompletnie jałowy. Nie bardzo bowiem wiadomo do czego miałby nas doprowadzić. Poza agresją i pogłębieniem podziałów, raczej nie przyniesie on niczego dobrego.

 Nic poza państwem

Niestety, walka z pandemią obnażyła także słabości współczesnego państwa. Szczególnie po II wojnie światowej rozszerzyło ono swoje kompetencje do niewyobrażalnych wręcz rozmiarów. To państwo, włączone w silne struktury międzynarodowe, miało zapewnić nam dobrobyt, bezpieczeństwo a przede wszystkim: ochronić nas przed kolejną wojną. Dekady karmienia tego lewiatana doprowadziły do sytuacji, w której uroczy stworek zmienił się w potężnego gada, pożerającego nas kawałek po kawałku. Nie jest on w stanie spełniać powierzonych mu zadań, za to chętnie szkodzi nam, ograniczając naszą wolność. Zabawne, że przedstawiciele niemal wszystkich rządów powtarzają jak mantrę hasło: „nie poradziliśmy sobie z wirusem, ale kto sobie poradził?”. Jeśli nikt, to warto może jednak przedefiniować rolę państwa. Może to być znaczący proces, ale jednak ważny.

 Sądzę zresztą, iż niebawem wszyscy będziemy musieli odpowiedzieć sobie na pytanie o kształt państwowych instytucji i ich rolę w życiu jednostki. Ten spór nie jest nowy, ale dotąd panował pewien konsensus zakładający – zgodnie z wizją Benjamina Constanta – oddanie państwu naszej wolności osobistej w zamian za zapewnienie nam dobrobytu. Pandemia i kolejne lockdowny sprawiły jednak, że państwo okazało się kompletnie nieprzewidywalne, nie jest też w stanie zapewnić nam tego, co od kilkudziesięciu lat w Europie wydaje się standardem: opieki medycznej na odpowiednim poziomie, a tym samym ochrony przed poważną chorobą, a w konsekwencji przed śmiercią. W wielu krajach odnotowano niechlubne rekordy zgonów, a państwo rozłożywszy w odpowiedzi ręce i usiłuje „leczyć” nas metodą znachorki z noweli „Antek”: wsadzając do rozgrzanego pieca na „trzy zdrowaśki”. Efekty takiej terapii, nazywanej lockdownem, są jeszcze bardziej opłakane od skutków epidemii, co widać na przykładzie Polski, w której 70 proc. nadliczbowych zgonów spowodowały choroby nieleczone z powodu blokady służby zdrowia.

 Przykład Polski pokazuje też, w jaki sposób państwo rozrasta się, karmione pandemicznym kryzysem. Orlen w strategii zaprojektowanej na kolejne lata chce prowadzić ekspansję na rynku sprzedaży detalicznej. W dodatku kupuje media, dumnie nazywając proces upaństwawiania gazet i portali lokalnych „repolonizacją”. Czy po upadku wielu małych sklepów, możemy się spodziewać polskich, państwowych dyskontów? A przecież w kolejce czeka już wygłodniały Polski Holding Hotelowy, gotowy kupować upadające hotele. To zaledwie zapowiedzi nowej ekspansji instytucji państwowych oraz spółek skarbu państwa.

 Czy wracamy do czasów upaństwawiania gospodarki? Jeśli tak ma wyglądać plan odbudowy kraju po koronawirusie, to rząd uderzy w to, co stanowi motor naszego rozwoju: małych i średnich przedsiębiorców. Trudno nazwać to inaczej, jak duszeniem polskiej gospodarki. Państwowy lewiatan rozrósł się i jest głodny. Kryzys pocovidowy stanowi doskonałą okazję, by urządził sobie polowanie.

 Erozja wiarygodności państwa

To bodaj jedna z największych tragedii. Rak, który będzie toczył nasze społeczeństwa przez długie lata. Wiadomo nie od dzisiaj, że rządzi nami grupa beznamiętnych menedżerów, nie potrafiących patrzyć szerzej niż w dane, statystyki i zalecenia specjalistów. Typowym przykładem ograniczonej metody myślenia przywódców wielu państw Zachodu jest przekonywanie nas, iż lockdown to nic wielkiego, chodzi jedynie o powstrzymywanie się od zwykłych zachcianek. A przecież zamykanie nas w domach ma znacznie bardziej dalekosiężne konsekwencje dla naszego zdrowia psychicznego, ale też naszej odporności. Trwający już blisko rok stan zagrożenia, w jakim utrzymuje nas władza nie daje się uzasadnić kwestią bezpieczeństwa. Bo przecież mało kto czuje się obecnie bezpieczny. To oczywiste, że zachorować może każdy. Nawet były minister zdrowia Łukasz Szumowski.

 Bezradność rządów stanowi dowód nieudolności tych, którym powierzamy władzę. Nie potrafią oni podejmować trudnych decyzji, właściwie oceniać ryzyka. Jest taka niezwykła scena w serialu „The Crown”, gdy Margaret Thatcher – czego o niej nie powiedzieć, z pewnością była przywódcą silnym i zdeterminowanym – mówi do swojego ministra i ważnej postaci w Partii Konserwatywnej, Geoffreya Howe’a: „wiesz dlaczego nie zostałeś premierem? Bo brakuje ci instynktu drapieżnika”. Wiele jest w tych słowach prawdy także o współczesnych politykach. Niemal żaden z wielkich przywódców Zachodu – wyłączywszy Donalda Trumpa – nie był w stanie wypracować własnej strategii mierzenia się z pandemią koronawirusa. Walka ta polega do dzisiaj przede wszystkim na nieustannym naśladownictwie innych i suflowaniu sobie kolejnych, często bezmyślnych, posunięć.

 W Polsce politycy popłynęli tak bardzo, że cytowali nawet wyniki badań lokalizujące miejsca, gdzie ludzie najczęściej się zakażają w… Stanach Zjednoczonych. A prof. Horban przyznał bez ogródek, że gdy pozamykano hotele, restauracje, siłownie, baseny, galerie handlowe, kina i teatry, zapomniano przedyskutować kwestii otwartych kasyn. Dlaczego? Powód jest prosty: o zamykaniu handlu czy turystyki trąbi cały świat, ale kto czytał na popularnych portalach internetowych, że problemem mogą być kasyna? Nikt. Dlatego polski rząd nie wziął tego pod uwagę. Jak uczeń w trakcie sprawdzianu bezmyślnie ściągający od sąsiada, nie zajrzawszy uprzednio we własną kartkę, czy aby pytania, które dostał są takie same.

 Państwo, rozdające lekką ręką na prawo i lewo zakazy traci na wiarygodności. W dodatku zakazy te są często – tu piszę o przypadku Polski – bezprawne. Jak można bowiem wprowadzać nielegalną godzinę policyjną? Albo wbrew prawu zabraniać poruszania się dzieciom? Świadczy to tylko o jednym: władza, nazywająca się propaństwową, tak naprawdę jest antypaństwowa, wszak psuje jego instytucje i ośmiesza autorytet. Finał takiej „zabawy” zapowiada się tragicznie. Jeżeli dojdzie do głębokiego kryzysu gospodarczego, niewiarygodna władza podpierająca się instytucjami pozbawionymi autorytetu, może zostać odsunięta na drodze rewolucyjnego przesilenia.

 Tak, tego wszystkiego nie da się wyczytać w tabelkach, ani uzyskać w badaniach. O tym trzeba wiedzieć. I mieć „instynkt drapieżcy”.

 Rządy „gospodarza Anioła”

Utrata legitymizacji przez władzę to pierwszy polityczny wspólny mianownik między obecną rzeczywistością a PRL-em. Jest jeszcze inny, społeczny. Wraz z obostrzeniami nastały czasy, gdy ludzie pełniący dotąd w organizacjach mniej istotne funkcje, otrzymali nagle władzę, o jakiej dotąd nie śnili. Weźmy takiego, byłego już, szefa GIS ministra Jarosława Pinkasa.

 Jeszcze do niedawna 99,9 proc. Polaków nie miało pojęcia, kto jest szefem sanepidu. Aż tu nagle pan profesor bryluje w mediach, komentuje, wyjaśnia, apeluje itd. W lutym rubasznie zalecał nam noszenie staników na twarzach albo wrzucanie sobie lodu do majtek – tak, tak, taki to poziom prezentował minister – by kilka tygodni później wzywać do noszenia maseczek, utrzymywania dystansu społecznego i przestrzegania obostrzeń. Pan Pinkas, jak widać raczej nie mający odpowiednich papierów by móc zaliczać się do elity naszego kraju, przyznał w jednej z rozmów, iż ma do spełnienia ważną misję, bo przecież wielkie pandemie zdarzają się raz na sto lat.

 Owo poczucie misji, przekonanie, że jest się jedną z najważniejszych osób w kraju, która nareszcie ma swoje pięć minut i wywiady na kilka kolumn w prasie lub miejsce antenowe w radiu w prime time – to namiętności, które zawładnęły Pinkasem, zarządzającym do niedawna instytucją znaną ze sprawdzania czystości wody w Wiśle czy kontrolowania lokali gastronomicznych.

 Ale takich „Pinkasów” pojawiło się znacznie więcej. Byli to niektórzy funkcjonariusze policji ścigający staruszki na skwerach czy rowerzystów jadących bulwarami; stróże w takich miejscach jak szpitale lub budynki administracji, którzy nareszcie mogli dokonywać selekcji wchodzących, wyrzucać niektórych za drzwi, a innym zalecać kontakt zdalny – wedle uznania; pracownicy służby zdrowia, pouczający nas jakimi jesteśmy zwyrolami, bo nie założyliśmy maseczki lub chcemy umówić się na wizytę w placówce POZ. Słowem: gospodarz domu Stanisław Anioł wyszedł z serialu Stanisława Barei i stanął przed nami w kilku co najmniej odsłonach.

 Szwecja kontra reszta świata

Spór między zwolennikami i przeciwnikami lockdownu trwa od miesięcy, a jego leitmotivem najczęściej jest Szwecja. Jedni twierdzą, że państwo to, choć nie wprowadziło lockdownu, dobrze radzi sobie z pandemią, inni zaś podtrzymują, iż Skandynawowie popełnili wielki błąd, co widać w danych dotyczących śmiertelności.

 Trudno rozstrzygnąć, kto wygrał ów spór – Szwecja czy reszta świata. Wiadomo, że Szwedom epidemia dała się we znaki. Szpitale są tam pełne, śmiertelność jest bardzo wysoka i osiąga liczby nieznane tam od dekad. Nie wiem, czy to właściwy moment, by dokonywać podsumowania, kto miał rację. Obawiam się zresztą, że nikt jej nie miał, ale bliżsi właściwego kierunku mierzenia się z problemem wydają się jednak Szwedzi. Oni bowiem zachowali się racjonalnie.

Dlaczego?

Po pierwsze, nie wprowadzili totalnego lockdownu, czym zostawili sobie ogromne pole manewru. Polska zamknęła się już przy niewielkiej liczbie zakażeń, zamykając sobie drogę do rozszerzania restrykcji przy zachowaniu niezbędnych dla ich skuteczności społecznej akceptacji. Kraje, które na wiosnę 2020 roku wprowadzały lockdowny, obecnie ledwo zipią i właściwie każde kolejne zamykanie gospodarki przybliża je do społecznej tragedii. Szwedzi, jakby świadomi tego, że nie ma dobrego wyjścia z sytuacji, od początku stąpali delikatnie po tym cienkim lodzie. Nie chcieli zbudzić ani Scylii szalonej pandemii, ani Charybdy równie śmiercionośnego lockdownu.

 Dzisiaj, owszem, nakładają kolejne obostrzenia, ale po pierwsze, to wciąż nie jest lockdown, a po drugie, mogą sobie na to pozwolić. Nie zniszczyli na własne życzenie gospodarki ani służby zdrowia wielomiesięcznymi blokadami, a społeczeństwo jest w znacznie lepszej kondycji psychicznej niż mieszkańcy krajów pobijanych restrykcjami. Co więcej, wobec narastających kryzysów pandemicznych, wzrasta tam akceptacja dla zaostrzania obostrzeń, czego nie można powiedzieć o zmęczonych społeczeństwach innych państw.

 Pamiętajmy też przy tym, że koniec końców, państwo nie jest naszym wybawicielem. Broń nas Panie Boże, byśmy kiedykolwiek postrzegali rząd, jako narzędzie służące budowaniu raju na ziemi. Zarządzanie państwem, szczególnie zaś zarządzanie w czasie kryzysu, sprowadza się ostatecznie do liczenia zysków i strat. Wiele krajów nie przeprowadziło prostej rachuby: do którego momentu opłaca się ratować życie i zdrowie ludzkie z wykorzystaniem instytucji państwa, a w którym momencie działania obronne zaczną przypominać chorobę autoimmunologiczną, prowadzącą do autodestrukcji organizmu chociażby poprzez wyniszczanie kolejnych gałęzi gospodarki. Nie wiem czy Szwedzi to wszystko policzyli, ale – o dziwo! – powstrzymali się przed kolejnym eksperymentem.

 Obnażyli też przy tym, chcąc nie chcąc, skalę paniki, jaka opanowała świat. Jeden z głównych ideologów lockdownu, Neil Ferguson, przewidywał dziesiątki milionów ofiar śmiertelnych, jeśli państwa nie zamkną gospodarek. Szwecja się nie zamknęła dowodząc światu, iż te wyliczenia albo zostały zmanipulowane, albo stanowiły koszmarną pomyłkę.

 Czas dominacji ponadnarodowych instytucji

Nie jest ważne czy pandemia COVID to czysty przypadek, wybryk natury czy też zaplanowane działanie. Ważne, kto na tym skorzysta, kto okaże się najbardziej antykruchy wobec tego kryzysu. I już widzimy, że coraz lepiej radzą sobie instytucje ponadnarodowe. O dziwo, bo pierwsze tygodnie pandemii uwydatniały raczej darwinizm w relacjach międzynarodowych: walka o maseczki i inne środki niezbędne do zapewnienia chorym opieki medycznej okazała się bardzo bezwzględna. Kto silniejszy i bogatszy, ten wygrywał. Na to nałożyła się kompromitacja WHO, która przez wiele tygodni bagatelizowała zagrożenie ze strony nowego koronawirusa. Szybko zauważył to Donald Trump, który wypowiedział tej organizacji wojnę, rezygnując z jej finansowania.

 Ale szybko dyktat ponadnarodowych organizacji powrócił. Zalecenia WHO znów stały się „niekwestionowane” i „powszechnie obowiązujące”, a Unia Europejska zrobiła kolejny krok na drodze do pogłębienia integracji (uwspólnotowienie długu, wypłata olbrzymich środków ratujących gospodarki państw i powiązanie ich z tzw. praworządnością). Jakie będą tego skutki? Polityka narodowa stanie się tak naprawdę zwierciadłem, w którym odbijać się będą decyzje zapadające w gremiach ponadnarodowych. Oczywiście tak się już dzieje od pewnego czasu, ale suwerenność decyzyjna poszczególnych krajów zostanie jeszcze bardziej ograniczona. Właściwie nie sposób będzie przełamać konsensus polityczno-gospodarczy obowiązujący w Europie.

 Premier Mateusz Morawiecki co prawda zapowiedział niedawno, że wkrótce przedstawi wielki plan odbudowy polskiej gospodarki, ale naiwnym jest ten, kto twierdzi, że będzie to jakiś autonomiczny dokument, przygotowany przez polski rząd w odpowiedzi na realne problemy toczące gospodarkę naszego kraju. Nie przez przypadek Morawiecki mówi o „nowym ładzie” oraz inwestycjach w ekologię, edukację, służbę zdrowia czy cyfryzację. To bowiem obszary, w jakie de facto musimy inwestować pieniądze z unijnego budżetu. Nie jest bowiem tak, że rząd przyjechał z Brukseli z workiem pieniędzy, które teraz zainwestuje w co chce i gdzie chce. Te pieniądze będą wydawane na konkretnie, odgórnie ustalone cele. Jeśli zatem chcecie poznać plan Morawieckiego na odbudowę naszej gospodarki po koronawirusie, dowiedzcie się na jakie fundusze mają zostać przeznaczone środki z Funduszu Odbudowy.

 Czym to skutkuje w praktyce? Ano tym, że polski rząd ma coraz mniej do powiedzenia w zakresie kreowania polityki krajowej. Jeśli zatem liczycie państwo na jakiś nagły zwrot, przebudowę polityki gospodarczej rządu, jesteście w błędzie. W najbliższych latach będzie dokładnie tak samo tylko bardziej.

 Załamanie służby zdrowia

Ten efekt pandemii dotyka nas już teraz. I to bardzo boleśnie. Wysoka śmiertelność z powodu choroby COVID-19 utrzymuje się na stale wysokim poziomie. Spada nieznacznie w poszczególne dni, ale zwykle jest to między 300 a 500 osób dziennie. To pokazuje skalę niebezpieczeństwa, w jakiej znalazła się polska służba zdrowia. Warto zaznaczyć, że znaczny odsetek osób umierających z chorobą COVID-19 cierpiał również na inne choroby współistniejące. Niewykluczone, iż są to choroby nieleczone w czasie trwającej blokady służby zdrowia. Wiemy już, że znaczy wzrost zgonów w październiku i listopadzie wynika w dużej mierze z lockdownu, jakim objęte są przychodnie i szpitale. Ludzie umierają częściej z innych powodów niż COVID. Można zatem postawić pytanie czy wysoka umieralność powodowana zakażeniem koronawirusem, zapaleniem płuc i chorobami współistniejącymi również nie jest wynikiem wielomiesięcznych zaniedbań w leczeniu oraz wykrywaniu chorób.

 Próżno jednak spodziewać się, że rząd dokona jakiejś gruntownej reformy systemu opieki zdrowotnej. Raczej wpompuje weń więcej pieniędzy, korzystając zresztą z unijnego wsparcia. W każdym razie rok 2021, o ile nie będzie rokiem przebudowy systemu, stanie się czasem jego odbudowy w kształcie, który znaliśmy dotąd. Nie będzie to łatwe zadania dla rządu, bo lekarze na pewno stawią opór wobec zmiany wygodnych praktyk, jak chociażby wszechobecnej dzisiaj teleporady. Dlatego rząd czeka ogromne wyzwanie, któremu upadły autorytet władzy na pewno nie pomoże.

 Psychiczna rozwałka trwa

Pandemia to jednak nie tylko skutki duchowe i materialne, ale także psychiczne. Rośnie gwałtownie ilość antydepresantów przepisywanych Polakom, gabinety psychologów wypełniają się nieletnimi pacjentami, cierpiącymi z powodu zerwanych więzi z rówieśnikami. Na to nakładają się dramaty zwalnianych pracowników i upadających przedsiębiorców.

 Trwa projektowana przez państwo degeneracja społeczna, postępująca zresztą bardzo gwałtownie. Jej skutki zobaczymy za kilka lat. Żadna szczepionka nie naprawi tego, w jaki sposób wielu ludziom zniszczono życie. Rządowi doradcy – ci „naukowcy”, których tak hołubi premier Morawiecki – zdają się kompletnie nie rozumieć tego, że proponowane przez nich ograniczenia to w gruncie rzeczy taktyka „spalonej ziemi”: tak bardzo będziemy chronić ludzi przed zakażeniem, że nie zostanie już nic.

 Oczywiście lekarze, jak to lekarze, wszystko, co nie jest związane z ludzkim zdrowiem sprowadzają do banału. Nie przetrwacie roku bez nart? Wolicie chodzić do restauracji i „zabijać” w ten sposób ludzi? Kawka jest ważniejsza niż ludzkie życie? Tym podobne pseudodylematy stawia się przed nami nieustannie. Skutkują one obsesją u wielu ludzi, traktujących wyjście na spacer czy uczestnictwo we Mszy Świętej jako ryzyko zakażenia drugiego to sprowadzanie życia do absurdu. Może to skutkować też skrupulanctwem, które – jak wiadomo – może stać się poważnym problemem duchowym.

 Co ciekawe rząd miał czas, by nauczyć nas żyć z pandemią i w miarę normalnie sobie z nią radzić, przy zachowaniu pewnych obostrzeń. Mimo wielu radykalnych wypowiedzi, padających z ust polityków czy medyków, nie brakuje Polaków, którzy przyswoili zagrożenie. Po prostu uznali to, co jest truizmem: życie i zdrowie nie są nam dane raz na zawsze. Celem zaś naszego życia nie jest wcale zachowanie zdrowia za wszelką cenę. Istnieją bowiem wartości wyższe: zbawienie, miłość do drugiego człowieka przejawiająca się także we wzajemnej bliskości, a wreszcie także właściwa kondycja psychiczna.

 Rządzącym nami technokratom takie wartości nie pasują jednak do tabelek, dlatego wymykają się ich politycznym zamierzeniom. Stąd jesteśmy świadkami coraz bardziej brutalnej walki pomiędzy dążącym do ograniczenia naszej wolności państwowym lewiatanem a jednostkami, pragnącymi zachować tożsamość.

 Tomasz Figura

https://www.pch24.pl/lockdown-zniszczyl-nasze-zycie–co-dalej-,80967,i.html

fot. pixabay.com

https://youtu.be/orFvL7QzArk

Dodaj komentarz


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.