Wszystkie te ograniczenia związane z epidemią koronawirusa, bez znaczenia, czy uważamy, że mamy do czynienia z prawdziwą epidemią, czy tylko medialno-polityczną paniką, stały się okazją do przemyśleń i być może interesujących wniosków.
Nagle okazało się, że naprawdę nie ma ludzi niezastąpionych, że puby, które „od zawsze” były częścią życia w Irlandii można zamknąć na długie miesiące ot tak, z dnia na dzień, że nie trzeba wynajmować kosztownych pomieszczeń biurowych, bo sporo osób może pracować z domu, aż w końcu – że chyba nikomu specjalnie nie brakuje organizacji polonijnych w Irlandii, które od wielu miesięcy nie wykazują kompletnie żadnej działalności.
Poza jedną: kolejną coroczną aplikacją o granty. Organizacje polonijne zarówno w USA, jak i w Europie Zachodniej są tak stare, jak sama historia polskiej emigracji. Tyle tylko, że kiedyś była to emigracja polityczna, dzisiaj jest już tylko zarobkowa. Jeżeli ktoś obecnie musi „uciekać” z Polski, to głównie przed prokuratorem i groźbą odwieszenia wyroku za „wiadome dawne sprawki”, o czym przypomniał w „Zemście” Cześnik Papkinowi, a nie dlatego, że mu się realna krzywda dzieje.
Patrząc na to, co się wyprawia na ulicach, przy bierności policji, śmiem twierdzić, że większej wolności chyba jeszcze w Polsce nie było, chociaż coraz częściej jest to wolność od rozumu. I nie, obecny nakaz noszenia maseczek nie jest opresją, z powodu której trzeba by uciekać z Polski. Bo dokąd?
Dawniej organizacje polonijne pielęgnowały polską kulturę i język oraz często wspomagały swoich rodaków w Ojczyźnie, również materialnie. Teraz coraz częściej promują głównie siebie i żądają wsparcia materialnego ze strony polskich podatników. Czy naprawdę Polacy mieszkający w Polsce powinni wspierać polonijne organizacje na Zachodzie?
W dodatku gdy jest to wsparcie przymusowe, bo nie ma dobrowolnych składek i nikt nikogo o zdanie nie pyta, gdy Senat za pośrednictwem ambasad i różnych „wspólnot polonijnych” pompuje spore pieniądze na działalność tutejszych organizacji, których członkowie, przypomnę, pracując tutaj, zarabiają średnio 3–4 razy więcej od rodaków w kraju? W dodatku gdy już drugą dekadę przyglądam się radosnej działalności sporej części organizacji polonijnych w Irlandii (nie wszystkich, rzecz jasna), to nabieram przekonania graniczącego z pewnością, że gdyby nagle przestały istnieć, to nikt, poza może jej członkami, nawet by tego nie zauważył. W tej sytuacji, jeżeli za autopromocję i samozadowolenie tego czy innego „działacza” ma płacić polski podatnik, to trzeba się zastanowić, czy taka działalność zamiast korzyści nie przynosi Ojczyźnie wymiernej szkody. Generalnie wspieranie organizacji polonijnych na Zachodzie miałoby sens tylko wtedy, gdyby realnie promowały one wśród autochtonów Polskę, polską kulturę, tradycję, historię i język, przy czym język jest najważniejszy, bo stanowi klucz do czerpania z kultury u źródła, a nie poprzez często zniekształcone tłumaczenia. Żeby zrozumieć „Pana Tadeusza”, trzeba mieć historyczną znajomość kontekstu, w jakim jest osadzony, ale żeby poznać jego piękno – trzeba władać językiem polskim. I to władać bardzo biegle. Jednak nawet w takim przypadku ta działalność powinna być sfinansowana przez lokalną Polonię, z czym nie powinno być problemów, z uwagi na wspomnianą już dysproporcję w zarobkach. Problem w tym, że większość polonijnych organizacji się tym NIE zajmuje. A czym się zajmują? Coraz częściej, z niewiadomych powodów, oprócz autopromocji albo wydawania „oświadczeń” na temat takich czy innych wydarzeń politycznych w Polsce, na które i tak nie mają żadnego wpływu i nikt ich nigdy o zdanie nie pyta, próbują wchodzić w obszar do tej pory przeznaczony dla podmiotów mniej lub bardziej komercyjnych. Tym samym, przez to, że korzystają z nieuzasadnionego w takich przypadkach wsparcia finansowego, stają się nieuczciwą konkurencją dla firm polonijnych.
Przykładów można mnożyć, ale przytoczę tylko jeden z życia wzięty i od razu zastrzegam: nie, tego tekstu – tak jak zresztą żadnego do tej pory – nie konsultowałem i nie uzgadniałem z wydawcą magazynu „MiR”: czytany przez Państwa bieżący numer tego miesięcznika jest wydawany na zasadach komercyjnych. Pomimo że jest bezpłatny dla Czytelników, to nie znaczy, że nic nie kosztuje jego wydawcę: to on musi zdobyć odpowiednią liczbę reklamodawców, żeby pokryć koszty utrzymania strony internetowej, druku i wierszówki dla piszących w nim osób. Gdyby się tak zdarzyło, że tych reklamodawców by zabrakło, to albo właściciel finansuje go z własnej kieszeni, albo zamyka. Proste prawa rynku. No właśnie – nie do końca. Bo co zrobić, gdy na ten i tak słaby reklamowy rynek wchodzi organizacja polonijna, która pozyskała sfinansowany przez polskich podatników spory grant na wydawanie podobnego bezpłatnego miesięcznika? Organizacja ta nie musi się przejmować poziomem tytułu ani reklamodawcami, chociaż również będzie o nich zabiegała i prędzej czy później wyrwie coś dla siebie z coraz mniejszego reklamowego tortu. Powie ktoś: konkurencja. No jaka to konkurencja? To tak, jakby ktoś z Państwa otworzył sklep z butami, a ja otworzyłbym podobny obok, tylko że za mnie czynsz i prąd opłacaliby podatnicy, ba – nawet przymusowo sfinansowaliby cały towar. Prędzej czy później ten, kto działa na warunkach komercyjnych musi zwinąć interes, a „grantowiec” podziała tak długo, na jak długo grantów starczy. Jak zabraknie, to też się zwinie, ale na rynku nie pozostanie już nikt. I nikt też szybko nie zaryzykuje, by tę pustkę z powrotem wypełnić, właśnie z obawy przed nieuczciwą konkurencją kolejnych „grantowców”.
To był przykład z gazetą, ale takich działalności jest znacznie więcej. Co więc może zrobić w starciu z „grantowcem” ten, kto do tej pory uczciwie działał na warunkach komercyjnych? Niestety albo zakończyć działalność, albo również aplikować o granty, żeby przynajmniej wyrównać szanse. I dlatego mamy tutaj nie tylko te organizacje, które mają Polonii coś wartościowego do zaoferowania, ale te, które mają najlepszych speców od autoreklamy i od pisania wniosków o dofinansowania. Czy Polacy nie powinni więc wspierać Polonii? Powinni, ale nie na Zachodzie, a na Wschodzie. Irlandia, Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone nigdy częścią Polski nie były i nie będą, natomiast na Wschodzie ciągle żyją ludzie, którzy mają w pamięci polskość tych ziem, odwiedzają polskie cmentarze i kultywują polską tradycję, kulturę oraz, jak pisała Konopnicka w „Rocie”: „nie dają pogrześć mowy”. Właśnie, Konopnicka – jej grób znajduje się we Lwowie na Cmentarzu Łyczakowskim, gdzie swoje ostatnie miejsce spoczynku znalazło również wielu, nie mniej wybitnych Polaków. Sam Lwów – kto tam był, ten wie, jak silna jest tam Polonia, chociaż już niestety będąca mniejszością. Nie ma się co bawić w polityczną poprawność i trzeba sobie jasno powiedzieć: Polacy mieszkający na Ukrainie, Białorusi, Litwie itp. nie są emigrantami zarobkowymi, za to często borykają się z problemami stworzonymi przez władze tych krajów. Ci ludzie wskutek zawirowań historii, pomimo tego, że są i czują się Polakami, najczęściej nie mają polskich paszportów. Nie mogą więc ot tak sobie wsiąść w samolot czy autobus i wrócić do Ojczyzny. Oni nie opuścili Polski, to Polska – wskutek zdrady Zachodu i aneksji tych ziem przez Sowietów – zmieniła swoje granice, zostawiając ich tam, gdzie byli. To rodakom na Wschodzie winniśmy wsparcie, tym bardziej gdy weźmiemy pod uwagę dysproporcję w zarobkach tu i tam. My tutaj możemy wiele rzeczy sfinansować sami, oni – bez systemowej pomocy ze strony Polski – nie dadzą rady zadbać o wszystkie polskie miejsca, które bez takiej opieki szybko zostaną zniszczone, tak by pamięć o nich zaginęła, stając się co najwyżej domeną wąsko wyspecjalizowanej grupy historyków. ! W OBIE STRONY
PIOTR SŁOTWIŃSKI
Autor jest bloggerem, na stałe mieszkającym w Irlandii, i publikującym na stronie: www.piotrslotwinski.com
Tekst ukazał się w Magazynie Kulturalno – Informacyjnym wydawanym dla Polonii w Irlandii www.mir.info.pl