Przedszkola stoją puste, ale mają stałe opłaty, które tylko częściowo pokrywa dotacja: wynajem lokalu, pensje pracowników i pochodne wynagrodzeń oraz media (fot. Elfik)
Prywatne żłobki, przedszkola i szkoły mogą być pierwszymi ofiarami koronawirusa. Ich właściciele nie będą mogli skorzystać z tzw. tarczy antykryzysowej. Część rodziców wypisuje dzieci, część nie jest w stanie płacić i tak zmniejszonego już czesnego.
– Nasza sytuacja jest krytyczna – przyznaje Aneta Kędzierska, współwłaścicielka Niepublicznych Przedszkoli i Żłobka „Elfik” w Lublinie. – W związku z epidemią koronawirusa dzieci nie uczęszczają do placówek. Dlatego obniżyliśmy czesne w przedszkolu o 20 proc., a w żłobku o 30 proc. Najwyższe czesne w przedszkolu będzie teraz wynosić ok. 340 zł miesięcznie. Całkowicie z opłat zrezygnować nie możemy, bo mamy stałe opłaty, które tylko częściowo pokrywa dotacja: wynajem lokalu, pensje pracowników i pochodne wynagrodzeń oraz media. Pozostałą część pokrywamy z wpłat rodziców. Są to jedyne źródła, z których utrzymują się nasze placówki.
Przedsiębiorcy prowadzący prywatne przedszkola czy szkoły tłumaczą, że nie skorzystają na ulgach tarczy antykryzysowej, bo dostają dotacje na każde zapisane do nich dziecko.
– W szkołach podstawowych to 75 proc. subwencji oświatowej, a w ponadgimnazjalnych – 50 proc. W przypadku przedszkoli dla 6-latków dotacja jest pełna, a dla dzieci od 3 do 5 lat to 1200 zł w skali roku – wylicza Marek Czarnecki, który prowadzi 22 placówki oświatowe na terenie województwa lubelskiego, w tym żłobki, przedszkole i Liceum Śródziemnomorskie w Lublinie oraz szkoły dla dorosłych.
I dodaje, że prywatni przedsiębiorcy boją się, że dotacje będą wkrótce mniejsze. Są też obawy o opłaty nakładane na rodziców dzieci. Żeby funkcjonować konieczne jest stałe pobieranie od rodziców czesnego.
– A rodzice zwracają się do nas o czasowe obniżenie czesnego, bo np. ktoś w związku z koronawirusem stracił pracę – przyznaje.
– Musimy dać radę – mówi Grzegorz Gruza, właściciel prywatnego przedszkola „Entliczek Pentliczek” – Robimy, co możliwe, by przetrwać. Obniżyliśmy teraz czesne o 50 proc. Mamy nadzieję, że to wystarczy. Nie będzie łatwo, bo stałe opłaty pozostały.
– Zatrudniamy 18 osób i zrobimy wszystko, żeby ten skład utrzymać – podkreśla Aneta Kędzierska. – Nie zamierzamy też zmniejszać wielkości etatów, bo nie chcemy, żeby nasi nauczyciele poczuli się gorsi od kolegów z placówek publicznych, którzy są wynagradzani w 100 proc. mimo zawieszonych zajęć. Ale będzie coraz ciężej. Do tej pory z naszych usług w związku z koronawirusem zrezygnowało całkowicie troje z ok. 110 rodziców. Ale są i tacy, którzy zadeklarowali, że będą wnosili opłaty jak dawniej.
– Mam dwóch synów w „Elfiku”. Gdy regularnie uczęszczali do przedszkola, płaciłam średnio za pobyt każdego z nich około 700–800 zł miesięcznie (to całkowita opłata z zajęciami dodatkowymi i wyżywieniem – red. ) – mówi Anna Kijek-Sanakiewicz.
Chłopcy ostatni raz w przedszkolu byli na początku marca. Teraz siedzą w domu, ale opłaty zostały. Co miesiąc za każde dziecko trzeba płacić ok. 250 zł.
– Nie wyobrażam sobie, żeby po ustaniu epidemii chłopcy nie mogli wrócić do przedszkola – przyznaje Kijek-Sanakiewicz. – Dlatego płacę czesne, bo bardzo zależy mi, żeby ta placówka przetrwała. Sama jestem przedsiębiorcą i prawdopodobnie w związku z pandemią będę musiała zawiesić działalność. Spadną więc dochody mojej rodziny, ale płacić za przedszkole będziemy.
Za: