Magazyn „Foreign Affairs” wskazuje, że obecna „pandemia” pozwala na rozpowszechnienie inwigilacji cyfrowej. Pisząc o przyszłości tej formy kontroli społecznej, Nicolas Wright wyróżnia dwa jej typy: autorytarną i demokratyczną. Przekonuje, że ta druga jest jak najbardziej uzasadniona.
„Środki zdrowia publicznego zawsze zależały od nadzoru, ale okazuje się to szczególnie prawdziwe w odniesieniu do reakcji rządów na koronawirusa” – przypomina autor, wskazując zwłaszcza na chiński „arsenał narzędzi inwigilacyjnych do walki z pandemią”. Techniki te obejmowały między innymi: rozmieszczanie setek tysięcy kamer i czujników monitoringu w celu rejestrowania ruchów i temperatury osób, masowy nadzór nad telefonami komórkowymi, koleją i danymi lotniczymi w celu wyśledzenia ruchów podróżujących.
Państwa Azji Wschodniej również wykorzystały ekspansywne uprawnienia do nadzoru pod pretekstem zwalczania choroby wywoływanej przez koronawirusa. Korea Południowa użyła danych z kamer przemysłowych (CCTV) i danych z karty kredytowej, a Tajwan zintegrował bazy danych służby zdrowia oraz inne, by wszystkie krajowe szpitale, kliniki i apteki miały dostęp do informacji o podróżach pacjentów.
Nicholson zauważa, że również „zachodnie liberalne demokracje szukają chińskich narzędzi do ograniczenia epidemii i zastanawiają się, czy powinny zastosować niektóre z tych autorytarnych metod”.
Chiny w ciągu ostatniej dekady – przypomina autor – budowały „cyfrowy autorytarny system nadzoru wewnętrznego, rywalizując ze Stanami Zjednoczonymi na arenie międzynarodowej w celu ustalenia światowych standardów i ukształtowania kluczowej infrastruktury sieciowej, eksportu technologii 5G i orwellowskich systemów rozpoznawania twarzy. Zbiegło się to z dwoma globalnymi kryzysami – epidemiologicznym i technologicznym – kształtując kolejne kilka lat historii świata”.
Bez kontroli ani rusz
Po ataku na bliźniacze wieże w Nowym Jorku 11 września 2001 roku Stany Zjednoczone, a także inne państwa wprowadziły system rozszerzonego nadzoru, zarówno w sektorze publicznym, jak i prywatnym.
Podobnie teraz, jednym z najważniejszych długoterminowych skutków obecnej pandemii będzie przekształcenie i dostosowanie cyfrowego nadzoru na całym świecie w celu ściślejszej kontroli obywateli. Autor obawia się, że jeśli „demokracje” nie obrócą przyszłości globalnego nadzoru na swoją korzyść, to „cyfrowi, autorytarni konkurenci” są gotowi zaoferować światu własny model.
Nicholson przypomina, że Wielka Brytania jako jedno z pierwszych państw na świecie – od czasów prekursora epidemiologii, lekarza Johna Snowa, który walczył z azjatycką cholerą na terenie Wielkiej Brytanii w połowie XIX wieku – rozszerzyła zakres uprawnień do nadzoru nad obywatelami. Robiła to, zdaniem autora, w sposób demokratyczny.
Bez nadzoru i kontroli populacji nie byłoby znacznego postępu społecznego i gospodarczego, jaki dokonał się w ciągu ostatnich dwóch stuleci – uważa publicysta. Pierwotny, czteroosobowy inspektorat utworzony w Wielkiej Brytanii w celu egzekwowania godzin pracy dzieci w fabryce był niewielki. Samo powołanie takiego ciała miało jednak ogromne konsekwencje. Ustanowiony został precedens. Władze stworzyły nowe siły policyjne, a „brytyjski przykład pokazał również, że rozprzestrzenianie się nawyków inwigilacji nie podważa demokracji; system parlamentarny Wielkiej Brytanii stał się bardziej demokratyczny, nawet jeśli państwo przyjęło więcej uprawnień nadzorczych” – czytamy.
Autor dodaje, że nie byłoby rozwoju gospodarczego i politycznego w wielu krajach demokratycznych bez rozszerzenia zdolności państwa do monitorowania poczynań swoich obywateli.
W XX wieku wiele rządów stosowało jednak natrętne techniki inwigilacji, takie jak podsłuchy, aby monitorować rywali politycznych i tłumić sprzeciw. Po atakach z 11 września 2011 władze Stanów Zjednoczonych rozszerzyły uprawnienia państwa, w tym nadzór prowadzony przez Narodową Agencję Bezpieczeństwa i ustanowiły krajowy projekt Total Information Awareness. Jego celem była identyfikacja osób podejrzanych o terroryzm poprzez przesiewanie ogromnej ilości danych cyfrowych.
Zwrot w kierunku ściślejszej kontroli po zniszczeniu WTC przyniósł efekt domina w sektorze prywatnym: Stany Zjednoczone nie przyjęły komercyjnych zabezpieczeń prywatności, które chroniłyby dane osób. Umożliwiły tym samym rozwój modeli biznesowych takich firm jak Facebook i Google, czerpiących ogromne zyski z gromadzenia danych.
„Podobnie jak ataki z 11 września zapoczątkowały nowe praktyki inwigilacji w Stanach Zjednoczonych, tak teraz pandemia koronawirusa może zrobić to samo w wielu państwach na całym świecie” – wskazuje Nicholson.
Niemal każde państwo ma jakąś strategię kontroli swoich obywateli dla rozwiązania problemu COVID-19. Celem tych metod jest monitorowanie mieszkańców, jak również wywieranie wpływu na ich zachowanie.
Autor uważa, że ani Stany Zjednoczone, ani kraje europejskie nie zastosowały powszechnych, inwazyjnych metod nadzoru. Wiele wskazuje na to, iż podejście zachodnie okaże się znacznie mniej skuteczne niż sposoby wschodnioazjatyckie.
Nicholson przypomina, że od Korei Południowej i Tajwanu po Chiny nadzór opierał się na robieniu testów na dużą skalę oraz – jak w Seulu – na śledzeniu potencjalnie zainfekowanych osób, analizie ich transakcji kartami kredytowymi, nagrań z monitoringu przemysłowego i innych danych. Władze lokalne ujawniały dane osobowe, co pozwalało na publiczne identyfikowanie nosicieli wirusa. Wprowadzono także – podobnie jak w Polsce – aplikację, którą muszą instalować na swoich telefonach osoby odbywające kwarantannę.
Tajwan skupił się na ścisłym nadzorze osób przybywających do kraju i szerokim rozpowszechnianiu tych informacji. Na przykład w lutym władze ogłosiły, że wszystkie krajowe szpitale, kliniki oraz apteki mogą uzyskać dostęp do historii podróży swoich pacjentów i klientów.
„Taka integracja baz danych sektora publicznego i prywatnego okazałaby się trudna w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych, a nawet, w związku z obowiązującymi przepisami, na terenie Unii Europejskiej” – pisze autor. Władze stosują tam np. aplikacje służące do egzekwowania kwarantanny podejrzanych osób.
Hong Kong wydaje każdemu przybyszowi elektroniczną opaskę na rękę, która monitoruje, czy objęty zakazem swobodnego poruszania się nie narusza narzuconych mu zasad. Singapur przyznał szczególne uprawnienia policji i wprowadził wysokie kary za odmowę współpracy z sektorem zdrowia publicznego.
Chiński system intensywnego nadzoru (system „zarządzania siecią”) dzieli kraj na małe odcinki i przydziela kontrolerów poszczególnym populacjom. Ponad milion lokalnych monitorów rejestruje ruchy, mierzy temperaturę i egzekwuje zasady dotyczące postępowania mieszkańców.
Jednocześnie Pekin wykorzystał szereg narzędzi cyfrowych. Kolej, linie lotnicze i główni dostawcy usług telekomunikacyjnych wymagają od klientów przedstawienia wydanych przez rząd dowodów tożsamości w celu zakupu kart SIM lub biletów, umożliwiając niezwykle precyzyjną masową inwigilację osób podróżujących przez określone regiony. Aplikacje na smartfony oznaczają ludzi kolorami: zielonym (swobodny przejazd przez miejskie punkty kontrolne), pomarańczowym czy czerwonym (z zastrzeżeniem ograniczeń w ruchu). Władze w Pekinie zastosowały algorytmy rozpoznawania twarzy, identyfikujące osoby dojeżdżające do pracy, które nie noszą masek lub nie noszą ich prawidłowo.
Nicholson ubolewa, że zachodnie kraje nie przygotowały się tak jak państwa Azji Wschodniej do wprowadzenia masowej inwigilacji i ponoszą porażkę w walce z pandemią.
Ale nic straconego. Oto pojawiły się postulaty, by dać lokalnym władzom znacznie większe uprawnienia, w ramach strategii zdrowia publicznego. Epidemiolodzy straszą pandemią grypy, która w najbliższej przyszłości może zabić dziesiątki milionów osób.
Nicholson wskazuje, że obecna pandemia „podkreśla zalety potężnych narzędzi nadzoru, często wykorzystywanych przez państwa autorytarne, takie jak Chiny”. Zdaniem autora, „liberalne demokracje” też muszą znaleźć sposoby społecznej kurateli opartej na sztucznej inteligencji. Publicysta dodaje, że naturalnie technologie te „nie powinny niebezpiecznie naruszać praw człowieka”. Postuluje więc stworzenie konkurencyjnego, alternatywnego systemu kontroli. Wzywa też do walki z „Cyfrowym Jedwabnym Szlakiem”, ramieniem technologicznym chińskiej inicjatywy Pasa i Szlaku.
Pekin zainwestował ponad 17 miliardów dolarów w finansowanie powstania sieci telekomunikacyjnych, handlu elektronicznego, mobilnych systemów płatności i projektów dużych zbiorów danych na całym świecie. Chiny już kształtują cyfrową przyszłość w ramach Międzynarodowej Unii Telekomunikacyjnej (ITU) przy ONZ.
Taki kryzys „nie może się zmarnować”
Nicholson nie widzi nic złego w – jak to ujmuje – idei „demokratycznej inwigilacji”, bo od dwustu lat praktykują ją już USA i Wielka Brytania. Zdaniem autora, patrząc w przyszłość, „liberalne demokracje powinny określić, które metody stosowane w Azji Wschodniej w celu ograniczenia COVID-19 są warte naśladowania”. Autor wzywa jednocześnie do budowania i wykorzystywania „rezerwowych” sił nadzoru – lokalnych instytucji zdrowia publicznego, zwłaszcza służb sanitarnych, by nie trzeba się było uciekać do wsparcia służb bezpieczeństwa, policji, wojska i inwazyjnej, masowej inwigilacji.
Dane dotyczące zdrowia publicznego – jego zdaniem – powinny być wyodrębnione i zamaskowane, a nie rutynowo powiększane o dane z kart kredytowych, z monitoringu przemysłowego czy urzędu imigracyjnego.
W zwiększeniu możliwości rezerwowych sił nadzoru miałby pomóc sektor prywatny, czyli firmy Big Tech, gromadzące dane o obywatelach.
Jak już „zachodnie demokracje” zbudują swój, znacznie sprawniejszy niż obecnie, system inwigilacji, po ustaniu pandemii należy go eksportować na cały świat.
„Demokracje muszą podwoić wysiłki dla zapewnienia, by światowe standardy – w zakresie sztucznej inteligencji, obiektów połączonych cyfrowo (takich jak samochody lub sprzęt AGD), a nawet samego Internetu – kształtujące się obecnie w ITU i na innych forach, nie miały nawyków autorytarnych. Podobnie muszą współpracować z agencjami międzynarodowymi, takimi jak Światowa Organizacja Zdrowia, a także z sieciami akademickimi i innymi, by zapewnić, że to demokratyczne zasady kierują międzynarodowym myśleniem o zdrowiu publicznym. Demokracje muszą uznać, że choć inwazyjny nadzór mógł pomóc Chinom w kontrolowaniu rozprzestrzeniania się choroby, to autorytarna nieszczerość i brak przejrzystości były główną przyczyną jej wybuchu. Ale jeśli mają odnieść sukces w globalnej konkurencji z autorytarnymi państwami, takimi jak Chiny, liberalne demokracje (…) muszą także pokazać, że ich system jest udany” – czytamy.
Brytyjski „The Guardian” z oburzeniem pisze o rozszerzaniu się inwigilacji w Chinach i zmuszaniu do powszechnego stosowania „kolorowej” aplikacji śledzącej ruchy obywateli zdrowych i podejrzanych o infekcję. Tymczasem także w Wielkiej Brytanii i Polsce te aplikacje miałyby być powszechne.
Kiedyś doradca prezydenta USA Baracka Obamy i jego szef sztabu, Rahm Emanuel kierował się mottem: „Nigdy nie pozwól, aby poważny kryzys zmarnował się: jest to okazja do zrobienia rzeczy, których wcześniej nie mógłbyś dokonać”.
Obecna pandemia to taka okazja, by bardzo szybko przejść na wyższy poziom globalizacji cyfrowej, ustanawiającej orwellowski nadzór nad obywatelami albo – jak kto woli – zautomatyzowany system kontroli (algorytmy).
Obywatel bez tajemnic
Jak daleko może sięgnąć ta inwigilacja, może nam podpowiedzieć najnowszy wynalazek uczonych z renomowanej uczelni: smart toilet.
Zespół naukowców wywodzących się głównie z Uniwersytetu Stanforda opracował moduł inteligentnej toalety typu proof-of-concept. Został on zaprojektowany do monitorowania zdrowia użytkownika na podstawie moczu i stolca.
System montuje się w konwencjonalnej toalecie. Kamera oraz czujniki wykorzystywane są do badania kału użytkownika na podstawie skali Bristol. Jednocześnie czujnik ciśnienia wbudowany w sedes monitoruje czas wypróżnienia. Czujniki i kamera mają pozwolić ujawnić takie stany, jak: przewlekłe zaparcia, drażliwy układ jelit, a nawet raka jelita grubego.
Podczas oddawania moczu czujniki i kamera mierzą prędkość, przepływ i czas trwania tej czynności, a paski testowe automatycznie są podawane do strumienia w celu analizy moczu, co pozwala ustalić różne poziomy substancji chemicznych.
Dane zostają zintegrowane i wysyłane do tzw. chmury. Poszczególni użytkownicy są identyfikowani za pomocą skanera linii papilarnych wbudowanego w spłuczkę, a także przez anal print (sic!) Kamera w module toalety obrazuje dolną cześć ciała użytkownika, umożliwiając za pomocą algorytmu powiązanie obrazu tejże części z określoną osobą, która będzie korzystała z tego typu urządzenia w innym miejscu.
Uczeni, którzy spotkali się z zarzutami, że tak intymne dane będą dostępne w Internecie, przekonują, że to żaden problem, bo przecież tego rodzaju informacje gromadzone od wielu osób mogą zapewnić niespotykany dotąd wgląd w stan zdrowia obywateli.
„Toaleta ostatecznie będzie funkcjonować jako codzienna klinika do ciągłego monitorowania odchodów ludzkich, dostarczając dane do modeli zdrowia ludzkiego, możliwe do wykorzystania w celu badań przesiewowych i późniejszej diagnostyki” – piszą twórcy projektu.
Na razie „inteligentne toalety” są bardzo drogie, ale kiedyś – może wcale w nie tak odległej przyszłości – staną się podstawowym wyposażeniem wielu domów, podobnie jak wiele innych oczujnikowanych urządzeń w ramach upowszechniania rewolucji internetu rzeczy (IoT).
Radiolog, prof. Sanjiva „Sam” Gambhir, doktor nauk medycznych, pracował nad „inteligentną toaletą” od ponad 15 lat. Przyznał, że gdy po raz pierwszy o tym mówił, ludzie się śmiali, bo „wydawało się to ciekawym pomysłem, ale też trochę dziwnym”.
Po zakończeniu pilotażowego badania 21 uczestników, Gambhir i jego zespół urzeczywistnili wizję precyzyjnej, inteligentnej toalety. Artykuł opisujący badania został opublikowany 6 kwietnia w „Nature Biomedical Engineering”.
Toaleta należy do kategorii technologii znanej jako ciągłe monitorowanie stanu zdrowia. Obejmuje m.in. przenośne urządzenia, takie jak inteligentne zegarki. „Istotne w inteligentnej toalecie jest to, że inaczej niż w przypadku rzeczy przeznaczonych do noszenia, nie można jej zdjąć” – zachwalał swoje rozwiązanie Gambhir. „Każdy korzysta z toalety – tak naprawdę nie da się jej uniknąć – i to podnosi jej wartość jako urządzenia wykrywającego choroby” – czytamy na stronie med.stanford.edu.
źródło: pch24.pl