W środę po południu Wielka Brytania „doszlusowała” do reszty Europy ogłaszając, że z końcem tygodnia zamknie swoje szkoły. W ciągu poprzednich kilku dni Brytyjczycy stopniowo uruchamiali kolejne ograniczenia i rozporządzenia, które w innych krajach funkcjonowały już od paru tygodni – i to nawet tam, gdzie odsetek zarażonych koronawirusem był znacznie mniejszy. Czy więc Brytyjczycy popełnili kolosalny błąd, a teraz z niego się wycofują? Bynajmniej!
Rząd brytyjski, pomimo nowych obostrzeń, w dalszym ciągu stanowi – na dobre i na złe – relatywną ostoję swobody osobistej dla mieszkańców. Gdy inne europejskie nacje z marszu wprowadzały zakazy publicznych zgromadzeń, obowiązkową izolację, zamykały granice, a nawet – jak w przypadku Włoch – poszczególne gminy, Wielka Brytania trwała na stanowisku, że należy pozostać możliwie najbliżej „normalności”. Nawet teraz zamknięcie szkół nie dotyczy wszystkich, gdyż postanowiono, że dzieci kluczowych pracowników – np. służb medycznych – nie będą miały obowiązkowych „wakacji”.
Nic dziwnego, że w obliczu narastającej liczby chorych – przybywa ich na Wyspach po kilkuset dziennie, a przyrost niewątpliwie będzie coraz bardziej skokowy – pojawiła się potężna presja społeczna i medialna, aby rząd jednak „coś” zrobił. Ta presja właśnie osiągnęła skutek i wielu będzie pytać: czemu dopiero teraz? Tymczasem warto, mimo wszystko, pozostać otwartym na zgoła odmienne pytanie: czy Brytyjczycy na pewno popełnili błąd wcześniej czy popełniają go właśnie teraz naśladując inne państwa?
Jak analizować wydarzenia bez precedensu?
Stawiając pytanie w ten sposób od razu trzeba zastrzec, że stoimy w obliczu absolutnego novum. Przebieg pandemii koronawirusa tylko nieznacznie będzie przypominał wielkie epidemie dawniejszych czasów, jak chociażby słynną grypę hiszpankę. Żadna wcześniejsza epidemia nie miała miejsca w sytuacji, gdy wirusy mogą okrążyć w ciągu doby cały świat drogą lotniczą, a w Europie może zabraknąć lekarstw, gdyż ich chiński producent wstrzymał eksport. Poziom wzajemnych zależności i masowość ludzkich podróży jest tak ogromny, że mamy do czynienia z sytuacją absolutnie bez precedensu. Dlatego nie należy się spieszyć z oceną skutków działań tych czy innych rządów, zwłaszcza gdy nie jesteśmy do końca obeznani z naukowymi argumentami stojącymi za decyzjami. Nawet słysząc naukowe, ale dokładnie przeciwne argumenty, bierzmy pod uwagę, że w takiej sytuacji żaden naukowiec nie ma pewności co do słuszności swoich opinii, gdyż zwyczajnie nie dysponuje pełnymi danymi. Za kilka miesięcy, być może, wszyscy będziemy mądrzejsi po szkodzie i wtedy też okaże się, kto był mądrzejszy przed szkodą – ale dopiero wtedy.
Trudno więc zgodzić się ze skrajnie krytycznymi opiniami na temat działania brytyjskiego rządu, jakie pojawiły się również w naszych mediach. Pomimo że rząd Borisa Johnsona pod wieloma względami jeszcze przed kryzysem z trudem pasował do etykietki rządu „konserwatywnego”, to jednak łatwo zauważyć, że brytyjskie media, na których doniesieniach bazujemy, w dalszym ciągu żywią uraz do Johnsona za wyprowadzenie państwa z Unii Europejskiej i starają się jego działania przedstawiać w skrajnie wypaczonym świetle. To nie oznacza, że decyzje Konserwatystów są słuszne, bo nadal mogą być błędne i przynieść opłakane skutki jeśli ekspertyzy, na których bazują, okażą się błędne – oznacza to natomiast konieczność daleko posuniętej ostrożności w ocenach.
Trudno bowiem brać na poważnie zarzuty medialne o tym, jakoby brytyjski rząd chciał wypracować tak zwaną „odporność stadną” społeczeństwa kosztem setek tysięcy ludzkich istnień. Niektóre, co bardziej lewicowe źródła, posuwały się nawet do absolutnie gorszących twierdzeń, jakoby Johnson był gotów te setki tysięcy istnień poświęcić dla własnej wygody – zupełnie, jak gdybyśmy nie rozmawiali właśnie o wirusie, który statystycznie znacznie częściej uderza w premierów i ministrów niż obywateli, co daje Johnsonowi większą „szansę” znalezienia się wśród ofiar śmiertelnych. Nie od dziś jednak po lewej stronie brytyjskich mediów obowiązuje pogląd, że członkowie Partii Konserwatywnej są pozbawieni ludzkich odruchów.
Tymczasem rzeczywistość jest, jak zwykle, bardziej skomplikowana. Czynniki rządowe, owszem, komunikowały, że wybrano podejście, które jako efekt uboczny przyniesie również ową „odporność stadną”, jednakże decyzja nie była motywowana tymże efektem, nomen omen, ubocznym. Informacje o tym, że według analiz rządowych w szczytowym momencie będzie chorować 8 mln Brytyjczyków (a żaden kraj na świecie nie dysponuje taką ilością łóżek), zaś umrzeć może nawet pół miliona, zostały przedstawione w mediach jako konsekwencja brytyjskich działań, jako coś, co rząd swoją decyzją przypieczętował. A było dokładnie na odwrót: Brytyjczycy wybrali swoją metodę działania właśnie dlatego, że według ich ekspertyz, taka liczba chorych jest absolutnie przesądzona. Mówiąc wprost: w ich ocenie choroba i tak powali społeczeństwo, więc jedyne co może zrobić rząd, to wybierać, w jaki sposób przebrnie przez ten kryzys tak, aby zminimalizować jego pozostałe skutki.
Maksimum bezpieczeństwa czy maksimum wolności?
Gdy czytamy i słuchamy wypowiedzi członków brytyjskiego rządu trudno nie zauważyć przebijającego się co rusz czynnika gospodarczego, co prowadzi do podejrzenia, że rządowi bardziej zależy na gospodarce niż na chorych. Jest to absurdalne nieporozumienie: takie stawianie sprawy sugerowałby, że miliony ludzi powalonych chorobą i setki tysiące zmarłych są czynnikiem gospodarczo neutralnym czy nawet pozytywnym. Więc o co chodzi? W największym skrócie: o wolność.
Od samego początku było jasne, że najskuteczniejsze podejście do koronawirusa zostało zaprezentowane w Chinach. Było to rozwiązanie brutalnego autorytaryzmu, rządu, którego poddani – przecież nie obywatele – mogą w dowolnym momencie zostać pozbawieni dowolnych praw i przyjmą to bez szemrania. Bezlitosna kwarantanna zakrojona na trudną do wyobrażenia skalę osiągnęła pełen sukces. Był to sukces niepewny, gdyż nie wiadomo czy nastawione raczej na zatrzymanie wirusa niż jego wyleczenie działania nie sprawią, że za jakiś czas choroba nie powróci na większą skalę. Ale był to sukces godzien naśladowania. Tu jednak państwa zachodnie napotkały zasadniczy problem: w sytuacji relatywnej wolności obywatelskiej chińskie działania były niemożliwe do powtórzenia.
W tych okolicznościach państwa europejskie podzieliły się na dwa zasadnicze obozy: te, które – jak Włochy czy Polska – zadawały sobie pytanie, jakie jest maksimum autorytaryzmu, jaki zniosą ich obywatele w ramach walki z chorobą oraz te – jak Wielka Brytania, ale też Niemcy – które zadawały pytanie odwrotne: w jaki sposób w ramach walki z chorobą zachować maksymalnie szerokie swobody obywatelskie, w tym gospodarcze? Nie może być dziwne, że państwa z tego drugiego obozu starają się bardziej szczerze – co jednak brzmi alarmistycznie – przedstawiać swoje oceny sytuacji. Osiem milionów Brytyjczyków chorych w szczytowym momencie to jedno, ale przecież również Angela Merkel mówiła otwarcie o tym, że zachoruje do 70 proc. Niemców. Przesłanie jest klarowne: będzie znacznie gorzej, więc przygotujmy się najlepiej jak możemy, również wprowadzając ograniczenia, gdy jest to konieczne, ale podejmując kolejne obostrzenia tylko gdy wydaje się to konieczne.
Tymczasem państwa podchodzące do sprawy bardziej autorytarnie obierają sobie zgoła odmienny cel, jakim jest zduszenie postępów choroby w społeczeństwie. W takich krajach rządy nie mówią o tym ilu, na przykład, Polaków zachoruje – wolą mówić o tym, że starają się, aby było ich jak najmniej oraz aby rozwój choroby był możliwie najwolniejszy. Aby ten cel osiągnąć wprowadza się maksimum środków i ograniczeń najszybciej jak to możliwe. Takie działania są niewątpliwie skuteczne na początku, ale ich długofalowy efekt byłby gwarantowany tylko gdyby dało się zadziałać tak ostro jak to zrobiły Chiny, czego nikt w Europie nie jest w stanie powtórzyć.
Pożyjemy, zobaczymy?
Dziś na działania polskiego rządu patrzymy z sympatią, a na strategię Brytyjczyków z niekrytym zdziwieniem. Dlaczego tak bogaty, dysponujący szeroką gamą środków brytyjski rząd pozwolił na niekontrolowany rozwój choroby, gdy nasz rząd, choć uboższy, wydaje się – póki co – skutecznie spowalniać chorobę? Jednak co w sytuacji przedłużania się tych działań? Przecież choroba nie zniknie za dwa tygodnie. Co więcej, choćby udało się zatrzymać obecną falę zarażeń, to w zglobalizowanym świecie każdy wybuch choroby za naszą granicą będzie oznaczał jej nawrót u nas i przedłużenie kryzysu. Czy potrafimy sobie wyobrazić obecne ograniczenia obowiązujące także za pół roku? Za rok?
Nie mamy żadnej gwarancji, że polski model działania – obecnie wyglądający bardzo obiecująco – nie okaże się na dłuższą metę podwójnym bankrutem. Raz, że może ostatecznie zawieść, gdy ilość zachorowań osiągnie masę krytyczną zdolną do przełamania obecnych barier; dwa – jest to model działania, który trudno sobie wyobrazić w akcji tak długo, jak będzie realnie potrzebny.
Czy więc Brytyjczycy robią dobrze naśladując działania innych narodów? Być może mimo wszystko, w dobie rozchwianych emocji, żaden rząd na świecie nie może sobie pozwolić na działania wyglądające jak brak odpowiedzi na kryzys, choćby było to najskuteczniejsze nic nierobienie. Rząd, jak wiadomo, coś robić musi.
Toteż brytyjski rząd właśnie zaczął działać – ale nadal wydaje się trzymać głównej wytycznej, jaką jest minimalna ingerencja w życie społeczno-gospodarcze, przy założeniu, że większa ingerencja przyniesie więcej szkód, a długofalowe korzyści okażą się złudzeniem. Możemy się więc im dziwić. Może nam się nawet w większym stopniu podobać podejście naszego rządu, który wydaje bardziej empatyczny próbując ograniczać chorobę – choćby i miało to być niemożliwe – podkreślając przy tym wartość zdrowia (choć niekoniecznie praw) każdego obywatela. Jednak na odpowiedź, które podejście okaże się skuteczniejsze i mniej bolesne dla społeczeństwa, jest o co najmniej kilka miesięcy za wcześnie.
Jakub Majewski
Za: Pch24